Dodatek - Music Part

Czyli kolejna rzecz, której nikt nie potrzebuje i o którą nikt nie prosi, ale ja mam ochotę, a nawet potrzebę napisanie tego. Ty razem akcja rozegrana zostanie inaczej, odchodząc zupełnie niemal od stworzonego przeze mnie uniwersum. Częścią wspólną jest wątek billdipowy. Tylko xD

Słowem wstępu, oboje są ludźmi od początku życia, jednak wątek fantastyczny występuje w formie pewnej przypadłości, na jaką cierpi Bill. Takie trochę soulmates, ale nie do końca. I tak, to czysty fluff (i nadużywanie słowa cholera). Enjoy!

Ah, i prosiłabym o komentarze, jeśli się da, z informacją, co sądzicie o takim formacie, bo może napisałabym jeszcze jakiś dodatek bardziej w konwencji alternative universe. Ale tylko może xD

^^^

Kto by się spodziewał, że skończy stojąc na poboczu leśnej drogi na jakimś zadupiu, czekając na zbawienie? On z pewnością nie.

Od podstawówki widział dużo plusów w swoim nudnym życiu. Bogaci rodzice, trochę renomy i cała snobistyczna otoczka niezmiernie go bawiły. Nie dość, że nie narzekał na brak pieniędzy, to i bez tego radził sobie z ludźmi. Czy był lubiany? Trudno powiedzieć jednoznacznie. Chłopaki w znakomitej większości go szanowali i ogólnie rzecz biorąc był całkiem popularny. Zapraszano go na imprezy, a dziewczyny wiecznie się oglądały i usiłowały zagadać. Zdarzali się i zazdrośnicy, a wtedy następowało proste przetrącenie nosa lub utarczka słowna. W zamian dostawał święty spokój i jeszcze więcej adoratorek, o ile to w ogóle było możliwe.

W takim razie jakim cudem skończył w sierpniowy wieczór w środku niczego, z rozładowanym telefonem i brakiem kontaktu ze światem? Droga była tak oddalona od cywilizacji, że nic tędy nie przejeżdżało. Wędrował poboczem już od blisko dwóch godzin, a ciągle nie widział ani jednego samochodu. Było gorąco, długie spodnie haczyły o przydrożne krzaki, a podwinięte do łokci rękawy żółtej koszuli były już przybrudzone.

Sytuacja podchodziła pod kategorię tak głupiej, że aż nieprawdopodobnej. Jechał autobusem na wakacje po praktycznie drugiej stronie kraju, bo panicznie bał się latać samolotami. Rodzice pewnie już dawno czekali na niego na miejscu. Miał osiemnaście lat i stwierdził, że da radę sam, w końcu nie jest dzieckiem. Autobus zatrzymał się w leśnej zatoczce na chwilę przerwy. Odszedł trochę za daleko od miejsca postojowego, żeby odetchnąć z dala od denerwujących starszych pań i wrzeszczących dzieciaków. Stracił poczcie czasu, a gdy wrócił, autobusu już nie było. Sam nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Może oba na raz. Jedyne, czego pragnął, to dotrzeć do jakiejkolwiek namiastki cywilizacji i złapać transport. Tylko tyle.

Westchnął zrezygnowany i kontynuował spacer. Nogi powoli zaczynały boleć, mimo że miał dobrą kondycję i sporą wytrzymałość. Od czasu do czasu zmieniał podłoże z asfaltu na trawiaste pobocze, ze względu na ból stóp od ciągłego podążania ulicą. Telefon ciążył w kieszeni, a jego niezdatność do użytku przez brak energii tylko dodatkowo dobijała i przypominała w jak beznadziejnej sytuacji się znalazł. I nagle praktycznie podskoczył w miejscu z niepohamowanej radości, kiedy z daleka usłyszał charczący silnik jakiegoś samochodu.

