Rozdział 55
- Zadajesz zbyt dużo zbędnych pytań.
- Chcę tylko wiedzieć, kiedy wrócimy. I po co są nam Mury. Wasza Wysokość nie sądzi, że to życie może zacząć przypominać klatkę?
Władca najwyraźniej tak nie uważał, bo jedyną odpowiedzią na pytanie było echo kroków mężczyzn rozlegające się w korytarzu. W paskudnie pustym korytarzu ogromnego budynku, który jakimiś siłami zakrawającymi o magię stanął w tym miejscu ledwie tydzień temu. Zresztą tak samo jak większość zabudowań wokół, tak samo jak Mury. I mimo, że Ackermannowie też dostali w tych zabudowaniach okazały dworek, do tej pory nie trafiły do niego żadne rodzinne pamiątki. Wszystko, zbroje, gobeliny, złota zastawa i meble, nawet obrazy tkwiły wciąż w materiale i związane powrozami gdzieś na zamku. Trudno było tak zwyczajnie się wprowadzić i zapomnieć o wszystkim co się stało.
- Co dzieje się z ludźmi na ulicach? - pytał dalej mężczyzna o ciemnych włosach i nawet ciemniejszym kolorze tęczówek, jakby chcąc podkreślić ich kolor całkowicie czarnym odzieniem. - Dlaczego nikt nie reaguje na to, co się stało? Nikt nie rozmawia o Mare?
- Pamięć o wojnie nie jest im potrzebna do szczęścia.
Słowa króla zawisły w powietrzu, które nagle jakby zgęstniało od napięcia. Hygin zatrzymał się na środku okazałego holu, a władca najwidoczniej był tak pewien, że mężczyzna pójdzie za nim, że podszedł aż do schodów, nim obejrzał się przez ramie.
- Hygin. - odezwał się, a jego głos miał ton poirytowanego właściciela, po raz setny wołającego nieposłusznego psa.
- Ingerowałeś w pamięć ludu. - odpowiedział tylko Ackermann, całkowicie niedowierzając we własne słowa. - Oni nie wiedzą o Marę, nie wiedzą o wojnie, nawet o świecie poza wyspą, mam rację?
- O świecie poza Murami.
- Nie możesz tego zrobić! To historia Eldii!
- Już to zrobiłem.
- Nie możesz każdemu wyczyścić głowy, są rody...
- Wszyscy zgodzili się już na układ, w którym będą milczeć. - zaczął mówić, powoli wspinając się po schodach. - Po to chciałem się z tobą spotkać. Jako głowa rodziny Ackermann, musisz dopilnować, żeby wasz klan pod żadnym pozorem nikomu nie pisnął słowa. Świat za Marią nie istnieje. Nie wiadomo skąd wzięli się Tytani, ale ludzkość na tym terenie to jedyni ocaleńcy po wojnie z nimi.
- Nie. - wyszeptał mężczyzna, kręcąc głową. - Nie. To nasze dziedzictwo, przysięgałeś mi, że ucieczka na wyspę to rozwiązanie na chwilę, żeby ocalić cywilów i się przegrupować. Popłynęliśmy wszyscy z tobą tylko dla tej obietnicy.
- Tak, dlatego to powiedziałem.
- Narażasz ludzi których udało nam się uratować! Wojna wróci, muszą o tym wiedzieć żeby być gotowi się bronić. Musimy powiększać nasze zasoby i rozwinąć się technologicznie, masz w ogóle pojęcie, co może się stać z naszymi rodakami zostawionymi na kontynencie? Bez swojego króla, bez rodu który chronił ich od pokoleń?
- To już nie jest mój lud.
- Ale jest mój. Wrócimy tam z tobą albo bez ciebie, ale wrócimy. Jeżeli bitwa będzie z góry przegrana, ewakuujemy wszystkich, a nie tylko wybranych. Będziemy walczyć w ochronie Eldian.
