Rozdział 53

Wbrew wszelkim pozorom i nawet własnemu charakterowi, Kenny całe życie potrzebował poczucia bezpieczeństwa, którego nijak nie potrafił sobie samemu zapewnić. A już szczególnie nie potrafił tego zrobić, kiedy w młodości zaczął jeździć po Dyskrytach i przyjmować zlecenia. W jednej chwili wszystko było w porządku, pił w jakimś barze, śmiał się z ludźmi, a potem rozglądał się wokoło i uderzało go odczucie niezmierzonej pustki, jakże typowe dla osób w jego wieku.

Nie wiedział dokładnie, skąd ta pustka się bierze. Wiedział tylko, że pojawia się nagle, a wraz z nią świadomość, że nikt w barze nie jest jego przyjacielem. On nie znał tych ludzi, oni jego, nie było opcji żeby którakolwiek ze stron mogła liczyć na pomoc od drugiej. Jutro pojedzie dalej, spotka kogoś, z kim spędzi pare nocy, a ta relacja umrze jak wiele innych, ściany jakoś na niego naciskają, jest potwornie duszno, nikt nie płakałby po jego śmierci, nigdy nie zakocha się z wzajemnością, włosy które powoli zapuszczał wyglądają chujowo, a szczepionka na grypę ma niską skuteczność.

Stan utrzymywał się zwykle na tyle długo, że musiał wracać do Stohess, żeby w końcu się uspokoić. Ciężko powiedzieć, dlaczego to zawsze pomagało, ale miał wrażenie że wynika to z faktu, że ten dom i jego rodzeństwo są jedyną niezmienną stałą jego życia. A Kenny owej stałej potrzebował jak nikt inny. I mogli drzeć koty, mógł być chamem i udawać że wpada bo akurat był w okolicy, ale wiedział, że mimo wszystko, jest to po prostu miejsce które było najprawdziwsze w swej szczerości, do którego zawsze mógł wrócić.

Wjechał do miasta dopiero w nocy, więc i w nocy wlazł do domu, wytarł i odstawił buty na miejsce, a płaszcz i kapelusz odwiesił na wieszaku. I poczuł się dobrze, widząc, że jego wieszak jak zawsze jest pusty. I czeka na niego.

Mimo późnej godziny, gdzieś w salonie tliło się słabe światło lampki naftowej, sugerujące że dzisiaj Keegan pracował na parterze, a nie w swoim biurze.

- Cześć. - wychrypiał Kenny, zaglądając do pomieszczenia.

- Cześć. - odpowiedział Keegan, przyzwyczajony do nagłych wizyt brata o dziwnych porach. - Nos cały, gardło zdrowe, jakieś złamania?

- Wszystko w porządku.

Usiadł na kanapie, patrząc w półmroku na niemal wygasłe palenisko, mając nadzieję że za moment ogarnie go ten dziwny spokój. Keegan dalej siedział przy stole, i skrobał coś w papierach. Ciężko było powiedzieć, czy właśnie fałszował dokumenty, czy robił sobie kolejny hobbystyczny doktorat. W każdym razie po paru minutach najwidoczniej skończył wypełnianie druczków, bo poszedł do kuchni, skąd wrócił z tacą na której stały filiżanki i czajniczek, znad którego unosiła się para. Bez słowa postawił wszystko na niskim stoliczku, i usiadł obok brata.

- Kolejne gówno kupiłeś?

- To herbata. Ziołowa, będziesz miał na uspokojenie.

- Wolę inne zioła.

- Cóż, niestety teraz jesteś zdany na herbatę.

Herbatka była nawet dobra, a przede wszystkim przyjemnie rozgrzewała w ten chłodny wieczór.

- Chciałbyś o czymś porozmawiać? 

Chciałby, ale jedną z wielu paskudnych cech jego charakteru była naprawdę mikra chęć do rozmowy o uczuciach. I chuj wie skąd się wzięła taka niechęć, bo nigdy nie został przez brata wyśmiany, ani potraktowany z jakąś pogardą. Może wyniósł to jeszcze z domu rodzinnego. W tamtym czasie nie mówił Keeganowi o naprawdę wielu, wielu rzeczach które go spotkały, i pewnie w jakiś sposób wypaczyły. Bo i po co mówić? Czy nie robił już dla niego dość wiele? Czy gdyby Keegan próbował zainterweniować, przeżyłby kolejne bicie?