^^^

Był znudzony jak jasna cholera. Beznadziejna pospolitość życia od środka przeżerała jego istnienie, a przynajmniej takie miał wrażenie. Niby jakimś cudem wyrwał się z Piedmont, przynajmniej na chwilę, ale nie zmieniało to fakty, że w życiu i otoczeniu nie działo się zupełnie nic ciekawego. Koła ciężkiego samochodu trzeszczały lekko, kiedy maszyna podskakiwała na nierównościach czy wpadała w dziury w wyrobionym asfalcie. Droga nie dość, że przez las, to jeszcze w środku absolutnie niczego. Słońce powoli zaczynało zachodzić, należało się rozejrzeć na jakimś wjazdem do lasu, żeby móc się przespać. 

Opierał łokieć lewej ręki na ramie otwartego do samej granicy okna, ciesząc się mocnym wiatrem we włosach. Chłodne, leśne powietrze dobrze na niego działało, uspokajało nerwy i zmysły, które w rodzinnym mieście zawsze musiały być wyostrzone i działać na najwyższych obrotach. Trzymał kierownicę jedną ręką, prawą dłonią bębniąc o gałkę do zmiany biegów w rytm wygrywanej w radiu piosenki. Cud, że na tym zadupiu w ogóle był jako taki zasięg. Koniec końców i tak zdecydował się na odtwarzacz, bo na własnej playliście, subiektywnie rzecz biorąc, posiadał lepsze kawałki niż te puszczane w stacjach radiowych.

Nie spieszył się, bo i po co? Rozpuszczona siostrzyczka może poczekać na swoje pierdoły, które pozawijane w folię bąbelkową  zagracały przyczepę pickupa. Gdyby nie szkielet i pseudo dach z płachty brezentu, wszystkie już dawno pospadałaby i robiłyby się o asfalt. A jemu pewnie nawet nie byłoby przykro. To nie tak, że nie lubił swojej bliźniaczki. Czasami zwyczajnie go irytowała, a wakacje, kiedy musiał robić jej za darmowego kuriera, należały do tego czasami. Dodatkowo najlepsza przyjaciółka Mabel w tej zaginionej mieścinie była osobistością, za którą szczególnie nie przepadał. A że się do niego łasiła, to tylko potęgowało wrażenie zniechęcenia u chłopaka.

Niemal podskoczył z wrażenia, gdy zobaczył stojącego na poboczu, machającego w jego stronę chłopaka. Zwolnił trochę, chcąc zatrzymać się przy tajemniczym wędrowcu. Stawiał, że chłopak był mniej więcej w jego wieku. Wyglądał na całkiem bogatego, sądząc po ciuchach. Włosy przeczyły prawu grawitacji, rozwiewając się na wszystkie strony. Były ciut za długie, pofarbowane na jasny, słoneczny blond. Przy nasadach pojawiały się już delikatne, ale jednak widoczne, ciemnobrązowe odrosty.

- Co ty tu robisz? Życie ci niemiłe, żeby się nocą szwendać po tym lesie? - zaczął niedelikatnie kierowca, jednak usta zdobił leniwy uśmiech. 

- Tak się składa, że nie mam bladego pojęcia, gdzie w ogóle jestem - zaczął, po chwili opowiadając resztę historii.

Blondyn był w pewnym sensie pod wrażeniem, nawet pomijając szczęście z faktu, że może uda mu się nie zginąć gdzieś po drodze na wakacje, będąc zjedzonym przez niedźwiedzia. Patrzył na chłopaka przed sobą, który wydawał się tak znudzony życiem, jak to tylko możliwe i nie mógł oderwać wzroku. Dość długie, jasnobrązowe włosy były postawione do góry i jakimś cudem utrzymywały się w takiej pozycji. Czekoladowe oczy, choć znudzone, emanowały ciepłem. Był w stanie dostrzec jeszcze lekko pomiętą, zbyt luźną koszulę w czerwoną kratę, dwa ostatnie guziki pod szyją pozostawały rozpięte.

- Kurde, nie wierzę, że tak idiotycznie wpadłeś. Jadę do Wodogrzmotów Małych. Jak chcesz mogę cię podrzucić, ale na miejscu będziemy najszybciej jutro.

