Wielki Anglia [UsUk]
Alfred postanowił posprzątać swój stary składzik. Pomimo wielu prób nigdy mu się to nie udawało bo zbyt dużo było tam rzeczy z wyjątkową historią. Tak też było ze strzelbą, którą teraz trzymał w dłoniach. Miała ona na sobie wyraźną rysę...
Przyglądał się jeszcze długo jej sylwetce, badając dokładnie każdy drobny szczegół broni.
- Czy to z wtedy?...
**
Deszcz lał niemiłosiernie i nic nie wskazywało na to żeby pogoda miała się poprawić. Wszędzie dookoła było pełno błota, a po pustej przestrzeni roznosiły się odgłosy wystrzałów z broni.
- Hej, Anglio. Chcę wolności! Nie jestem już ani dzieckiem, ani twoim małym braciszkiem. Odchodzę od ciebie! - wykrzyczał Ameryka stojąc naprzeciwko Arthura.
Anglik poczuł ukłucie w klatce piersiowej oraz, że pomimo jego woli w kącikach oczu zbierały się łzy, którym za wszelką cenę nie mógł pozwolić wypłynąć...
Nie pozwoli mu na to! Nie ma prawa! Nie może go zostawić...
Przez tyle lat opiekował się nim, poświęcał tyle czasu aby go wychować, a teraz co?! Zamierza tak po prostu odejść... Odejść na zawsze...
- Nie pozwolę na to! - Arthur podbiegł do młodszego i bagnetem wytrącił broń z jego rąk. Alfred patrzył na to wszystko w niemałym szoku - Twoja niekompetencja jest wyjątkowa!
Miał go teraz centralnie przed lufą swojej strzelby. Wystarczyło by tylko pociągnąć za spust i ukarać go za tą głupotę i niewdzięczność...
Ale nie potrafił... Nie umiał zrobić mu krzywdy. Nawet jeśli by się starał i tak nie zrani Jonesa... Nie może...
Opuszczał broń, a oczy jego wychowanka spoglądały teraz na niego ze zdziwieniem, ale też i poczuciem ulgi. Zmieniły się... Kiedyś były bardziej niebieskie...
- Nie ma możliwości żebym strzelił, głupcze. Nie mógłbym...
Arthur rzucił broń w błoto. A więc tak? Jest teraz sam. Całkowicie sam. Nie ma nikogo dla kogo mogłby być bohaterem... Po co jeszcze się starać, po co ukrywać? Nie ma już nikogo... A osoba, którą kocha właśnie od niego odchodzi. Nie ma potrzeby pokazywania swojej sztucznej wytrzymałości i braku wrażliwości...
- Cholera! Dlaczego?! Niech to!
Anglia klęczał w błocie płacząc... On Wielki Anglia klęczał teraz pogrążony we łzach przed Alfredem.
- Anglio...
Ameryka ucichł. Nie wiedział co ma mu powiedzieć. Pamiętał czasy kiedy był dzieckiem, podziwiał Arthura za jego odwagę i wsparcie, którym zawsze dla niego był. Jednym słowem przez całe jego dzieciństwo był bohaterem. Jego bohaterem.
- Byłeś wtedy taki wielki, Anglio...
Alfred nie mógł patrzeć na to jak płacze. Nie chciał sprawić mu takiego cierpienia... Mimo, że przez tyle lat niemalże odbierał mu jakąkolwiek odrębność nie chciał jego upadku... Arthur nigdy nie płakał, no może oprócz tego jednego dnia kiedy musiał wybierać między nim a Francisem. Ale tylko wtedy...
Zdezorientowana armia stała teraz za Ameryką nie wiedząc czy strzelać czy stać w miejscu i oglądać tą smutną scenę; do czasu aż ich dowódca zarządził odwrót. Posłusznie ruszyli w stronę rozbitego obozu, ale bez niego.
On cały czas stał na przeciwko Anglii i zastanawiał się co ma zrobić. Czuł dziwne ukłucie w sercu na myśl, że to przez niego dawny "bohater" płacze.
Z jego złotych włosów smętnie skapywał deszcz, mocząc przy tym jeszcze bardziej, mokrą już od łez twarz. Ubranie było całe w błocie z licznymi przetarciami i plamami od krwi. Cały czas jego cichy szloch rozbrzmiewał po pustej przestrzeni docierając bezlitośnie do uszu Jonesa.
