4. Owen

Kurewsko boli mnie głowa, gdy w piątek rano lądujemy na LAX-ie.

Może to wina tego, że ostatnie dwa dni piłem na umór, próbując zapomnieć o tym całym gównie, które czeka na mnie w Los Angeles. Nienawidzę tego miasta i wszystkiego, co się z nim wiąże. Robi mi się niedobrze, gdy przez okienko samolotu widzę panoramę miasta – ułożone równo w kwadraty domy, ulice i dzielnice, kępy zieleni między nimi i to wyrastające w niebo niczym łańcuch górski centrum złożone w większości z wieżowców. Białe chmury tylko nieco zasłaniają widok, kontrastując z linią ciemnoniebieskiego oceanu oddzielonego od budynków wąskim pasem żółtego piasku.

Wiem, że znowu zachowuję się jak dupek. Powinienem od razu wsiąść w samolot i lecieć do Los Angeles, zamiast przez dwa dni obijać się po barach i szukać zapomnienia w butelce whisky i przypadkowych panienkach. Prawda jest jednak taka, że cholernie się boję. Jestem pieprzonym tchórzem, który nie potrafi nawet stawić czoła siedmiolatce.

Los Angeles wita mnie żarem buchającym z nieba, korkami i wszechobecnym jazgotem silników i klaksonów samochodów. Biorę taksówkę i każę się wieźć do jednego z moich hoteli, tego położonego bliżej centrum. Z ulgą przyjmuję silny powiew klimatyzacji, gdy siadam na tylnym siedzeniu mercedesa i opieram ciężką głowę o zagłówek, marząc o dwóch tabletkach tylenolu. Mam kaca jak stąd do Hawajów i potrzebuję porządnego prysznica, żeby trochę się rozbudzić. Jestem przyzwyczajony do podróży, a między Los Angeles a Hawajami są tylko dwie godziny różnicy, ale ostatnie dwa dni prawie nie spałem, nic więc dziwnego, że czuję się wykończony.

Sam jestem sobie winien.

Robię wszystko, byleby tylko odwlec w czasie wizytę u Josephine. Nawet nie wiem, kto się nią w tej chwili zajmuje; automatycznie założyłem, że przyjechali po nią rodzice Garretta, zapomniałem jednak zapytać o to Keirę. Boję się, jak mała na mnie zareaguje; pewnie w ogóle mnie nie pozna. Może powinienem kupić jej jakiś prezent.

Prawie dzwonię już do Keiry, żeby poprosić ją o pomoc, ale zanim zdążę wybrać numer, moja komórka zaczyna drzeć się na cały głos, jeszcze potęgując ból w skroniach. Krzywię się i odruchowo odbieram.

– Owen Maxwell, słucham.

– Dzień dobry, panie Maxwell – słyszę w słuchawce znajomy, męski głos. Już raz rozmawiałem z tym człowiekiem i od razu go rozpoznaję. – Mówi detektyw Jerome Lasalle. Chciałem zapytać, czy jest pan już może gotów spotkać się i porozmawiać o pana byłej żonie.

Byłej żonie. Nienawidzę, kiedy ktoś tak określa Sophie. Jakby to miało ją definiować, chociaż miała w swoim życiu dużo istotniejszych ról niż ta. Aktorka. Matka Josephine. Żona Garretta.

Jedna z najlepszych osób, jakie kiedykolwiek poznałem.

– Oczywiście, właśnie jadę z lotniska do hotelu – odpowiadam, starając się brzmieć na opanowanego. – Proszę mi dać godzinę, wezmę tylko prysznic i podjadę na komendę.

– Świetnie. Potrzebuje pan adresu?

Kiedy w końcu się rozłączam, przypominam sobie, że przecież priorytetem miała być wizyta u Josephine. Unikam jej nawet nieświadomie, a przecież powinienem tam być, żeby ją pocieszyć. To ona parę dni temu straciła oboje rodziców.

Najwidoczniej nie potrafię zachować się porządnie, jeśli chodzi o moją córkę.

