Rozdział 13

Wstałam z łóżka dość wcześnie i po cichu podreptałam do łazienki. Stare, dawno nienaoliwione drzwi zaskrzypiały, na co się skrzywiłam i przekręciłam mały kluczyk z niemiłym dla ucha zgrzytem. Usiadłam na brzegu wanny i delikatnie zdjęłam prowizoryczny opatrunek. Popatrzyłam na świeżą ranę i poczułam jak coś ściska mnie w gardle. Spojrzałam na bardzo cienkie blizny na przedramionach. Jaka jestem głupia. Ojciec ma rację. Chorą, tylko częściową ale ją ma. Skończyłam dziewiętnaście lat. Rocznikowo mam już dwadzieścia. Co ja z sobą robię? Z moim ciałem? Jak mogłam na to pozwolić? Jestem już dorosła, a zachowuję się jak dziecko, które nie rozumie otaczającego go świata i nie umie radzic sobie z problemami.

Nie pamiętam nawet dokładnie ile miałam lat kiedy pierwszy raz się okaleczyłam. Po co to zrobiłam? Dotychczas tłumaczyłam sobie to tym, że mnie to uspokaja, że ból psychiczny w jakiś poroniony sposób ulatnia się razem z powstawaniem bólu fizycznego. Czy naprawdę tak jest? Spojrzałam w brudne, porysowane lustro wiszące nad umywalką. Na moją bladą twarz z sińcami pod oczami, na lekko popękane usta, zniszczone włosy, nadające się już od dawna do ścięcia. Jak bardzo skończona jestem? Jak mogłam w takie bzdury wierzyć? Jak mogę to wciąż robić?

Zacisnęłam mocno usta i uderzyłam pięścią w lustro, które rozbiło z trzaskiem. Niech to szlag! Schowałam twarz w dłoniach i pozwoliłam łzom złości ściec po policzkach. Usłyszałam jak łóżko ojca skrzypi i ten klnie soczyście. Szybko wbiegłam do pokoju, czując jak krew ścieka mi po zranionej dłoni, otworzyłam z impetem szufladę z ubraniami i wygrzebałam na ślepo bluzę. Ojciec wstał i głośno mnie zawołał.

Zbiegłam po skrzypiących schodach, potykając się i prawie upadając. Nałożyłam w ślepym biegu bluzę i popędziłam ku drzwiom wejściowym. Zaspany i wścekły ojciec krzyknął na mnie i starał się złapać mnie za rękaw. Wyrwałam się i wybiegłam z domu, plątając nogi, ciągle słysząc mężczyznę wołającego mnie ochrypłym ale donośnym głosem z progu.

Biegłam przed siebie. Łzy rozmazywały otoczenie. Nastąpiłam na duży kamień i upadłam, podpierając się dłońmi. Były teraz pełne żwiru, piasku i kamyków. Zraniona i zakrwawiona dłoń piekła teraz niemiłosiernie. O Boże.

Dostałam się do małego parku - placu zabaw. Usiadłam na drewnianej ławce. Po dłoni i nadgarstku sączyła się krew. Matko, wda się zakażenie. Nie wiedziałam co mam zrobić. Uniosłam wzrok. Całe otoczenie otulone było dość gęstą mgłą, przez którą lekko przedostawało się wschodzące słońce. Jedynymi słyszącymi dźwiękami był mój chaotyczny szloch i śpiew ptaków, gdzieś w oddali. Dygotałam z zimna i z płaczu. Trzęsącą się, zdrową dłonią wyjęłam z kieszeni bluzy telefon, który zostawiłam tam wczoraj wieczorem. Wybrałam pierwszy numer, na który trafiłam.

- Co do...? - usłyszałam męski, zaspany głos w słuchawce.

- H-halo? Ash-h?

- Jezus, Meg? Co się dzieje? - Momentalnie się rozbudził. Miał spanikowany głos. Usłyszałam jak szeleści pościelą.

- Mogłbyś... możesz - zaczerpnęłam powietrza, żeby uspokoić łamiący się głos - Po mnie przy-przyjechać? Proszę?

- Co? Co się stało? Matko, gdzie jesteś?

Podałam mu adres, po czym on zapewnił mnie, że za minutę tam będzie.