Fakt, że Kenny nie wyrósł na osobę kompletnie zaburzoną i niezdolną do życia w społeczeństwie, zawdzięczał tylko ogromnemu nakładowi pracy emocjonalnej ze strony brata, jak i wczesnej ucieczce z domu. Jednak sam Keegan też miał przecież swoje problemy emocjonalne, które pogłębiły się po śmierci jego matki, która jako jedyna osoba z rodziny o niego dbała. Więc Kenny nadal nie był do końca zdrowy, ale nie był też ostatnim zjebem miażdżącym głowy psom dla chorej satysfakcji, albo człowiekiem niezdolnym do odczuwania empatii. 

To znaczy teraz. Z tego co wiedział o swoim dzieciństwie, czasami zdarzało mu się miażdżyć kamieniami ptaki które wypadły z gniazda czy złapane w pułapki, wciąż żywe gryzonie, albo przybijać owady szpilkami do ziemi koło mrowisk, i patrzeć jak powoli umierają jedzone żywcem.

- Wszystko jakieś chujowe jest. - mruknął tylko niewyraźnie, pomiędzy jednym a drugim łykiem herbaty. Jego wzrok padł na leżącą na stoliczku gazetę, gdzie z pierwszej strony tytuł wrzeszczał o ostatecznym głosowaniu na to, jak nazwać "nieznanego seryjnego mordercę władz". Niżej redaktor zachęcał do oddawania głosów w listach adresowanych do wydawnictwa, albo punktach sprzedaży, a ostateczny wynik póki co wahał się pomiędzy "Kennym Rozpruwaczem" a "Rzeźnikiem Żandarmerii". Kenny chciał jutro zagłosować na to drugie.

- Co jest takie chujowe?

- Nie wiem, wszystko. 

Nie mógł przecież powiedzieć o Elizie, o tym jak wyraźnie widzi twarz ojca za każdym razem jak patrzy w lustro, o tym że gdy tylko jego brat nie ma żabotu, wydaje mu się że blizna na jego szyi krwawi ciemną posoką, ani o wielu innych czynnikach. Jeszcze Keegan zaciągnąłby go do jakiegoś psychiatry czy innego lekarza, a Kenny nie wyobrażał sobie ani takiej wizyty, ani nie chciał, żeby ktoś się dowiedział jak bardzo jest naprawdę spaczony.

- Jestem złym człowiekiem? - zapytał tylko.

Keegan spojrzał na gazetę, zagryzł usta i rzucił ją na rozżarzone węgle tlące się w kominku.

- Dobro i zło jest silnie względne. - powiedział powoli.

- Czyli tak.

- Nie, nie... daj mi dokończyć. Chodzi o to, że żeby określić czy ktoś jest dobry czy zły, trzeba brać pod uwagę masę szczegółów, motywy zachowań i całą resztę. Jesteś mordercą, to na pewno. Nie posunąłbym się do zabijania Żandarmerii tak po prostu. Nie popieram tego co robisz, ale staram się ciebie zrozumieć. Mordowanie ludzi samo w sobie jest czymś złym, ale z drugiej strony, wiem, że wprowadzasz taki zamęt w szeregach wojska, że wymordowanie naszego rodu schodzi na coraz dalszy plan, co subiektywnie ujmując, jest dobre. Myślę, że nie mogę klasyfikować cię w tak prostych kategoriach jak dobro czy zło, bo świat składa się z mieszanki obu, a tak długie bycie zwierzyną sprawiło, że sam zacząłeś polować, kiedy stałeś się wystarczająco silny. Co prawda przemoc nie jest w tym przypadku najlepszą odpowiedzią bo napędza błędne koło, tylko że na ten moment nie mamy opcji przerwania tej obustronnej rzezi. 

- To kim jestem?

- Dobrym bratem. Zawsze mogę na ciebie liczyć, tłumaczysz mi dużo rzeczy, pomagasz w domu, lubisz teatr i opery, kochasz psy i pijesz herbaty które ci nie smakują albo jesz cytrynowe cukierki jak cię poczęstuje.