- Cokolwiek, byle do cywilizacji - westchnął, szybkim krokiem obchodząc auto, a następnie wskoczył na miejsce pasażera - Jestem Bill. Bill Cipher.

- Dipper Pines - odparł, powoli ruszając w dalszą drogę, w poszukiwaniu zatoczki do zatrzymania się na noc.

- Rany, nie widziałem nikogo. Co to za dziura, że nic tu nie jeździ? - mruknął odrobinę wzburzony Bill, wygodniej usadawiając się w skórzanym fotelu.

- Taka okolica. Skoro wokół nic nie ma, to i nikt tędy nie przejeżdża - wzruszył ramionami, ponownie opierając łokieć na ramie okna - Niestety nie ma kabla, więc telefon będziesz mógł naładować dopiero, kiedy dojedziemy do domu moich wujów.

- Spędzasz u nich wakacje?

- Ja nie, ale moja siostra, Mabel. Wiozę jej trochę rzeczy, które koniecznie musi mieć, bo przecież nie przeżyje dwóch miesięcy bez toaletki, walizki kosmetyków i gang gnomów wie czego jeszcze.

Bill zachichotał delikatnie na ostatnie słowa. W życiu nie słyszał jeszcze tego frazesu, a dobór słów zwyczajnie go rozbawił. Wygrzebał telefon z kieszeni, po czym wrzucił go do schowka. Otwierając klapkę, zawahał się, jednak Dipper nie wyraził sprzeciwu. Blondyn miał chwilę, aby rozejrzeć się po kabinie. Auto z zewnątrz było pomalowane na jasny błękit, chodź farbę przy błotnikach powoli zaczynała spowijać rdzawa powłoczka. W środku było wiele drewnianych, lakierowanych elementów i do tego skórzane fotele, które dodawały niepowtarzalnego klimatu. Przy kluczykach zawieszony był niewielki breloczek w kształcie drzewa, najprawdopodobniej sosny. Nie znał się na tym, ale tak mu się skojarzyło. Na lusterku niemrawo bujała się kolorowa zawieszka w postaci trójwymiarowej figurki krasnoluda. We wgłębieniu między fotelami, gdzie znajdowało się specjalne miejsce do stawiania kubków, turlało się w tę i z powrotem kilka szklanych kulek.

I nagle stało się coś nieoczekiwanego. Bill aż podskoczył w siedzeniu wystraszony, o czym spojrzał na Dippera z dziwnym wyrazem twarzy. Szatyn natomiast wydawał się nie zwracać uwagi na blondyna, spokojnie wystukując palcami na kierownicy rytm lecącej w tle piosenki. W końcu jednak postawa Ciphera, który siedział z praktycznie otwartymi ustami, zwróciła jego uwagę na tyle, żeby się odezwał. Zanim zdążył otworzyć usta, Bill go ubiegł.

- Co to? - spytał, wskazując palcem na radio samochodowe.

- "Counting Stars" od OneRepublic. Nie znasz tego? - uniósł brwi, trochę podgłaśniając radio, na tyle jednak, aby móc swobodnie słyszeć głos Billa.

- Bardziej dziwi mnie, że w ogóle to słyszę - odparł oczarowany płynącymi z głośnika dźwiękami.

- Weź, to dobra piosenka. Masz mnie za hipisa? Rocka też lubię. Czekaj, mam tu gdzieś nawet Imagine Dragons.

- Nie o to mi chodzi - pokręcił głową, sprawiając tym samym, że złote włosy jeszcze bardziej rozsypały się wokół twarzy - Nie słyszałeś nigdy o songproof?

- W życiu. Zmyśliłeś to, przyznaj się - uśmiechnął się kącikiem ust.

- Nie, poczytaj w internecie. To coś jak choroba, przez którą traci się słuch, ale tylko częściowo. Rany, to skomplikowane - westchnął ciężko, jeszcze bardziej podciągając do góry mankiety podwiniętych rękawów, żeby się uspokoić - Są tacy ludzie, którzy po osiągnięciu piętnastego roku życia przestają słyszeć muzykę. Ja do nich należę. Niby chodzę na imprezy, ale nigdy nie tańczę, bo nie słyszę żadnej z piosenek.