Droga na Santa Monica Boulevard, która normalnie powinna zająć jakieś pół godziny, przez korki trwa prawie dwukrotnie tyle. Prawie umieram, kiedy w końcu taksówka zatrzymuje się pod główną fasadą mojego hotelu. Pod względem stylu przypomina kolonialne, kalifornijskie budynki – beżowe ściany i czerwone dachy; główny budynek ma kilka pięter i wysokie okna z obszernymi balkonami. Wiem, że z tyłu, za główną fasadą, kryje się prawdziwa oaza: baseny, część z prywatnym dostępem z apartamentów, i zielone ogrody. A to wszystko w Beverly Hills.

Ojciec może i był skurwysynem, ale miał nosa do interesów. Pięciogwiazdkowa oaza w samym centrum Los Angeles przynosi obecnie największe zyski ze wszystkich naszych inwestycji.

Nie zapowiedziałem się i młodziutka dziewczyna na recepcji jest wyraźnie przerażona widokiem właściciela, który przecież nigdy nie przyjeżdża do Los Angeles, na szczęście jednak mój apartament na najwyższym piętrze jest gotowy i czeka na mnie. Nie przepadam za wystrojem Mr. M, jest tak do bólu klasyczny, że moim zdaniem wręcz tandetny, na szczęście jednak nie zamierzam spędzać w apartamencie zbyt wiele czasu. Próbuję sobie przypomnieć, czy mam jakiś dom w mieście, do którego mógłbym zabrać Josephine, ale tak dawno nie byłem w Los Angeles, że kompletnie wyleciało mi to z głowy. Muszę zapytać o to Keirę.

W hotelowym garażu czekają na mnie samochody, ja jednak postanawiam jechać motocyklem. Na Hawajach nie miałem okazji na żaden wsiąść i brakowało mi tego, a na korki Los Angeles to pewnie będzie dobra alternatywa. Mój czarny kawasaki czeka na mnie grzecznie w garażu. To zeszłoroczny model; kupiłem go celowo z myślą o jeździe po zatłoczonym mieście.

Droga na komendę jest krótka i bardzo emocjonująca. Prędkość rozwijana przez motocykl świetnie działa jako rozproszenie i zapomnienie choć na chwilę o czekających mnie obowiązkach. Do komendy policji, położonej przy North Rexford Drive, mam nieco ponad milę, którą przebywam w zaledwie parę minut. Ryk silnika na szczęście nie działa już tak źle na moją głowę; zdążyłem wziąć w hotelu dwie tabletki przeciwbólowe i obecnie czuję się odrobinę lepiej. A warkot silnika zawsze był dla mnie jak najpiękniejsza melodia.

Komenda policji to ogromny, piętrowy, biały budynek, wzdłuż którego w karnym rządku rosną ostro strzelające w niebo ozdobne tuje. Główna fasada jest mocno dekoracyjna i wygląda jak jakiś ratusz miejski z zakończoną kopułą wieżą. Przez jakiś czas krążę dookoła budynku, zanim znajduję parking, a jeszcze dłuższą chwilę trwa, zanim plątaniną korytarzy i departamentów docieram do detektywa Lasalle'a. Ma swój własny gabinet i przyjmuje mnie praktycznie natychmiast, za co jestem mu bardzo wdzięczny.

– Wow – komentuję, gdy podaję mu na przywitanie rękę. – Policja w Beverly Hills musi nieźle zarabiać. Przejeżdżałem obok tego placyku otoczonego szeregiem łuków. Wyglądało to imponująco. Dzień dobry, Owen Maxwell.

– Jerome Lasalle. – Detektyw jest wysoki, barczysty i ciemnoskóry. Parę lat starszy ode mnie, wygląda na konkretnego i rozsądnego gościa. Wskazuje mi miejsce za biurkiem, a sam siada po jego drugiej stronie. – Proszę mnie nie pytać, skąd wzięły się na to pieniądze. Sam pracuję tu dopiero od kilku miesięcy, przeniosłem się z Santa Barbary.

Przerzuca jakieś teczki na biurku, aż wreszcie otwiera jedną z nich. Ze swojego miejsca nie jestem w stanie wyczytać, co się w nich znajduje.

– A więc, panie Maxwell – zaczyna po chwili spokojnie i nieco flegmatycznie. – Chciałbym porozmawiać z panem na temat stosunków łączących pana z Sophie Spencer i Josephine Maxwell-Spencer. Jest pan na to gotowy?