- Nie dasz rady.
- Nie dowiem się, póki nie podejmę wyzwania. Jeżeli nie zaczniemy walczyć, nie damy rady wygrać.
Ciszę przerwał dźwięk naciąganej cięciwy kusz. Wielu kusz, zbyt wielu, żeby móc je zliczyć, a gdy Hygin rozejrzał się wokół, zobaczył strzelców w każdym strategicznym punkcie. Ten cały hol był ogromną pułapką, każda półka, kolumna czy balustrada była jedynie osłoną dla żołnierza, aż do momentu, kiedy się sprzeciwił. A on nie posłuchał żony, nie wziął tarczy, nie miał u boku miecza. W końcu szedł do przyjaciela, po co miałaby być mu potrzebna broń?
Mógłby spróbować uciec, zacząć biec. Ale kusz było zbyt wiele, nie istniała możliwość, by nie trafiła go chociaż jedna z setek strzał.
- Nie mogę pozwolić, żebyś zniszczył ocalałym ten fragment raju. - dobiegł go głos gdzieś ze szczytu schodów, zanim jego ciałem targnął niesamowity ból.
Król nie patrzył, jak jego przyjaciel, który towarzyszył mu w tylu walkach, próbował spazmatycznie nabrać powietrza w ostatniej przedśmiertnej konwulsji, kiedy jego krew rozlewała się na posadzce ciemną plamą.
- Podpalcie dwór, który im podarowałem. - westchnął tylko, do jednego z podwładnych. - Zaczekajcie, aż wszyscy pójdą spać, i puśćcie ich z dymem. Żeby mi żadne dziecko nie ocalało z tego pożaru. Obrońcy Eldii się znaleźli...
Krew nigdy do końca nie zeszła z granitu. A może tylko jemu się tak wydawało.
*****************************************************************************************
- I co, żadne z was nie chce lizaka? Nic więcej wam nigdy nie kupię, poważnie. A tak się wykosztowałam...
W odpowiedzi Lara otrzymała tylko dziwnie puste spojrzenie Armina, podczas kiedy z piwnicy dobiegł kolejny wrzask. Miała oczywiście do kadetów wiele zrozumienia, ale sama przerobiła podobną im traumę jakieś trzynaście lat temu, więc nie można było się dziwić temu, że praktycznie nie przeżywała obecnie sytuacji. Fakt, Levi i Hanji próbowali właśnie wymusić zeznania z jakiegoś Żandarma, ale z jakiej niby racji dziewczyna miałaby współczuć torturowanemu facetowi?
Jakoś jej nikt nie współczuł, kiedy lata temu typ w dokładnie tym samym mundurze zrywał jej paznokcie. A tak w ogóle to była pewna, że krzyczała dużo ciszej niż ten żołnierz. Naprawdę, odrobina honoru przydałaby się temu zepsutemu korpusowi. Poza tym, to na pewno mężczyzna nie będzie miał żadnych trwałych uszkodzeń ciała, najwyżej straci zęba. Tortury, którym był poddawany, w gruncie rzeczy cechowały się niesamowitą łagodnością.
- Ej, dzieciaki... - po raz kolejny przerwała ciszę, wstając od stołu. - Dużo łatwiej to znieść, jak wmówicie sobie, że to dla słuszności sprawy. Zresztą nawet nie musicie sobie tego wmawiać. To sytuacja, w której pójdziemy na szafot jak przegramy. A jak wygramy, to możliwe że poznamy prawdę o Tytanach! Popchniemy tą historię naprzód. I wiem, że chcielibyście żeby kto inny pisał ten przewrót stanu, ale cóż, padło na nas. Jest ciężko, ale fantastycznie to znosicie i jestem z was dumna.
Ponownie, żadnej odpowiedzi nie było, ale tak samo nie było sensu mówić dalej. Tylko by ich wszystkich poddenerwowała, a jakieś kłótnie w grupie były ostatnim, czego teraz potrzebowali.