Jakim cudem osoba wiecznie wytrwała, nie ukazująca zbyt wielu uczuć może pogrążyć się w strumieniach łez wypływających z pod powiek zakrywających cudownie zielone oczy?
Do czego on doprowadził...
Nie wytrzymał. Przytulił Kirklanda najmocniej jak potrafił i sam zaczął płakać.
Arthur gdy tylko poczuł dotyk na swoim ciele przestał szlochać. Dopiero po chwili dotarło do niego, że nie jest to iluzja czy sen, tylko Alfred go przytula, a szybkie i nierówne podniesienia klatki piersiowej świadczą o tym, że łka. Wtulił się w niego bo co innego miał zrobić. Zaraz straci go na zawsze, więc to może być jego ostatnia szansa na poczucie bliskości drugiej osoby.
- Przepraszam...
Ameryka nawet nie wiedział dlaczego wypowiedział te słowa, przecież to nie jego wina, że w końcu chciał być niezależny. Jednak w głębi siebie odczuwał, że powinien go przeprosić. Nie chciał być jego wrogiem.
- Nie odchodź, proszę... Nie chcę być sam...
Tym razem to drugi z mężczyzn się odezwał. To prawda, zawsze bał się samotności, a zwłaszcza tego, że Alfred go opuści. Teraz to się dzieje i nic już nie może zrobić.
- Jak mogłeś pomyśleć, że będziesz sam? Nie zostawię cię nigdy, rozumiesz? Ale proszę daj mi być niezależnym...
- Obiecaj, że to co mówisz jest prawdą...
- Obiecuję.
Jones oderwał się od Anglika i teraz patrzył w jego oczy. Szmaragdy zdecydowanie teraz odzyskały blask, który przygasł wraz ze zrywem niepodległościowym. On naprawdę myślał, że po tylu latach zostawi go tak po prostu? Nie mógłby nawet jeśli by chciał. Zawsze coś nie pozwalało mu odejść. Przytrzymywało blisko Kirklanda.
Przez tyle czasu tłumaczył to sobie zwykłym przywiązaniem, ale teraz kiedy wpatrywał się w jego oczy niczego nie mogłbyć pewien.
Delikatnie wytarł kciukiem jego zmoczone policzki...
Nawet nie wyczuł momentu, w którym zbliżył się do ust Anglii tak, że dzieliły ich teraz zaledwie centymetry. Nie wiedział także tego co popchnęło go do pocałowania spękanych i chłodnych warg. Wiedział tylko, że gdy tylko ich dotknął przez całe ciało przeszedł go przyjemny dreszcz, a w sercu poczuł rozlewające się niesamowite ciepło. Jedyne co go zdziwiło to to, że Arthur przyciągnął go do siebie i położył dłonie na jego policzkach. Jego ręce natomiast bezwiednie powędrowały na talię drugiego.
Nie przeszkadzał im już deszcz, ani błoto na którym oboje się teraz znajdowali. Liczyło się tylko to, że są razem. W końcu się odnaleźli. Po tylu latach...
**
Uśmiech automatycznie pojawił się na jego twarzy. Dotrzymał obietnicy. Jest z nim przez prawie cały czas pomimo tego, że jest niepodległy.
Ale w końcu to mu przyrzekał, prawda?
Usłyszał pukanie do drzwi.
- Ameryko, Pan Anglia siedzi w salonie i na ciebie czeka. - powiedział Tolys uchylając drzwi.
- Przekaż mu, że już idę.
Litwa pokiwał głową i odszedł w głąb mieszkania.
Alfred schował broń z powrotem do kufra po czym zamknął pomieszczenie. Raczej nigdy tu nie posprząta. Zbyt dużo tu wspomnień...
- Już idę honey!
Krzyknął tak żeby Arthur na pewno go usłyszał.
Usłyszał, a na jego twarzy pojawił się rumieniec spowodowany cichym śmiechem Litwina robiącego herbatę.
Wiem, że beznadziejne, ale to mój pierwszy oneshot. Proszę o wyrozumiałość :D
Do następnego! (。•̀ᴗ-)✧
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top