Zielone światła Nowego Roku [Ameryka]

Dzień dobry kochani!

Nawet nie wiecie jak się cieszę, że mogę wam w końcu coś udostępnić! Miałam tyle roboty w nowej szkole, że wszelkie siły ze mnie opadły, ale teraz było wolne, mnie kopnęła wena i jest oto ten tekst! Jestem z niego cholernie dumna i mam nadzieję, że wam też przypadnie do gustu.

P.S. Są wzmianki o... No, wiecie czym i kim, znacie mnie może już trochę, to wiecie. Ale nie będą wyraźne. Raczej takie drobne zabiegi artystyczne (。•̀ᴗ-)✧

•••


Zapach dymu pomieszany ze szczypiącym mrozem, wdzierał mu się do nosa, kiedy stał w którejś z bocznych uliczek Nowego Jorku. Nad nim pełno było metalowych schodków, które skrzypiały przeraźliwie przy każdym podmuchu wiatru, a na nich gdzieniegdzie na fragmentach bez gęstej rdzy, przebijały się odbicia świateł neonów albo jaskrawych lampek, porozwieszanych gęsto w nowojorskich mieszkaniach.

Zewsząd dochodziły do niego nikłe urywki głośnej muzyki, która cały czas płynęła gdzieś betonowymi chodnikami albo przeciskała się wąskimi alejkami, wlękącymi się spiralnie gdzieś między wieżowcami.

Nad nim w powietrzu co chwila wybuchał jakiś fajerwerk, a on patrzył jak jego srebrzyste bądź kolorowe ogony, rozsypywały się po niebie niczym gwiazdy. Ale zaraz potem znikały zupełnie jakby nigdy ich tam nie było, zostawiając po sobie ślad w postaci kilku nikłych, szarych dymków. A gwiazdy były zawsze, odkąd tylko pamiętał, już od setek lat, bez przerwy.

Tutaj słyszał krzyki, tam gorączkowe trąbienia samochodów, a zaś z innej strony odległe szczekanie psów, które przestraszone unikały wybuchów jak tylko mogły, chociaż w dalszym ciągu nie przynosiło to żadnych efektów. W niemal każdym odcinku pięciu minut, wybuchały kolejne fajerwerki, a była to tylko skromna rozgrzewka. Wiedział to, zdążył się już doskonale nauczyć jak ludzie świętowali każdy Sylwester, a potem pierwszy dzień nowego roku. On przestał już tak hucznie je obchodzić, a zwłaszcza tym razem.

Nie wyszedł na żadne przyjęcie, nie przeciskał się między ludźmi, nie szalał przy muzyce wypływającej z głośników, będących niemal tej samej wysokości, co on, nie kłócił się ze sprzedawcą alkoholu o wydanie mu trunku, bo w końcu dla niektórych był jedynie zwykłym dziewiętnastolatkiem. Zwykłym, przeciętnym człowiekiem, który nic nie widział, a jeszcze mniej doświadczył... I wtedy myślał, że oddałby naprawdę wiele żeby tak rzeczywiście było.

Uśmiechnął się jedynym ze swoich wąskich uśmiechów, nie zarażającym energią i nie świecącym białością idealnych zębów. Na idealnej twarzy, w oprawie idealnych włosów i u góry idealnego ciała. Cały był idealny. Niestrzejący się, wieczny, nieprzemijający. Chodząca perfekcja, skazana na wieczną idealność swojego istnienia. Przynajmniej w teorii.

Który to był już raz, gdy świętował Sylwestra? Który to już raz patrzył w niebo i uśmiechał się mimo woli, zaczarowany barwnością nietrwałych świateł? Który to raz z kolei omijał świętowanie, bo dopadła go jakaś nagła fala melancholii? Nie miał pojęcia, nie liczył, nie było sensu, bo pewnie i tak prędzej czy później zgubiłby się gdzieś po drodze. Za dużo liczenia, za dużo suchej treści, a za mało doświadczeń i odczuwania.

Za to pamiętał Sylwester w Paryżu, kiedy to razem ze swoimi przyjaciół odliczał sekundy, zaciskając palce na zimnej barierce któregoś z balkonów, z tak wspaniałym widokiem na Wieżę Eiffla. Pamiętał smak słodkiego szampana, który lał się bezwstydnie po podłogach apartamentu, przyprawiając gospodarza o nagły napad złości na tych, którzy tak nieumiejętnie otworzyli butelkę. Oczywiście on wtedy śmiał się swoim firmowym śmiechem, wycierając dłonie o ręcznik i łapiąc kątem oka spojrzenie zielonych tęczówek gdzieś z drugiej strony salonu.