W dodatku ktoś musiał pomóc Moblitowi, w końcu przez chwilę kadeci mogą pobyć sami, a co dwie pary oczu na straży to nie jedna.
Berner widocznie ucieszył się ze wsparcia przy obserwowaniu otoczenia chaty, jako że teraz cała odpowiedzialność nie leżała już tylko na jego barkach. I gdyby wykreślić takie punkty jak to, że właśnie w sumie wszyscy wydają na siebie wyrok śmierci własną działalnością, a żarcie jest paskudne, to dzień był nawet całkiem znośny. Wokół unosił się zapach ziemi po deszczu, było cicho i spokojnie. Przynajmniej póki Larę nie podkusiło żeby zapytać, gdzie zawieruszył się Franz.
- Kiedy wracaliśmy, powiedział że zostanie w Stohess i później do nas dołączy. - odburknął jej Moblit. - Mówił, że ma tam jakieś dzieci. Nie ma co, odpowiedzialny ojciec.
- On tak mówi na nas. - sprostowała dziewczyna, odczuwając wewnętrzną potrzebę bronienia swojego wieloletniego opiekuna.
- Was?
- No... Franz przygarniał różne dzieciaki. Wiesz, te wyrzucone z domów albo osierocone, co to zawsze biegają po ulicach. W większości to jesteśmy już dorośli, a młodszymi zajmą się starsi.
Argument, w świetle którego Franz wypadał w sumie na dobrego człowieka, musiał wytrącić podpułkownikowi cenny oręż. Teraz nie mógł już zwyzywać Ackermanna za bycie chujowym ojcem, albo pociągnąć temat przez mówienie, że pewnie ma w Stohess inną kobietę, a Hanji jest dla niego tylko zabawką. Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że Lara doskonale wie o czym w tej chwili myślał, i że tylko czeka na jego odpowiedź.
- Po prostu nie chcę, żeby zrobił jej krzywdę. - westchnął, rozglądając się po okolicy.
- Wiem.
- Czasami jest strasznie łatwowierna.
- To widać.
- A nagle pojawia się jakiś typ, najebany, dziesięć lat od niej starszy... - kontynuował, dając upust wielu emocjom które musiał trzymać w sobie od kilku tygodni. - Facet, o którym nie wiemy kim i skąd jest, ćpa na umór i jest agresywny, a ta leci do niego, bo jest w typie.
- Jak się go nie zna, to to może wyglądać bardzo źle.
- To jest złe cały czas! On ma na nią tragiczny wpływ, przytakuje na każdy jej szalony pomysł i-
- Ale pilnuje, żeby nic się jej nie stało, no nie?
- Dalej uważam, że ona bierze to dużo bardziej na poważnie niż on.
- Zdradzić ci sekret?
- Umarł?
- Nie. - uśmiechnęła się Lara, wcale nie delikatnie uderzając go łokciem w bok. - Jak Franz wchodzi w jakikolwiek związek, zawsze bardziej martwiliśmy się o niego niż o tą drugą osobę. Miał fazy że sypiał z losowymi ludźmi, ale to już dawno mu przeszło i zawsze się pilnował. Kiedy był w ZWIĄZKU, to tak łatwo było go zmanipulować i traktować jak śmiecia, że trzeba było interweniować.
- Poważnie?