Kiwam głową, bo obawiam się, że żadne słowo nie przeszłoby przez moje zaciśnięte szczęki. Wyraziłem zgodę na dodanie do nazwiska Josephine drugiego członu, ale za każdym razem, gdy to słyszę, czuję się z tym źle. Trudno powiedzieć dlaczego, skoro sam odsunąłem się od córki i nie chciałem mieć z nią nic wspólnego.

Tak czy inaczej, to po prostu mnie wkurza.

– Sophie Spencer i Garrett Spencer zostali zamordowali w sobotę około godziny dziewiątej wieczorem. Czy może pan powiedzieć, gdzie wtedy się znajdował?

Nie czuję nawet irytacji, że detektyw o to pyta. W takich przypadkach rodzinę sprawdza się jako pierwszą.

– Na Hawajach – odpowiadam bez zająknięcia. – Mamy tam dwie godziny różnicy, więc pewnie byłem na jakiejś kolacji, trudno mi teraz to sobie przypomnieć.

– A pamięta pan, czy był tam sam?

– Tak, byłem sam. – Dopiero następnej nocy spotkałem się z Wendy. – Ale myślę, że bez problemu znajdzie pan świadków. Mogę podać nazwy restauracji, w których się stołowałem.

– To będzie bardzo pomocne. – Detektyw Lasalle notuje coś na jednej z wolnych kartek między aktami. – A jak określiłby pan swoje stosunki z Sophie Spencer?

– Powiedziałbym, że były nieistniejące – odpowiadam, wzruszając ramionami. – Ostatnio widziałem ją pięć lat temu. Czasami dzwoniłem, ale raczej wymieniałem tylko z Sophie uprzejmości, a rozmawiałem głównie z córką.

Bardzo rzadko i krótko. Nie znając jej, nie wiedziałem nawet, o czym mielibyśmy rozmawiać, a Josephine nigdy mi tego nie ułatwiała. Widocznie nie należała do tych dzieci, które chętnie zwierzają się obcym.

– Córkę też widział pan ostatnio pięć lat temu?

– Tak – potwierdzam, a potem w końcu daję upust mojemu zniecierpliwieniu. – Czy mógłby pan podzielić się ze mną jakimiś szczegółami śledztwa? Słyszałem w telewizji, że to po prostu napad, który poszedł źle. To prawda?

Detektyw Lasalle opiera się mocno o oparcie swojego fotela i przez moment przygląda mi się uważnie, w milczeniu. Czuję się pod tym spojrzeniem nieco nieswojo, ale nie daję nic po sobie poznać. Nie pękam nawet przed glinami.

– Prawdopodobnie tak – odpowiada w końcu. – Potwierdziliśmy, że z domu zniknęło sporo kosztowności. Przypuszczamy, że to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Spencerów miało nie być tego dnia w domu, ale w ostatniej chwili wrócili, bo źle się czuli. Prawdopodobnie nakryli włamywaczy, a ci uznali, że nie mają innego wyjścia, jak tylko pozbyć się świadków.

– A co z alarmem? – pytam, nieco zdziwiony. Detektyw Lasalle wzrusza ramionami.

– Wyłączony. Konsultujemy się ze specjalistą w tym temacie, by dowiedzieć się, jakich umiejętności wymagałoby rozbrojenie takiego alarmu.

Albo kodu, myślę, ale to przecież niedorzeczne. Poza Sophie i Garrettem z pewnością nikt go nie znał.

– Josephine też była wtedy w domu?

– Tak – potwierdza detektyw, od czego robi mi się nieswojo. – Dosłownie przed chwilą dzwoniła do mnie psycholożka, która zajmuje się jej przypadkiem. Josephine prawdopodobnie cierpi na przypadek amnezji dysocjacyjnej. Nie pamięta nic z tej nocy, kiedy to się stało.

Ale była tam. Nawet jeśli tego nie pamięta, może mieć traumę, nie wspominając już o tym, jak czuje się po informacji o śmierci rodziców. To wszystko jest takie popieprzone.

– Grozi jej coś? – dociekam. – Włamywacze mogą uznać, że będzie w stanie ich rozpoznać...