- Gadasz - mruknął z rozbawieniem - Jak ktoś nuci, to też nie słyszysz?

- Dokładnie, zero muzyki. Śmieszna sprawa, bo to nie aż tak beztroskie, jak ci się wydaje. Ludzie spędzają sporo czasu na wspólnym słuchaniu nowych i starych kawałków. Ostatni chłopak zerwał ze mną, bo songproof mu przeszkadzał. Tylko dlatego, łapiesz?

- Durny był w takim razie - odparł, przekręcając gałkę odtwarzacza w celu zmiany piosenki - Więc jak to jest, że teraz słyszysz moją muzykę?

- A ja wiem? - wzruszył ramionami, chłonąc nowe brzmienie.

Tę piosenkę akurat znał z lat, zanim objawiła się jego przypadłość. Kilka kolejnych kawałków było klasycznymi starociami, jakby Dipper chciał zrobić mu przyjemność, puszczając coś, co oboje mają możliwość znać. Gdy Pines w końcu znalazł leśną zatoczkę, w której mógłby się zatrzymać, oboje krzyczeli przez śmiech "Stayin' Alive". Bill nawet lekko machał rękami, usiłując imitować taniec lat osiemdziesiątych. Poza śpiewaniem i zachwycaniem się piosenkami, których nie miał okazji usłyszeć wcześniej, sporo rozmawiał z Dipperem. Głównie na temat jego siostry, Piedmont i swoich planowanych wakacji.

- Z tyłu mam materac i mam zamiar na nim spać. Możesz dołączyć albo przedrzemać się w fotelu, jak wolisz - powiedział rzeczowo.

Drzwi skrzypnęły przy otwierany, a żwir zachrzęścił pod podeszwami trampków, gdy szatyn wyskoczył z kabiny. Przeciągnął się, co wydawało się czynnością zbawienną po kilku godzinach jazdy w pozycji siedzącej, nawet jeśli fotel był nieprawdopodobnie wygodny. Sprawnymi ruchami szatyn odwiązał brezent od dolnej części ramy, a następnie wspiął się na przyczepę, żeby pozbyć się wiązania także w górnej części dachu. Kilka minut później płachta leżała na dachu kabiny kierowcy. Bill obserwował działania szatyna w ciszy. Godzina była raczej nocna, jednak spory księżyc dawał wystarczająco światła, żeby blondyn mógł swobodnie wpatrywać się w sprawnie poruszające się, wysportowane ciało kierowcy.

- Włazisz? - rzucił, obrzucając Billa pytającym spojrzeniem.

Blondyn otrząsnął się z letargu i tylko trochę mniej zgrabnie od Dippera wspiął się na przyczepę pickupa. Część podłogi zajmował dość gruby materac, na którym leżała wyraźnie sponiewierana podróżami poducha i koc w jakimś bliżej nieokreślonym, ciemnym kolorze. Przestrzeń bliżej kabiny zagracały pudła i walizki, zapewne należące do Mabel, siostry Dippera. Szatyn wskoczył na krawędź ścianki obramowującej przyczepę i zaczął cicho nucić piosenkę, której Bill zupełnie nie kojarzył.

- Zaśpiewaj na głos - poprosił, ciągle stoją w tym samym miejscu i nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić - Masz niezły głos.

Dipper westchnął, ale podjął się wyzwania. I tak myślami zbliżał się refrenu. Ooh, through the wilderness, you and I will walk into the emptiness. Pines obrócił się w miejscu, chwytając dłońmi rurkę  od ramy, którą miał nad głową. Nie śpiewał zbyt głośno, jakoś nie lubił pokazywać swojego głosu przed innymi, nawet jeśli kilkukrotnie słyszał, że jest całkiem dobry. Ooh, and my heart is a mess, is it the only defense against the wilderness? Bill wpatrywał się w Dippera jak zaczarowany. Pisen wypuścił rurkę z rąk, ponownie robią efektowny obrót wokół własnej osi. Zaczynał się rozkręcać, brnąc w piosenkę coraz dalej. Stawiał skoczne kroki na ramie przyczepy, starając się dopasować ruchy do grającej w głowie melodii. Gdy doszedł do drugiego refrenu, poślizgnął się, niemal spadając na żwirowe podłoże. Niemal, bo na szczęścia Bill miał na tyle refleksu, żeby złapać go za rękę i przyciągnąć do siebie, w wyniku czego oboje wylądowali na materacu w znakomitych humorach.