- Był kiedyś z tak paskudną laską... Mówię ci, przestrzeliła mu stopę dla zabawy, kradła nam rzeczy i je niszczyła, prowokowała ludzi do bójek żeby bił się za nią, ciągle wpadała w histerie i coś na nim wymuszała, siadała innym typom na kolanach i się do nich przymilała żeby był zazdrosny, jak był to miał aferę że jej nie ufa, a jak to ignorował to miał aferę że jakby kochał to by zazdrościł. Non stop ją usprawiedliwiał. On strasznie potrzebuje atencji i miłości, a jak dostanie jakiś jej okruch to trochę mu odpierdala i robi wszystko żeby zatrzymać kogoś przy sobie. Tyle że teraz się leczy, ma najdłuższą przerwę od alkoholu i dragów w życiu, naprawdę się stara. Przysięgam, że nigdy nie był agresywną stroną w związku i na pewno dogadał się z Hanji. A jeśli nie, to mogę nawet przyłączyć się do najebania mu, co ty na to?
- Ciągle myślę, że ją skrzywdzi.
- Wtedy spalimy mu dom.
- Obiecujesz?
- Tylko dlatego, że jestem pewna, że tego nie zrobi.
Z pewnością nie było to rozwiązanie, które uspokoiło Moblita na dłużej, ale świadomość, że godna zaufania osoba znająca Franza przez dekadę za niego ręczy musiała niego złagodzić jego stres. Przynajmniej takie wrażenie odniosła Lara, bo reszta ich rozmowy przebiegła spokojnie, i dotyczyła tematów stricte zawodowych. O ile zawodem można było nazwać prowadzenie jakiejś dziwnej żołnierskiej rebelii.
W końcu jednak przerwał im Levi, kiedy w zakrwawionym fartuchu rzeźniczym i rękawicach wyszedł z domu i zawołał dziewczynę. Nie wiedziała, dlaczego miałaby być potrzebna, w końcu ustalili że to on zajmie się przesłuchaniem, w które i tak wtrąciła się Hanji. Jak się okazało, torturowanie Żandarmów dobiegło końca, bo dostali potrzebne informacje, a Lara potrzebna była jedynie do tak ważnego zadania, jakim była pomoc kapitanowi w obmyciu się z krwi.
- Czyli Historia ma zostać królową, tak? Z tego co powiedziała Hanji, poprzez zeżarcie Erena? Już powoli mnie wkurwia ten cały przewrót militarny. - westchnęła, próbując ułożyć sobie w głowie wszystkie informacje po kolei, jednocześnie nie poddając ich zbytniej analizie. Tak na wszelki wypadek, żeby nie zwariować.
- Nawet jak nie zeżre Erena, to dalej przysługuje jej tytuł. - odpowiedział Levi, pochylony do przodu, starając się namydlić wilgotne włosy. A że robił to od paru minut, i istniało ryzyko że zaraz rozdrapie sobie skórę do samej czaszki, to dziewczyna wylała mu na głowę wiadro wody, dając do zrozumienia, że już chyba wystarczy.
- To jest ciągle dziecko, logiczne że Erwin będzie nią sterował przez jakiś czas. W sumie to nawet nam na rękę.
- O ile ona i Eren przeżyją.
- Ta... musimy mieć żołnierza Tytana i królową osobno. Jako jednego człowieka nie dałoby się jej wysłać do boju, za duże ryzyko.
Kapitan na ślepo próbował znaleźć służącą mu za ręcznik szmatę, którą położył na jednej ze skrzyń pod ścianą budynku, zanim zaczął wycierać włosy.
- Nie wierzę, że miałeś odpryski od krwi we włosach. - fuknęła Lara, z rozbawieniem na niego patrząc.
- Po prostu ich nie widziałaś.
Wytarł się, i ku wielkiemu niezadowoleniu narzeczonej założył koszulkę, w której wyglądał bardziej jak nastolatek po ucieczce z domu niż poważny dowódca, i już chciał wracać do budynku, ale złapała go za rękaw.
- Kenny nie chciał cię zastrzelić. - powiedziała z całkowitą pewnością w głosie.
- Poważnie? A ja głupi myślałem, że te kule lecące w moją stronę coś znaczą.
Przewróciła oczami, mimo wszystko czując jakąś iskrę radości spowodowaną tym, że naprawdę dobrze zaczął posługiwać się sarkazmem i wychwytywać go w rozmowie.