- Czasem je wypluwam jak się odwrócisz.

- Póki tego nie widzę, to się nie liczy. Chodzi mi ogółem o to, że dla mnie jesteś dobry, czego byś nie zrobił. Ale nie każdy widzi w tobie to, co ja wiem. Próbuję wyjaśnić, że pytasz złą osobę, bo nie jestem w stanie obiektywnie cię ocenić.

W sumie na tym skończyła się ta rozmowa, bo Kenny usłyszał coś, co go uspokoiło, a nie chciał dłużej kopać w swoich uczuciach. Potem śmiali się z Keeganem z czegoś, czego już nie pamiętał, obudzili Kuchel i Elizę, a kiedy przyszły do salonu, Kenny zaparzył więcej herbaty. Do rana ją pili, rozmawiali i chichrali się z najdurniejszych żartów, grali na fortepianie i śpiewali idiotyczne przyśpiewki. Zasnęli dopiero, kiedy zaczęło świtać.

To był jeden z lepszych momentów życia Kenny'ego, i ostatni raz kiedy tak gadali wszyscy razem. I tak kurwa strasznie brakowało mu takich nocy.

*******************************************************************************************

- Kurwa mać... - wysapał Franz, któremu udało się dobiec do Trostu i dołączyć do Hanji już naprawdę resztkami sił. - Ja... pierdole...

Nie przywykł do ganiania po lasach. Zdecydowanie lepiej szła mu walka w mieście, bo w tych pieprzonych zaroślach ciągle tracił orientację w terenie, a w dodatku raniły go te malutkie gałązki. Na szczęście, las był na tyle gęsty, a drzewa rosły tak blisko siebie, że niemożliwe było tam użycie sprzętu do manewrów, więc zanim uciekł brygadzie Kenny'ego, pewnie zapewnił dość czasu Leviowi.

- Co wiadomo? No raz, potrzebujemy INFORMACJI, Franz! - pułkownik najwyraźniej nie zamierzała dać mu bukłaka z wodą. Czekała aż zdechnie tam gdzie stał. - Ledwo możemy zobaczyć się z Erwinem a to i tak na moment, muszę mu zdać raport z wszystkiego co wiemy wrogu!

Moblit był dużo bardziej praktycznym człowiekiem.

- Zdjąłeś kilku? - zapytał jedynie.

Wiadomo, takie rozwiązanie byłoby najłatwiejsze, a jedynym powodem przez który Hanji nie zadała tego pytania, był fakt, że nie chciała patrzeć na Franza jak na mordercę. Była szalona, ale widać było jednocześnie, że zabijanie ludzi uważa za rzecz niedopuszczalną we własnej moralności. A że z Ackermannem wiązała powoli swoje własne życie, nie chciała widzieć w nim kogoś, kogo uważałaby za ludzką wywłokę. On sam z kolei nie miał sobie nic do zarzucenia, nie zabijał w końcu niewinnych osób.

Jednak Hanji musiała wiedzieć, że najlepszym rozwiązaniem byłoby to, w którym Franz zastrzeliłby przynajmniej kilku członków brygady Kenny'ego. Do starcia musiało dojść, a z im mniejszą liczbą przeciwników musieliby zmierzyć się kadeci, tym lepiej. Tyle że... Kenny nie skrzywdził ludzi Franza. Mieli układ, a ktokolwiek kto posiadał chociaż gram honoru na pewno by się go trzymał. Chciał po prostu zaufać wujowi, wierzyć w to, że ich kruchy pokój wciąż ma rację bytu, a wtedy łatwiej będzie się dogadać. 

- A tam kurwa zdjąłem, mnie prawie zdjęli. - powiedział tylko, mimo że okazja do powystrzelania brygady była znakomita. - Powiem resztę kurwa w drodze, zapierdalamy raz raz do generała.

W końcu dostał ten bukłak od Hanji, a ledwie złapał oddech, już musieli biec dalej, żeby jak najszybciej dostać się do Erwina. Może po drodze zawadzą o Stohess, i będzie okazja sprawdzić, czy u dzieciaków wszystko w porządku...