- Lubię gapić się w gwiazdy, kiedy mam okazję spać gdzieś w środku lasu, dlatego zdjąłem brezent - wyjaśnił szatyn, choć Bill nie zadał żadnego pytania.

Dipper ułożył się wygodniej, układając dłonie pod głową. Zapatrzył się w niebo, usiane błyszczącymi punkcikami. Naprawdę lubił nocny las, co prawdopodobnie nie było zbyt częstym zjawiskiem wśród ludzi. Noc była wyjątkowo ciepła, więc koc leżał skołtuniony gdzieś w nogach, zrzucony zupełnie z materaca. Bill również patrzył w niebo, w pamięci przywołując obraz roześmianego, śpiewającego Dippera sprzed chwili.

- Coś mi się przypomniało - rzucił cicho, będąc gotowym na ignorancję szatyna.

Pines jednak obrócił się lekko, opierając głowę na zgiętej w łokci ręce, aby móc spojrzeć na towarzysza. Tym samym dał blondynowi znak, żeby kontynuował.

- Moja mama kiedyś opowiadała, że też miała songproof, chociaż to niby nie jest dziedziczne - westchnął cicho - W każdym razie, żyła bez muzyki pięć lat. Przeszło jej - zrobił w powietrzu cudzysłów palcami - kiedy poznała mojego tatę.

- Masz na myśli, że jesteśmy sobie przeznaczeni czy coś? - uśmiechnął się lekko rozbawiony - Cholerne gadanie. Życie tak nie działa. Przeznaczenie jest jak powiedzenie piątkowej nocy. Ciągle to słyszysz, ale tak naprawdę nie wiesz, co się wtedy stało, ani po co.

- Chyba nie ogarnąłem, ale to nic - odparł, podnosząc się do siadu, a Dipper podążył jego śladem - Cała ta sytuacja to jeden wielki, cholerny przypadek. Ale słyszałem gdzieś, że świat jest zbyt leniwy na przypadki. I gdy tak siedzimy na przeciwko siebie, to przypomniała mi się jedna piosenka.

- Mianowicie? - zmarszczył czoło, wpatrując się w błyszczące tęczówki nowego znajomego.

- Nie pamiętam czyja, ale opierała się głównie na krzyczeniu Geronimo! - przy ostatnim słowie teatralnie rozłożył ręce na boki.

- To Sheppard. Znam cały tekst i nie podoba mi się twój tok myślenia ani kierunek, w którym zmierza ta konwersacja. Bo dam głowę, że ty też pamiętasz przynajmniej część słów.

- Część - uśmiechnął się kącikiem ust - Mówię ci, że coś w tym jest. Geronimo to jakiś tam okrzyk odwagi przed czymś szalonym, nie? Przełamałeś mój songproof. To musi coś znaczyć.

- Jesteśmy w środku lasu na totalnym zadupiu, a ciebie wzięło na rozprawianie o przeznaczeniu? - prychnął, ponownie kładąc się płasko na materacu.

- Pewnie właśnie dlatego mnie wzięło. Jestem potrzepany wewnętrznie przez możliwość słyszenia muzyki, a atmosfera gwieździstej nocy w centrum niczego sprzyja takim przemyśleniom - odparł lekko urażony.