- Pomyśl racjonalnie, on miał okazję. Więcej, miał conajmniej kilka okazji, i masę ludzi do wykonania rozkazu. Jesteś zajebistym żołnierzem, ale nie sądzę żebyś dał radę uniknąć tylu strzałów. A przypominam, to byli wykwalifikowani ludzie. Tylko najlepszy strzelec może tyle razy chybić, i to o taki włos, żeby tylko cię musnąć.
- Tch.
- Jakby chcieli, to dano by cię zajebali. Mówię ci, Kenny jest arogancki, ale czy kiedykolwiek zlekceważyłby przeciwnika? Zapomniałby, że w barach można mieć broń? Nie jest głupi, z jakiegoś powodu nie chciał cię zabić. Jak strzelał na dachu... Wróciłam potem sprawdzić ślady. Kiedy celował w Nifę, kula trafiła w miejsce gdzie była jej głowa. Na drugim kominie ślad był dużo wyżej. To było celowe.
- I co, nagle tak sądzisz? Po tym jak mówiłaś mi, żeby go zabić, bo on nikogo nie oszczędzi.
- Myliłam się. To co się zdarzyło... on się tylko tak bawił.
Widocznie w środowisku, w którym od zawsze obracał się Levi, przyznanie się do winy było tak rzadkie, że wywarło na nim spore wrażenie. W dodatku musiało go uspokoić i uczynić wersje dziewczyny bardziej wiarygodną, bo słuchał jej jakby z większym zaangażowaniem.
- Pomyśl, te wszystkie sytuacje w których miał pewny strzał. Za długo przeładowywał na dachu, chybił trzy razy na dziesięć kul na wstępie.
- Kolejne dwie kule kiedy uciekałem, też chybił i to dużo, nie strzelał w gospodzie kiedy byłem za ladą, a tą bronią przestrzeliłby deski na wylot. Rzucił krzesłem w butelki, myślałem że chciał je zbić żebym nie widział w szkle jego odbicia, ale-
- On ci dosłownie pokazał gdzie stoi.
- Nie wziął drugiego krzesła przypadkiem, wiedział, że będę strzelał.
- I że broń barmanów jest przestarzała, więc nie zrobi mu krzywdy jak się zasłoni drewnem i pozwoli ponieść odrzutowi.
- Nie poleciał potem za mną, a miał cztery kule.
- Słuchaj, nie wiem, co siedzi w jego głowie, ale nie sądzę żeby miał w ciebie wyjebane do tego stopnia, żeby cię zabić.
- Czyli jest szansa, że obaj przeżyjemy i z nim porozmawiam.
Takie rozwiązanie było najlepszym, co z tej sytuacji mógł wynieść Levi, i chociaż jak zwykle nie drgnął ani jeden mięsień jego twarzy, to w jego spojrzeniu błysnęła nadzieja.
- Muszę porozmawiać z Erwinem o tym, żeby dał ci robotę mojego zastępcy. - powiedział, zaczepnie targając jej włosy.
- Błagam nie, to masa papierkowej roboty którą musiałabym robić za cie-
- Tak, zdecydowanie zasłużyłaś na taką posadę.
- Nie waż się.
Gdyby tylko Levi był człowiekiem wychowanym w zwyczajnych warunkach, nie wystawionym od najmłodszych lat na każdy możliwy rodzaj traum, na pewno parsknąłby w tym momencie śmiechem. Znaczy, absolutnie nic na to nie wskazywało, ale Lara powoli zdobywała tytuł profesora z odczytywania emocji mężczyzny tylko i wyłącznie za pomocą spojrzeń, które rzucał światu. I nie mogła oprzeć się wrażeniu, że z każdym dniem patrzy na nią trochę łagodniej.
- Idę rozkazać im wymarsz, musimy jak najszybciej dostać się na ziemie Riessów. Możesz...