**********************************************************************************************

Powiedzenie, że można z kimś konie kraść, nabrało nowego znaczenia, kiedy oddział Levia naprawdę potrzebował konia. Cudem udało się wykraść go ze stajni na tyle cicho, że nie zostali przyłapani, a sam koń z niezrozumiałych powodów upodobał sobie Levia, i ciągle trącał go łbem oczekując że dostanie jedzenie.

Oczywiście kradzież zwierzęcia i wozu musiała być kompletnie niezauważona, a do tego wykonana na ostatnią chwilę. Gdyby właściciel zdążył zgłosić Żandarmerii zaginięcie dobytku, nawet najdurniejszy żołnierz połączyłby to wydarzenie z bandą wyjętych spod prawa Zwiadowców. Bo, o ile dobrze zrozumieli plotki, aresztowana została większość korpusu, a ci, którzy mimo to działali w jego szeregach, każdym swoim ruchem łamali prawo. O ile dla Levia i Lary sytuacja była zwyczajna, i wymagała od nich tylko odrobinę więcej ostrożności, to wyraźnie było widać że młodsza część oddziału popadła w delikatną panikę.

A na kogo spadłoby uspokajanie ich, jak nie na młodszą siostrę Smitha?

Zadanie szło jej zaskakująco dobrze, pewnie dlatego, że nie pierwszy raz w życiu musiała wygłosić podobne przemowy w stosunku do nastolatków. Mówiła im jakieś kompletne bzdury, w które Levi naprawdę chciałby wierzyć. Żeby traktowali to bardziej jak zabawę w podchody, że działania ze strony władz wymagają procedur, że nikt nie zna ich twarzy, więc mogą czuć się bezpieczni. Jednak od kiedy napomknęła, że ten oddział z którym prawdopodobnie dojdzie do starcia, działa pod komendą Kenny'ego, musiała szybko zmienić front i zacząć tłumaczyć, że nie jest tak nieobliczalny jak się mówi.

Wokół Rozpruwacza przez lata narosła taka masa opowieści, że był obecnie legendą miejską mniej więcej w tym samym stopniu co popularny duch szlachcianki w mokrej zakrwawionej sukni, i z lepiącymi się do czoła rudymi włosami. Gdyby wierzyć w każdą historię o tej zjawie, to musiałaby straszyć w każdym opuszczonym domu na cały etat.

Problem w tym, że w przeciwieństwie do ducha kobiety, legenda Kenny'ego była poparta... solidnymi faktami. W końcu typ nigdy nie został złapany, nie wiadomo kim i skąd był, a samodzielnie wymordował siedem procent najlepszych żołnierzy ludzkości. W dodatku zrobił to tylko za pomocą noża, kiedy Żandarmi zawsze patrolowali w parach, z bronią palną, a czasami także sprzętem do manewrów.

A mimo to, Lara bezczelnie mówiła, że nie ma co aż tak się bać.

- Nie wmawiaj im, że Kenny to jakaś owieczka. - oświadczył w końcu Levi, mając najwyraźniej w dupie Armina, którego Lara poddawała obecnie metamorfozie. - Łatwiej będzie, kiedy powiesz im kim jest ten człowiek.

- Wielokrotnym mordercą, bla bla bla. - dziewczyna nawet na sekundę nie oderwała się od malowania kadetowi rzęs. - Ale ja naprawdę nie sądzę, żeby zależało mu na powystrzelaniu nas jak kaczki.

- Oh przepraszam, nagle ty znasz go lepiej?

- Nie znam. Po prostu wiem, jak szybko rozchodzą się plotki. Jakkolwiek władze nie chcą czegoś zatuszować, zawsze zostaną osoby znające prawdę. Im więcej osób zastrzeli Kenny, tym gorzej będzie kleiła się opowieść o złych zwiadowcach. Ludzie zaczną podejrzewać że coś jest nie tak, nawet jeśli narracja będzie forsowała obronę cywili przed naszym korpusem. Poza tym skoro o brygadzie nikt do tej pory nie wiedział, nie mogą działać otwarcie. Obstawiam, że Kenny będzie chciał uniknąć niepotrzebnych ofiar, żeby się nie zdemaskować.