– Nie podaliśmy do publicznej informacji wiadomości, że Josephine w ogóle była wtedy w domu – przerywa mi detektyw ku mojej uldze. – Wie o tym jedynie policja, pan, psycholożka Josephine oraz Reese Anderson.

Mrugam ze zdziwienia. Kim, u diabła, jest Reese Anderson?

– Kto? – podchwytuję, a detektyw Lasalle posyła mi krótki uśmiech.

– Nie wie pan, kto to jest? To opiekunka, która przez ostatni rok zajmowała się pana córką.

No tak. Oczywiście, że nie miałem o tym pojęcia, skoro przez ostatni rok ani razu nie zadzwoniłem do Josephine. Po oczach detektywa widzę, że doskonale to rozumie, w żaden sposób tego jednak nie komentuje, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Po chwili dodaje zaś, jeszcze zwiększając moją konsternację:

– To Reese Anderson znalazła Spencerów i Josephine. To ona zadzwoniła na dziewięćset jedenaście.

Jezu. Kimkolwiek jest ta dziewczyna, nie zazdroszczę jej traumy związanej ze znalezieniem dwóch ciał w domu pracodawców. To musiał być dla niej gówniany dzień.

– Pomogła też oszacować straty w domu Spencerów – kontynuuje, nie zwracając uwagi na moje oszołomienie. – Z tego, co mi wiadomo, cały czas odwiedza Josephine. Alaina Montgomery, psycholożka pana córki, zasugerowała, że jej obecność jest dla Josephine dobra.

Najlepsza dla Josephine będzie obecność rodziny, a nie jakiejś obcej dziewczyny, myślę z irytacją, nie mówię tego jednak na głos. Nagle coś przychodzi mi do głowy.

– Skoro ta dziewczyna od tak dawna opiekuje się Josephine, z pewnością znała kod do alarmu – słyszę mój głos wypowiadający te słowa, chociaż wcale tego nie przemyślałem. – Sprawdziliście, czy nie jest jakoś zamieszana w cały napad?

– Proszę pozwolić nam wykonywać naszą pracę, panie Maxwell. – Lasalle patrzy na mnie z pobłażaniem. – Panna Anderson ma alibi na czas śmierci Spencerów. Potwierdzili je jej przyjaciółka, z którą spotkała się, zanim Sophie Spencer do niej nie zadzwoniła, oraz kierowca ubera, który dowiózł ją na miejsce. Między opuszczeniem taksówki a telefonem na numer alarmowy minęło raptem kilka minut, raczej nie zdołałaby więc w tym czasie okraść i zabić Spencerów.

Może nie, przemyka mi przez głowę. Ale zdążyłaby wcześniej podać kod jakiemuś swojemu wspólnikowi.

Nie drążę jednak tego tematu, dochodząc do wniosku, że rzeczywiście będzie lepiej, jeśli nie będę podpowiadał policji, jak powinna prowadzić śledztwo. Oni tego nie lubią, a wolę mieć w Jeromie Lasalle'u przyjaciela niż wroga.

Zamiast tego pytam więc:

– A czy mógłbym usłyszeć nagranie z dziewięćset jedenaście?

Jeśli detektyw jest chociaż trochę zdziwiony moją prośbą, nie daje tego po sobie poznać. Zamiast tego kiwa głową i otwiera laptopa, po czym puszcza mi nagranie.

Głos dziewczyny jest jasny, czysty i zdecydowany. Brzmi młodo, nawet bardzo młodo, przez co zaczynam się zastanawiać, czy nie przesadziłem, podejrzewając ją o współudział. Jeśli to licealistka, to chyba byłoby za wcześnie na taką działalność?

Z drugiej strony, kto tam wie, co dzisiejsze licealistki mają w głowach.

Dziewczyna nie brzmi jednak na przerażoną czy spanikowaną faktem, że właśnie znalazła dwa ciała. A przynajmniej nie od razu. Z nagrania rozumiem, że najpierw znalazła ciało Sophie, o czym poinformowała dyspozytorkę ze spokojem i logiką, od razu podając wszystkie ważne informacje. Potem jednak zignorowała prośbę dyspozytorki o schowanie się w bezpieczne miejsce i poszła dalej, szukając Josephine i Garretta. Nie wiem, czy uznać to za godne podziwu, czy za głupie.