- Poprowadzę nas najlepszą drogą, mówię ci, możesz na mnie liczyć. - zasalutowała, ale bardziej ze sztuczną powagą będącą parodią jego nastawienia do salutów, niż faktycznie poważnie. - Moja propozycja to pożyczyć sobie jakieś mundury.
- Lepiej byłoby przedrzeć się przez punkt kontrolny siłą.
- Ale tak unikniemy niepotrzebnych bójek.
- Jak w mundurach nas złapią w punkcie, to małe szanse że nie wpakują nam kulki w łeb.
- Oj spokojnie, wiedzą tylko jak wygląda odważny niesamowity kapitan Levi, nas nie znają. Jeżeli ktoś dostanie kulkę od Żandarmerii, to tylko przepiękny i odważny najsilniejszy żołnierz ludzkości. W końcu jedynie taki mężczyzna godzien jest pościgu.
- Mam cię dość.
Wcale nie miał, bo dał się pocałować w czoło, a w koniec końców nawet zgodził się na plan z kradzieżą mundurów od jakiś młodych Żandarmów.
**************************************************************************************
To, co Franz zastał w Stohess, wkurwiło go nawet bardziej niż fakt, że musi brać udział w tej szalonej farsie pierdolonych Zwiadowców. Co prawda, większość jego wychowanków radziła sobie całkiem dobrze i nie została pojmana, a jedynymi ofiarami całego zamieszania póki co byli Ivo i Colt, ale to starczyło żeby Ackermann wpadł w kompletny szał. Nie wiedział nawet, czy to Kenny nie dotrzymał umowy, czy to działanie ze strony samego Roda. Wiedział tylko, że właśnie teraz karty zostały rzucone, i albo odzyska swoje dzieciaki, albo spali cały ten kraj.
Może źle zrobił, nie informując Zwiadowców o tym, co sam wiedział. Może zrobił dobrze, bo dzięki temu uniknął dekapitacji każdego, kto wiedział cokolwiek. Nie było czasu nad tym rozmyślać, trzeba było odbić chłopców i biec na ziemie Riessów, żeby powiedzieć wszystko Leviowi.
Czasu było wręcz paskudnie mało, a on nawet nie wiedział, gdzie mogą przetrzymywać więźniów. Jedyną opcją jaka mu pozostała, było sprawdzenie cel, gdzie obecnie trzymano jeńców politycznych i najczęściej wywożono ludzi. Ale i tak, podziemie pod budynkiem rządowym służące za więzienia było ogromne, i znalezienie dwóch osób zajmie mu masę czasu, który mógł spożytkować dużo lepiej...
Co w sumie go nie interesowało, bo liczyło się tylko odbicie dzieciaków.
Jednak prawdziwy stres zaczął się dopiero kiedy zaszło słońce, a włamanie poszło naprawdę sprawnie. Można byłoby powiedzieć że nawet zbyt sprawnie, bo strażników było zaledwie kilku, a korytarze w przeważającej większości kontrolowali chodzący parami członkowie Żandarmerii. Starczyło biegać cicho, a jedynym co musiał zrobić, było przedostanie się do schodów będących zaraz za głównym holem, zabranie chłopców, i ucieczka zanim ktoś znajdzie otwarte okno.
Wszystko zdawało się proste i logiczne, szczególnie dla kogoś, kto magiczny zastrzyk wszystkich umiejętności wykorzystywanych w boju dostał już za dzieciaka. Kiedy stres przykryło przeświadczenie, że łatwość misji jest spowodowana przynależnością do rodu Ackermann i wrodzonym lenistwem Żandarmerii, zostało już tylko przejście pod przeciwległą ścianę, gdzie powinno być zejście do piwnic.