Cóż, coś takiego miałoby sens. Tyle że nawet zakładając minimalną liczbę zgonów, czyjaś śmierć będzie nieunikniona. A czyja? Komu po raz ostatni popatrzy dzisiaj w oczy?

Był pewien, że Lara też zadawała sobie te pytania, ale uznała że da lepszy przykład kadetom udając że ma to wszystko w dupie, i podchodziła do sprawy z typową dla siebie mieszanką spokoju i humoru.

- Kenny pewnie sam zajmie się prawdziwym wozem. - oświadczył ostrożnie Levi. - Ale ktoś na pewno zabierze też Jeana i Armina. W najgorszym wypadku będziemy mieli zakładników, lepiej żeby gówniarstwo nie trafiło na lepiej wyszkoloną część brygady.

- To zaczyna przypominać grę w której ty i Kenny zasadzacie pułapkę na pułapkę w zasadzce i krzyczycie do siebie TEGO SIĘ NIE SPODZIEWAŁEŚ przez jakąś godzinę. Zaraz skończą wam się litery alfabetu na wasze plany.

- Mocne słowa jak na siostrę Smitha.

- Poza nazwiskiem wiele nas nie łączy. - kobieta westchnęła z nieukrywanym żalem, mówiąc te słowa. - Armin, nie wierzę że marnuje na ciebie mój najlepszy tusz. Będziesz go nosił do końca dnia, żeby się nie zmarnował.

Armin nie podszedł entuzjastycznie do tego pomysłu, tak samo jak Levi niezbyt entuzjastycznie w ogóle zgadzał się na udział Lary w potyczce. Wierzył w jej umiejętności, był pewien że nie straci nad sobą panowania, ale też wiedział jedna zbłąkana strzała może powalić największego bohatera. W dodatku okazywało się, że z tego co mówił Franz, większa część tych działań to jakieś chore porachunki rodzinne typu "BO JA CHCE", więc czuł się jeszcze gorzej wciągając w to innych ludzi.

Poza tym to wiedział, po prostu wiedział, że po jej śmierci już się nie podniesie. O ile nie rozproszyłby go to na tyle, żeby sam dzisiaj zginął, to nie będzie widział sensu w walce o cokolwiek. Bo dla kogo miałby walczyć o lepsze jutro? I po co w ogóle komukolwiek jakieś jutro, jeśli straciłby ją?

- Wiesz... - powiedział, kiedy wszystko było już gotowe, i pozostało im właściwie tylko wejście do miasta. - Nikt cię nie uzna za tchórza jak odpuścisz.

- Może powinieneś to powiedzieć tym wszystkim nastolatkom? - odpowiedziała z wyraźną kpiną w głosie. - Nic mi nie będzie. Kenny w ogóle z założenia nie rusza ludzi Franza. Bo by się wzajemnie zajebali.

- A jak cię nie pozna?

- Bardzo dobrze mnie kojarzy.

- A...

- Levi, oboje przeżyjemy ten dzień i wieczorem napijemy się piwa. Skup się na dowodzeniu.

I tak nie mógł nic zrobić, bo ze swoją upartością durnego osła dziewczyna zrobiłaby co tylko chciała. Nie pozostało mu nic więcej poza przypomnieniem jej że ją kocha (oczywiście takim tonem jakby nic to nie znaczyło, bo kadeci słuchali), i że już kupił to piwo więc muszą je koniecznie wypić razem. Chociaż w żadnym wypadku nie uspokoiło to jego serca, które łomotało na tyle mocno, że aż się zdziwił że nikt nie zwrócił mu na to uwagi.

*********************************************************************************************

- Zostajesz tutaj. - oświadczył Kenny, wiążąc siedzącemu na krzesełku Lucasowi buty. Bo okazało się, że to dziecko, będące równie głupie jak inne dzieci, nie opanowało sztuki wiązania sznurówek. A łażąc tak dalej na bosaka mógł się zranić albo zaziębić.

- Nie mogę zostać u mamy?