Pamiętał Sylwester w Rzymie, gdzie tym razem stał z nimi na głównej ulicy rozbudzonego miasta i kołysał się w rytm piosenek, płynących gdzieś z gęsto usianych restauracji. Nieważne, że dźwięki łączyły się w chaotyczną całość, nieważne, że ktoś cały czas go potrącał, bo śmiał się i szerokim uśmiechem reagował na każde przeprosiny. Nie zamierzał się przejmować takimi drobnostkami, bo oto nadeszła północ i kaskady fajerwerków rozpierzchły się po niebie, sprawiając wrażenie jakby był dzień. Jasny, świetlisty. A on świętował razem z przyjaciółmi, przypadkowo łapiąc nikły dotyk ręki osoby w czarnym płaszczu.

Pamiętał też doskonale Sylwester w swoim obszernym mieszkaniu, kiedy to on postanowił wziąć na siebie cały ciężar przygotowań i ustalić wszystko tak, aby było idealnie. Aby wszyscy mogli dobrze się bawić i zapomnieć na chwilę, że takich świąt będą mieć przed sobą jeszcze setki, a może tysiące... Tego nikt nie wiedział, nie chciał pytać i jeszcze bardziej nie chciał uzyskać odpowiedzi. Biegał gorączkowo tam i z powrotem, nadzorując zimną płytę, rozwieszając jeszcze więcej świateł i jego ulubiona część... Ustalając wygląd fajerwerków, którymi miał oczarować swoich gości. O tak, zamierzał ich zachwycić i odebrać mowę, tak miało być!

I tak prawdopodobnie było, chociaż brakło mu czasu żeby spytać każdego, kiedy odczucia jeszcze krzątały się żywo po ich myślach, w sekundzie, w której ostatnia cyfra starego roku, zmieniła się na następną z kolei, patrzył się jedynie na jedną, jedyną osobę, której jasne włosy wydostawały się niesfornie z usilnego modelowania.

A teraz nie było go w żadnym z tych miejsc, zamiast tego włóczył się po bocznych uliczkach, w których nie powinno go w ogóle być. Ale to też nie było istotne, bo w dalszym ciągu był w domu. Jego cichszej, spokojniejszej wersji i nawet jeśli większość ludzi bała się tędy przechodzić, on nie musiał się o to martwić. O nic nie musiał się martwić.

Odciągnął rękaw kurtki, patrząc na jasno białe cyfry mrugające nikle na jego smartwatchu. Zostało mu jeszcze pół godziny, sporo czasu. Mógłby śmiało dojść w okolice centrum, gdyby bardzo się postarał i ruszył w tempie nieco szybszym niż spacerowe. Ale czy była taka potrzeba? Nawet jeśli gdzieś w środku dalej odczuwał potrzebę świętowania tego dnia w sposób znacznie bardziej uroczysty, to teraz i tak zwyciężyła chęć pozostania gdzieś z boku. Nawet nie wiedział do końca dlaczego, po prostu tutaj coś go przytrzymywało.

Często zastanawiał się co byłoby, gdyby był normalnym człowiekiem, gdyby żył tylko niecałe sto lat, a może jeszcze mniej, gdyby miał świadomość jak cenna jest każda chwila i potrafił ją doceniać, gdyby mógł mieć rodzinę i normalnie ich kochać, gdyby... Gdyby nie musiał pamiętać wszystkich wojen, gdyby nie musiał znosić uczucia broni i nieswojej krwi na dłoniach, gdyby nie był splamiony śmiertelnym grzechem. Jak wtedy by żył? Byłby szczęśliwszy?

Najbardziej bolała myśl, że nigdy nie był w stanie i nigdy nie będzie zbudować trwałej więzi z jakimkolwiek człowiekiem. Nie będzie mógł z nim dorastać, nie będzie mógł podróżować, nie będzie mógł doświadczać i nie będzie w stanie się zestarzeć, nawet jakby chciał.

Ile to już śmierci widział? Ile już żyć ludzkich przeleciało mu przed oczami? Ich życia były niczym pyłek, tak łatwe do zdmuchnięcia. Jak sekundy, mijające zaledwie po krótkim czasie przymknięcia powiek. I czy naprawdę pierwszy raz musiał doświadczyć tego w tak młodym wieku? Kiedy jeszcze nie wiedział czym jest i dlaczego taki jest, kiedy myślał, że mały dom to jego cały świat i jedna osoba, to będzie główny cel jego życia. I był tamten chłopiec, niebieskie kwiaty i dni jego życia, które przeciekły jak strumień wody, który stopniowo wysychał, pozostawiając po sobie tylko muł.