I już, już Franz zrobił w absolutnej ciszy krok w stronę dużej wolnej przestrzeni, z której schody odchodziły zarówno na wyższe, jak i niższe piętro, kiedy poczuł, jak ktoś łapie go za ramię. Odruchowo odwrócił się, wymierzając przeciwnikowi cios w twarz, ale jego pięść nie napotkała żadnego oporu.
Pomyślał, że skoro omamy doszły do takiego poziomu, to musi być z nim coraz gorzej, i czas zgłosić się jednak na stałą terapię kiedy tylko sytuacja się uspokoi. Tyle tylko, że przy kolejnej próbie wejścia do holu, poczuł to samo, co zaczynało być już naprawdę niepokojące. Mimo wszystko, zrobił kolejny krok przed siebie, kiedy w jego głowie pojawił się szum, skutecznie zagłuszany przez leki na przestrzeni ostatnich tygodni. Z każdym metrem szum zdawał się głośniejszy, i to do tego stopnia, że po ledwo kilku krokach musiał się zatrzymać.
Coś było nie tak, i to bardziej niż zwykle w jego spaczonym umyśle. Szum zdawał się coraz bardziej sensowny i klarowny, w niczym nie przypominający zwyczajowych urojeń. Do tego każdy element jego ciała mrowił jakimś pierwotnym strachem, tak silnym, że naprawdę utrudniał poruszanie się.
Z drugiej strony, dokładnie widział zejście do piwnic, więc gdyby spróbował puścić się biegiem przez hol, nawet ryzykując, że ktoś go usłyszy.
Już miał pobiec przed siebie, wpaść barkiem na najbliższe drzwi i wyrwać je z zawiasów, kiedy nieustanny szum zamienił się w jeden, bardzo konkretny głos. Nie pochodził on jednak z zewnątrz, jak większość jego omamów, zdawał się głosem podobnym do karcącego cię sumienia, nad którym masz częściową kontrolę.
"Uciekaj"
Był to do tej pory jego pierwszy schizofreniczny wytwór, który w jakiś sposób się o niego troszczył. Stwierdził w myślach, że to nawet urocze, i trzeba mu potem nadać jakieś godne imię, ale odezwał się ponownie. I to nie samymi słowami. Zdawał się uderzać w każdy jego zmysł, spowodował ból w klatce piersiowej, tak intensywny, jakby ktoś przebił go włócznią na wylot. Do tego wybuchło w nim tak intensywne uczucie rozpaczy, świadomości że zawiódł, strachu i poczucia bycia zdradzonym, że ledwie powstrzymał się od płaczu. To nie miało żadnej podstawy, nikt przecież nie skrzywdził go tak bardzo, ataki do tej pory nie były tak silne...
"To pułapka"
Miał wrażenia, że to nie były słowa, to była pewność. Myśl, która od lat leżała zakurzona jak zapomniany sen, a teraz, z powodu jakiegoś nieistotnego fragmentu rzeczywistości, nagle powróciła i zawładnęła nim całkowicie. To nie było kolejne urojenie, tylko coś, co musiał wiedzieć.
Gdy tylko ból zelżał, Franz rozejrzał się wokół, wciąż nie ufając sobie całkowicie. Ale zdawało mu się, że zauważa rzeczy, na które nie zwrócił wcześniej uwagi. Kolumny nie przylegały do ścian, jak zazwyczaj, odstawały na tyle, by schować się za nimi, nieistotne gdzie był cel. Kiedy za jedną z nich coś zaszurało, puścił się biegiem. I to nie do drzwi, a w kierunku okna przez które wszedł. Za nim huknął jakiś wystrzał, potem jeszcze kilka kolejnych, ale żaden go nie dosięgnął. Biegł przez miasto póki nie ukradł spod karczmy konia, na którym skierował się już bezpośrednio na ziemie Riessów.
Nie miał jeszcze pojęcia, co się z nim stało, ale miał szczerą nadzieję że jeśli powie wszystko Hanji, to dostanie jakieś naukowe wyjaśnienie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top