Chyba że wiedziała, że nic jej nie grozi ze strony napastników, którzy zabili Spencerów.

Dopiero widok ciała Garretta wyprowadza ją z równowagi. Potem słyszę jakieś dziwne dźwięki i nagranie kończy się, gdy w tle zaczyna być słychać policyjne syreny. Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

– Czy przychodzą panu do głowy nazwiska jakichś ludzi, którzy mogliby chcieć skrzywdzić pana byłą żonę? – Głos detektywa wyrywa mnie z zamyślenia.

Spoglądam na niego nieco nieprzytomnie.

– Wydawało mi się, że mówił pan, że to po prostu napad, który źle się skończył.

– Być może, ale sprawdzamy wszystkie możliwości. – Cieszę się, że policja przykłada się do tej sprawy. Z drugiej strony, nie bardzo mają wyjście: pozycja Sophie postawiła to morderstwo na świeczniku i jeśli policja nie znajdzie sprawców, prasa i telewizja zapewne ich zjedzą. Na detektywie Lasalle'u spoczywa spora odpowiedzialność. – Proszę się nad tym zastanowić.

– Naprawdę nie wiem. – Bezradnie kręcę głową. – Sophie była... dobrą osobą. Taką trochę dziewczyną z sąsiedztwa, i to zawsze, nawet gdy już robiła karierę w Hollywood. Garretta znałem tylko z widzenia, ale też wydawał się w porządku. Był trochę niepozorny i dawał się brać Sophie pod pantofel. Prędzej stawiałbym na tę teorię z włamywaczami, skoro nikt nie spodziewał się, że Spencerowie wrócą wtedy do domu. Ale tak jak mówiłem, przez ostatnie lata nie miałem z nimi praktycznie nic wspólnego.

Przez chwilę znowu milczymy, a ja wytrzymuję kolejną porcję uważnych spojrzeń detektywa. W końcu to ja pierwszy przerywam ciszę.

– Rozumiem, że z Josephine wszystko dobrze? Gdzie ona teraz jest?

– Na pogotowiu opiekuńczym – słyszę w odpowiedzi ku mojemu niedowierzaniu. – Umieszczono ją tam po tym wszystkim, co się stało.

– Jak to? – pytam ze zdziwieniem. – Nikt nie mógł jej wziąć do siebie? A jej dziadkowie, rodzice Garretta? Przecież to nie jest dla niej odpowiednie miejsce!

Właściwie pretensje mogę mieć tylko do siebie, a mimo to prawie krzyczę na detektywa Lasalle'a w jego gabinecie. Gdybym od razu przyleciał do Los Angeles, oszczędziłbym Josephine samotności i zastanawiania się, dlaczego została z tym wszystkim sama i dlaczego nikt jej nie chce. Oczywiście musiałem jednak być pieprzonym tchórzem, przez co moja córka cierpi.

Jestem najgorszym ojcem pod słońcem.

– Państwo Spencer zostali powiadomieni, ale potrzebują czasu, żeby przylecieć tu z Vermont – odpowiada detektyw Lasalle całkiem spokojnie i poważnie. – Ale skoro już pan tu jest, zapewne będzie mógł wziąć ją pan do siebie. O opiece oczywiście zadecyduje sąd, ale skoro jest pan biologicznym ojcem...

Detektyw rozkłada ręce i widzę, że nie chce dłużej rozmawiać na ten temat. W końcu to nie jego sprawa, do kogo trafia dziecko po śmierci rodziców, i z pewnością nie jest w niej najlepszym autorytetem. Poza tym widzę, że bardzo chętnie powiedziałby mi, co o mnie myśli, ale się powstrzymuje, zapewne dlatego, że uważa to za nieprofesjonalne.

Nie dziwię mu się. Też czułbym niechęć do ojca, któremu pięciogodzinny lot z Hawajów do Los Angeles zajmuje zamiast tego pięć dni, a który w dodatku nie ma pojęcia o swojej córce i tym, co się dzieje w jej życiu. Postanawiam nie przejmować się tym nadmiernie.

– Mógłby mi pan podać adres? – pytam, wyciągając telefon. – Chciałbym udać się do niej zaraz po tej rozmowie. Czy będę jeszcze potrzebny?