Skarciłam się w myślach. Po co zadzwoniłam? Boże, teraz na pewno się wszyscy dowiedzą. Już widzę jak mam przerąbane. Ach, i to jeszce do niego! Z drugiej strony, mam całą rękę we krwi. Zdarłam skórę z kolan, dłoni, i ze stóp. Nie ma mowy o tym, żebym się nawet ruszyła. Ja pierdziele, Meghan, idiotko. Ogarnij się w końcu, zacznij normalnie żyć. Jesteś dorosła, nie masz pięciu lat!

Usłyszałam nadjeżdżający samochód, który błysnął jasnymi światłami. Zatrzymał się i wybiegł z niego pośpiesznie chłopak, nie troszcząc się nawet o zamknięcie drzwi.

- Meghan, dziewczyno! - krzyknął gdy mnie zobaczył i szybko kucnął przede mną. - Kto ci to zrobił?! Napadnięto cię?! Jezusie!

Szybko pokręciłam głową, wciąż płacząc. Zaskakujące ile mam w sobie łez. Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam wydobyć z gardła żadnego dźwięku.

- Twoja ręka! - krzyknął. Potarł się szybko po czole, myśląc. - Boże Najświętszy. Co ty... co ty właściwie tutaj robisz?

- Uciekłam z domu - odpowiedziałam po chwili, trzęsącym się głosem.

- Panie... Dobra, może... yyy... Nie masz gdzie iść, nie? - Pokręciłam głową. - Kurwa. To chodź do samochodu.

Spojrzał na moje poranione i dygoczące nogi. Pokręcił głową, wziął mnie na ręce i ułożył w samochodzie. Obszedł go dookoła i wsiadł trzaskąjąc drzwiami. Wciąż dygotałam z zimna - przeklinałam się za własną głupotę, przecież to wiadome, że o wschodzie jest najzimniej! Chłopak głośno westchnął, odpalił silnik i włączył się do ruchu, zajmując lewy pas jezdni.

Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Widziałam jak głęboko nad czymś myślał, ściągając do siebie brwi. Otarł dłonią twarz i wypuścił z świstem powietrze.

- Kurwa, Megan... Bo wiesz... Wolałbym żeby rodzice cię nie widzieli... Rozmuniesz, nie? - Pokiwałam głową. Spojrzał przelotnie na zakrwawioną rękę - W schowku powinny być chusteczki... Raczej nie znajdziesz tam bandaża... Co ty tak właściwie zrobiłaś?!

Czystą ręką poszukałam chusteczek. Gdy je znalazłam starałam się wytrzeć krew i jakoś zatamować krwawienie. Chusteczki nie są do tego pomocne.

- Nic.

- Nic?! Masz całą dłoń we krwi i to jest pieprzone nic?!

Zacisnęłam mocno powieki. Niech on już nic nie mówi. Szybko zamrugałam powstrzymując łzy.

- Ja pierd... Powinniśmy z tym iść na policję.

- Nikt mnie nie napadł! Nie rozumiesz?! NIKT! - krzyknęłam. - Uderzyłam pięścią w lustro - TYLE!

Popatrzył na mnie zdziwiony. Poźniej znów skierował wzrok na ulicę.

- Okej - odparł urażony.

Kilka minut później zajechaliśmy na tyły niewielkiego, podmiejskiego domku. Ash chwilę wcześniej zgasił lampy. Cicho wyszedł i delikatnie zamknął drzwi. Stał przez kilka sekund bez ruchu, sprawdzając czy ktoś go usłyszał. Gestem rozkazał mi wyjść cicho z samochodu. Podeszliśmy zgarbieni pod dom. Wszystkie okna były ciemne - nie paliło się wewnątrz ani jedno światło. Obeszliśmy ścianę, kierując się na lewe skrzydło domu. Gdy podeszliśmy pod jedne z okien, Ash wyciągnął swoją długą rękę i lekko pchnął palcami okno. Przed kilka sekund znowu nasłuchiwał i gestem kazał mi zaczekać. Wślizgnął się do pomieszcznia.

Czułam narastające napięcie. Gdzieś w sąsiedztwie zaszczekał pies, słońce leniwie wstawało coraz bliżej. Jedyną moją osłoną była mgła, która powoli się przerzedzała. W oknie pojawiła się wysoka, smukła sylwetka.

- Czysto - szepnął tak cicho, że ledwie go usłyszałam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top