Dipper stopą wystukiwał o podłogę przyczepy rytm śpiewanej wcześniej piosenki, po chwili przerzucając się jednak na "Geronimo". Zafascynowany Bill obserwował zmiany na twarzy szatyna, który powoli przetrawiał w głowie gadkę o przeznaczeniu. Sam dotarł do wniosku, że chyba nigdy z nikim tak szybko nie złapał dobrego kontaktu jak z Billem, choć znali się tylko kilka godzin. Naiwne, stereotypowe, rodem z taniej komedii romantycznej, a jednak działało. I z nieokreślonego powodu Pines miał ochotę sprawdzić, czy dalej też zadziała. Był w życiu w kilku związkach z dziewczynami i jednym poważnym z chłopakiem, ale nic z tego nie wyszło. Teraz był wolny, więc co stało na przeszkodzie? Nie ryzykował praktycznie niczym.

- Wiesz co? - rzucił, przykuwając uwagę Billa, jednocześnie ponownie podnosząc się do siadu - Geronimo.

Zanim Cipher zdążył jakkolwiek zorientować się w sytuacji, został stanowczo przyciągnięty do zadziwiająco delikatnego pocałunku. A przynajmniej taki był na początku, bo kiedy Dipper nie wyczuł protestu ze strony blondyna, szybko pogłębił pieszczotę. Czuł się inaczej niż przy jakimkolwiek poprzednim pocałunku z kimkolwiek. Elektryzujące uczucie  pochłaniało po kolei mięśnie i nerwy w całym ciele. Leśna bryza dodawała czegoś niezwykłego do klimatu zdarzenia. Nie miał pojęcia, co mu strzeliło do głowy, ale miał ochotę temu czemuś postawić pomnik. Bill oparł dłonie o materac, żeby podtrzymać równowagę. Nie spodziewał się aż takiej odwagi ze strony nowo poznanego chłopaka, to chyba oczywiste. Ale nie mógł i przede wszystkim nie chciał odsuwać się od szatyna. Badali siebie nawzajem powoli, ale stanowczo, krok po kroku, z pewną rezerwą, ale jednak posuwając się coraz dalej.

Oderwali się od siebie dopiero, kiedy zabrakło im powietrza. Trwali ze stykającymi się czołami, a przestrzeń skrzyżowanych spojrzeń była tak naelektryzowana, że było to praktycznie widoczne gołym okiem. Żaden z nich nie wiedział, co się stało, ale i nie przejmowali się tym ani odrobinę. Zanim porządnie unormowali oddechy, ich usta zdążyły ponownie się połączyć. Zaprzestali wymieniania pocałunków dopiero kilkanaście minut później, kiedy od wewnętrznego gorąca zaczynało im się kręcić w głowach.

- Jak to nie jest przeznaczenie, to ja nie wiem - wymruczał Bill, uśmiechając się zadziornie.

- Mam w głowie cholerne One Direction, więc wyjątkowo się z tobą zgodzę - zachichotał lekko - Chociaż wątpię, że zrezygnujesz z wakacji dla bogaczy na rzecz jeżdżenia ze mną tym gruchotem po prowincyjnych drogach Oregonu.

- Zdziwiłbyś się. Wolę słuchać z tobą muzyki pierwszy raz od trzech lat i cieszyć się leżeniem nocą na materacu w przyczepie pickupa, niż szwendać się bez celu po zatłoczonych plażach, do tego będąc głuchym.

- Songproof by wrócił beze mnie w pobliżu?

- Nie mam pojęcia. I w tej chwili to ostatnie, co mam ochotę sprawdzać. Zaśpiewasz mi coś jeszcze?

Dipper westchnął rozbawiony, układając się na materacu. Bill położył się w lekkim odstępie, który jednak dość szybko został zniwelowany przez szatyna. Nie przytulali się, jedynie leżeli bardzo blisko siebie, trzymając się za ręce i gapiąc w rozgwieżdżone niebo. Pines postanowił spełnić prośbę szatyna, a po chwili lasem zawładnęły ciche słowa spokojnej melodii. I've been hearing symphonies...

^^^

Yup, to koniec. Pisane w dwóch turach w godzinach 23-1 w nocy, bo nie mogę spać. Takie tam muzyczne pierniczenie. Mam nadzieję, że komuś jednak sprawiłam tym shocikiem przyjemność.
Ata się odmeldowuje. Bye!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top