Wtedy nie rozumiał, nie chciał rozumieć. Wtedy jeszcze początkowo myślał, że to jakaś idiotyczna pomyłka albo sen, zwykły koszmar, który zaraz przeminie. Ale realizacja docierała do niego coraz mocniej, coraz szybciej, rozlewała jak trucizna, która powoli stała się częścią jego organizmu i gdzieś w nim została. Kryje się, chowa w dalszym ciągu i czeka żeby znowu boleśniej uderzyć.

Bolała go też myśl, że nie ma gdzie wrócić, nie ma tak naprawdę miejsca, które mógłby nazwać swoim domem. To prawda, miał mieszkanie, miał dom, ale to był tylko budynek, pusty i zimny, przepełniony jedynie jego obecnością, a potrzebował kogoś, kto tą pustą przestrzeń wypełni razem z nim.

Kogoś, kto mógłby trzymać go za rękę, kto mógłby z nim rozmawiać i się śmiać, chodzić na spacery i do parków rozrywki, oglądać horrory, a potem przytulać i trzymać za rękę, kiedy gałęzie za oknem wydawały się szponami demonów. Idiotyczne? Może tak, ale nie dbał o to, zachowując to pragnienie gdzieś w swojej głowie.

- Hej! Halo, jesteś tam może? - drobna dłoń przeleciała mu tuż przed oczami i dopiero teraz zauważył, że stoi przed nim niska brunetka, a zaraz obok niej druga dziewczyna, chowająca twarz w kołnierzu kurtki - Dude, odpłynąłeś tu trochę! - zaśmiała się, mierząc go wzrokiem ciemnych, radosnych oczu.

Ameryka zaśmiał się i naciągnął kuboj na czuprynę złotych włosów. Zabawne, że dopiero teraz zorientował się, że jest mu zimno.

- Sorry, pewnie wyglądałem dość podejrzanie. Ale spokojnie, jestem czysty i nie mam w planie zaciągnięcia was do jakichś ciemnych spelun, chyba że chcecie - mrugnął figlarne do swojej rozmówczyni, na co tamta wybuchła śmiechem.

- Nie, nie! Ta oto tutaj pani obrażalska zorganizowałaby mi jesień średniowiecza w domu za coś takiego - podeszła do swojej piegowatej towarzyszki i pocałowała w policzek.

Chłopak uśmiechnął się zrozumiale, idąc kilka kroków do przodu i czekając aż dziewczyny do niego dołączą. Wydawały się być bardzo sympatyczne.

- Co robiłyście w tych parszywych uliczkach? Raczej nie są one miejscem do pogaduszek i wieczornych spacerów.

- Ciebie mogłybyśmy zapytać o to samo - brunetka dołączyła do niego, ciągnąc za sobą siłą swoją markotną partnerkę, której pomysł rozmowy z nieznajomym najwyraźniej nie odpowiadał - Sam, wyglądający na niepełnoletniego i zagubiony gdzieś w chmurach. No, no, troszkę podejrzane, kochany.

Blondyn znowu się zaśmiał, niezwykle ciesząc z otwartości i sympatyczności nowego towarzystwa. Może choć ten jeden raz będzie mógł udawać normalnego?

- Wiecie, miasto jest dość głośne, a ja chciałem pozbierać myśli. Taki kaprys - wzruszył ramionami, w świetle coraz gęściej rozstawionych latarni obserwując parę lecącą z ust.

- Och! My w zasadzie z podobnego powodu, prawda Annie? - odwróciła się, patrząc z nieskrywaną sympatią na drugą dziewczynę, która cicho westchnęła.

- Przepraszam, że się wtrącam, ale miło byłoby chociaż wymienić się imionami z panem...?

Tak dawno nie miał okazji używać swojego ludzkiego imienia, tak dawno go nie słyszał, bo zwykle krótkie rozmówki z ludźmi w najmniejszym stopniu tego nie wymagały.

- Jestem Alfred - to imię brzmiało tak obco, a jednocześnie tak znajomo na jego języku - Alfred F Jones! Miło mi was poznać.