Rozmawiam z detektywem jeszcze przez chwilę, zapisując równocześnie w telefonie odpowiedni adres. Wreszcie kończymy i mogę jechać, co przyjmuję z ogromną ulgą. Oczywiście obiecuję, że natychmiast skontaktuję się z policją, gdy tylko coś przyjdzie mi do głowy, wiem jednak, że pewnie tego nie zrobię.

Nie było mnie w Los Angeles pięć lat, co niby miałbym sobie przypomnieć?

Ponownie wsiadam na motocykl i jadę do pogotowia opiekuńczego, żeby zobaczyć Josephine. Przez całą drogę czuję zdenerwowanie; nie wiem nawet, jak moja córka obecnie wygląda. Ostatnie jej zdjęcie dostałem rok temu od Sophie mailem.

Ciekawe, czy jest do mnie podobna. Zdjęcie od Sophie było robione z daleka, na plaży, i niespecjalnie było na nim widać twarz Josephine.

Kiedy w końcu dojeżdżam pod odpowiedni budynek, jestem już cały zestresowany. Na szczęście nie muszę od razu odwiedzać córki: zaraz za wejściem przechwytuje mnie piękna, rudowłosa kobieta, która w wysokich szpilkach niemalże dorównuje mi wzrostem.

Natychmiast się nią interesuję, bo jest bardzo w moim typie, a po błysku w jej oczach widzę, że ona mną też. Jej długie, rude włosy opadają swobodnie na opiętą, jasną koszulę włożoną za pas obcisłej spódnicy do kolan, pod którą z pewnością ukrywają się jedne z najdłuższych nóg, jakie kiedykolwiek widziałem, sądząc po jej wzroście. Jest dojrzała, pewnie parę lat starsza ode mnie, ale dzięki temu wydaje się tylko jeszcze bardziej pociągająca.

– Alaina Montgomery – przedstawia się rzeczowo, wyciągając ku mnie dłoń. Ujmuję ją bez wahania i ściskam mocno. – Jestem psycholożką badającą stan Josephine. Zapraszam za mną.

Słyszę stukanie jej obcasów o posadzkę, gdy rusza przodem, nawet nie czekając na moją odpowiedź. Zostaję nieco w tyle, dzięki czemu mam świetny widok na jej zgrabny tyłek i zmysłowo falujące podczas ruchu biodra. Rany, założę się, że ta kobieta to klasyczny przykład kuguara.

– W jakim stanie jest Josephine? – pytam, dobijając w końcu do niej i czując lekkie tylko wyrzuty sumienia, że gapiłem się jej na tyłek. Sądząc po spojrzeniu doktor Montgomery, doskonale zdaje sobie sprawę, dlaczego zostałem z tyłu.

– Jest nieco... frapujący – dokańcza z wahaniem. – Najprawdopodobniej nie pamięta nic z tamtej nocy. Amnezja dysocjacyjna w takich przypadkach zdarza się i nie jest czymś, czym należy się martwić. To po prostu sposób mózgu na radzenie sobie z traumą. Bardziej niepokoi mnie fakt, że Josephine nie chce z nikim rozmawiać. Do mnie powiedziała ledwie parę słów, do innych pracowników jeszcze mniej. Może pan będzie miał więcej szczęścia.

Mam poważne wątpliwości, ale nie dzielę się nimi z tą kobietą. Jeśli jest jakkolwiek zdziwiona, że dotarłem do córki dopiero po pięciu dniach, nie mówi nic na ten temat, a ja jestem jej za to bardzo wdzięczny. Nie mam siły ani ochoty się tłumaczyć w sytuacji, gdy i tak jestem już zestresowany.

W końcu stajemy przed odpowiednimi drzwiami. Alaina Montgomery patrzy na mnie oceniająco.

– Wpuszczę pana teraz do córki – oświadcza. – Gdyby działo się cokolwiek niepokojącego, proszę dawać znać.

Kiwam głową, przygotowując się do tego mentalnie. Za chwilę zobaczę córkę, której nie widziałem od pięciu lat.

Mam nadzieję, że mnie nie znienawidzi.

Mam nadzieję, że mnie w ogóle pamięta.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top