Brunetka uśmiechnęła się szerzej, a jej żywiołowość była niemalże taka sama jak Ameryki. Jako Alfred mógłby się z nią zaprzyjaźnić.

- Ja mam na imię Olivia! Olivia Carter. Moja milcząca dziewczyna to Annie, a nazwiska nie podam, bo mój markotny Aniołek nie chce go zdradzać obcym - zachichotała, sprawiając, że na policzkach Annie pojawił się rumieniec.

- Przestań, nie przy ludziach, Ollie - odburknęła.

Ameryka uśmiechał się już cały czas, kiedy szli w stronę miasta, niemal ciągle rozmawiając, śmiejąc się i na chwilę wbiegając do jakiegoś sklepu tylko po to, żeby zaraz potem wyjść z niego z pustymi rękami. Za dużo ludzi. Wszędzie było za dużo ludzi, a kolejki ciągnęły się nawet na kilka metrów przed sklepem.

Teraz siedzieli na jednej z pustych ławek, wyczekując pokazu fajerwerków. Jak dzieci, czekające na nagrodę.

- A więc... Powiedz Alfred, kim jest twoja szczęśliwa druga połówka? Niech zgadnę... Masz narzeczoną, prawda?

Mina opadła mu nieznacznie, ale nie chciał żeby którakolwiek z nich to zarejestrowała. Niestety, nie udało się, bo już zdołał wyczuć na sobie analityczne spojrzenie Annie.

- Olivia, nie pytaj o takie sprawy. To bardzo osobiste i nie każdy chce o tym rozmawiać - powiedziała łagodnie, po raz pierwszy wydając się znacznie bardziej sympatyczną. Ją też Ameryka byłby w stanie polubić, bo przypominała mu o kimś...

- Byłam po prostu ciekawa. Przepraszam, jeśli było to nietaktowne - Olivia odpowiedziała nieco zakłopotana, spuszczając wzrok i wyciągając papierosa z kieszeni. Zapaliła go i zaciągnęła się dymem.

Wziął wdech, czując gorzki posmak tytoniu na języku i spojrzał w niebo. Zielony fajerwerk rozbłysnął tuż nad nimi, a zaraz potem zaniknął, znowu stając się połacią czysto-granatowego nieba.

- Jest ktoś, ale nie wiem jak mu o tym powiedzieć...

- Mu? O jeny, to ci niespodzianka! Nie spodziewałam się, że chodzący pan ideał rodem z okładek magazynów dla napalonych nastolatek, będzie miał tęczowe wnętrze. Oczywiście bez urazy - mrugnęła do niego okiem, co skwitował śmiechem. Chwilowy smutek znowu został gdzieś zakryty przez jej energię.

- No wiem! Dużo osób mi to mówiło, ale nie wszyscy wiedzą, że... To o niego chodzi - zerknął na papierosa, powstrzymując się od powiedzenia na głos spontanicznej myśli "on też pali" - Mogę?

Olivia pokiwała głową, podając mu papierosa. Zaciągnął się, powstrzymując kaszel i kątem oka obserwując, jak Annie się krzywi. Najwyraźniej nie lubiła zapachu dymu. Alfred też, ale po pewnym czasie przestał mu tak przeszkadzać, zwłaszcza że przypominał mu o... Stop, teraz nie na to pora.

- To może w końcu pora to powiedzieć? Nie masz całej nieskończoności na wyznania, a jak jesteś pewien swoich uczuć, to po co bić się z samym sobą? Leć do swojego wybranka, chwyć go za rękę i wykrzycz prosto w twarz! "Kocham cię!" - Olivia nie omieszkała użyć przy tym żywej gestykulacji i zapału, który mógłby pozazdrościć jej nawet Włochy.

- Albo... Porozmawiaj z nim na spokojnie, UJMIJ, a nie CHWYĆ, go za rękę - Annie posłała swojej partnerce spojrzenie spode łba - I na spokojnie powiedz wszystko, co leży ci na sercu.

- Ann, od kiedy z ciebie taka dobra doradczyni w miłości?

Ann uśmiechnęła się pod nosem, odpowiedź postanawiając zachować dla siebie. Chociaż sądząc po wyrazie twarzy Olivii, ona też wiedziała skąd. Tylko Ameryka nie zwrócił na to zbytniej uwagi, licząc zielone żarówki na ogrodzeniu któregoś z barów. Zielone...

- To nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać, dudes. Poza tym nie sądzę żeby on kiedykolwiek to zaakceptował, za dużo się wcześniej między nami stało.

Kilkadziesiąt sekund do północy. Już słychać było odliczanie, Olivia miała odpowiedzieć, Annie słuchała uważnie, ale teraz wszystkie głosy zginęły gdzieś w radosnym krzyku, który stopił się w jedno słowo, oznaczające rozpoczęcie Nowego Roku. Kolejny rok, kolejna szansa na uporządkowanie wszystkiego.

I kolejne setki dni, które zleją się w rutynę, nawet jeśli starał się je ubarwić na wszelkie możliwe sposoby.

Krzyczał i wiwatował razem z innymi, nawet nie zauważył, kiedy Olivia i Annie poderwały się razem z nimi, i teraz w trójkę przytulili się, krzycząc do siebie życzenia, które i tak gdzież zaniknęły w ogólnym gwarze. Chociaż ich treść i tak każdy znał już chyba na pamięć. Nic nowego, zawsze te same, w kółko powtarzane słowa. Szczęścia, zdrowia, pomyślności i spełnienia marzeń... Ciekawe czy te Ameryki kiedykolwiek się spełnią.

Reszta nocy minęła mu u boku dziewczyn w jakimś ciasnym barku przy aromacie whiskey i przykrym zapachu potu, przy świetle neonów, które raziły go zielonym światłem po oczach. Cały czas zielone, prześladowało go, to chyba jakiś znak... Ale nie chciał o tym myśleć, jedynie wypijając kolejny kieliszek i idąc na parkiet, w końcu pierwszy raz tego wieczoru bawiąc się niemal w sposób identyczny jak w poprzednich latach. Prawie identyczny... Bo czegoś mu brakowało.

Nad ranem wydostali się z baru, podtrzymując siebie nawzajem i chwiejąc, śmiejąc niemal do łez z nawet najbardziej absurdalnych kawałów. To było prawdziwe, to było ludzkie, to było żywe i prawie takie, jakie zawsze chciał żeby było... Ale nie było tu jego. A bez niego nigdy nie będzie to to, czego chciał.

- Alfie, złotko! Idziemy już do siebie, ale wpisałam ci swój numer, więc dzwoń - Olivia ucałowała go w policzki na pożegnanie - Wyjdziemy następnym razem na pizzę i trzymam kciuki, że będzie to w cztery osoby - mrugnęła do niego, uśmiechając się szczerze, nawet jeśli jej wzrok był nieco zamglony przez wypite procenty.

Potem przyszła kolej Annie, która położyła mu swoją lekką dłoń na jego ramieniu.

- Pamiętaj, że nie ma co marnować życia. Powiedz mu to i bądź szczęśliwy, Alfredzie - Alfred uśmiechnął się do niej i chwycił za dłoń po raz ostatni.

- Dzięki wielkie, zadzwonię i postaram się wszystko poukładać - może było to kłamstwo, ale pewnie właśnie to chciały usłyszeć - Do zobaczenia!

- Do zobaczenia! Nie zapomnij zadzwonić, bo osobiście spuszczę ci łomot! - Olivia krzyknęła jeszcze, oddalając się z Annie coraz bardziej. Obie trzymały się blisko i szły nieco chwiejnym krokiem.

Ameryka znowu się uśmiechnął, biorąc głęboki wdech. Chciałby je zobaczyć jeszcze raz, może to zrobi, ale przysiągł sobie, że dopiero wtedy, gdy będzie mógł przedstawić im jego... A to jeszcze trochę potrwa.

A tymczasem Ameryka wracał do siebie, żegnając z żalem ostanie strzępy zwykłego człowieczeństwa, które pozostały na nim przez te kilka godzin, spędzonych z Olivią i Annie. Wiedział, że była to tylko chwilowa iluzja, ale z radością doda ją do kolekcji wspomnień z każdego przeżytego Sylwestra.

I kto wie... Może za niedługo pojawi się tam wspomnienie jeszcze szczęśliwsze, naznaczone zielenią, złotem i bielą pościeli o poranku.

•••

Tadaaa! I to by było tyle na dzisiaj! (Przepraszam za błędy, ale sama ssę w ich poprawianiu XD)

Podobało się?

Zmodyfikowałam (znowu) swój styl pisania i wydaje mi się, że będzie odpowiedni, i w miarę przyjemny w czytaniu!

Teraz pozostaje mi tylko życzyć wam udanego Sylwestra i jak najwięcej szczęścia w Nowym Roku. Trzymajcie się!

Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top