Niby mógłby, bo wrócili do Trostu, tak więc do Dyskrytu dobrze znanego małemu Ackermannowi. Ale Kenny wolałby dać wyruchać się Rodowi w dupę, zamiast odnosić to dziecko do tej jebanej patuski, która albo zachlała i leżała gdzieś nieprzytomna, albo kradła wódkę czy tam dawała dupy za flaszkę. Poza tym nie po to zapłacił za całkiem porządny pokój w dobrej tawernie na parę godzin, żeby Lucas w nim nie siedział. 

- Powiedziałem zostajesz tutaj to tutaj, a nie u matki. - warknął tylko. 

- A na świetlicy?

- Na chuj ci świetlica? Sam siedziałem w takich jak byłem mały, to nudne.

- Ale tam jest taka bardzo miła pani co zawsze dawała mi jeść i mnie nazwała. Bo w bajce którą czytała był dzielny książę i ja mam na imię jak on.

Tak małe zaangażowanie ze strony rodzica żeby nawet nie nadać dziecku imienia powinno szokować, ale że Kenny sam został nazwany przez brata, a nie rodziców, to nie doznał jakiegoś szczególnego wstrząsu.

- Tu masz żarcie i tu zostajesz, skończ pyskować. - powiedział dobitnie, wstając z kucek. - Idę pracować, wrócę za jakiś czas.

- A gdzie pracujesz?

- Oh, w sklepie ze słodyczami. Właśnie po to mi te pistolety, a i nóż, no i...

Widocznie Lucasa nie można było wkręcić tak łatwo jak Levia, żeby potem móc z niego żartować, bo chłopiec tylko prychnął lekceważąco gdzieś w połowie zdania.

- Już ty nie bądź taki mądry. - Kenny poprawił kapelusz, i skierował się do wyjścia z pokoju. - Niedługo będę, jak dobrze pójdzie przyprowadzę ci ojca.

Miał tylko nadzieję, że Levi jednak nie zdecyduje się go zabić, i całą potyczkę da radę utrzymać w klimacie niezgodnej mantry brzmiącej "ojej, chybiłem strzelając do ciebie, aleś ty zdolny". 

*******************************************************************************************

Pozostawienie kadetów samym sobie, i wzięcie weteranów z oddziału Hanji do pilnowania prawdziwego wozu, zdawało się początkowo naprawdę mieć swoje zalety. Ale wyglądało na to, że Kenny nie postawił na rozdzielenie swojej brygady, tylko raczej na wynajęcie najemników. Zapewniało to względny spokój młodszym członkom oddziału, ale też, w razie wypadku, pozostawiało cały ciężar walki na pięciu osobach. Co prawda, jedną z owych osób był Levi, ale nadal nie gwarantowało to przewagi na tyle dużej, żeby reszta uszła z życiem. W najlepszym scenariuszu Levi i tak musiałby walczyć z Kennym, więc jak liczy się reszta? Jakiś sześciu uzbrojonych wrogów na jednego członka Zwiadowców?

- Czarno to widzę. - mruknęła Lara, skacząc pomiędzy dachami. Z całym wyposażeniem było to bardzo ciężkie, ale nie chciała marnować gazu ani zbytnio zwracać na siebie uwagi. Póki co, jedynym co nieco uspokajało ją podczas trwania misji, był fakt, że mimo tak długiej przerwy nadal nieźle radzi sobie w miastach.

Tyle, że póki co nie znalazła nikogo z brygady Kenny'ego. A przecież nie mogli się tak po prostu schować, w dodatku naprawdę wyróżnialiby się z tłumu. Co zrobił ten stary dziad, przykrył ich dachówką? Chyba że zakładamy, że z powodu przynależności do Żandarmerii albo znajomości miał możliwość schowania ludzi bezpośrednio w domach cywilów, na poddaszach z których niewinnie wyglądały okienka... Takie rozwiązanie miałoby sens, a jednocześnie czyniło znalezienie wroga praktycznie niemożliwym.

- Nikogo nie znalazłam. - powiedziała z nutą zawodu, wspinając się w końcu na dach który stanowił punkt widokowy dla Nify. Jedna z dachówek na brzegu niemal usunęła jej się spod stopy, wydając cichy chrobot. 

- Żadnych śladów? - dopytała dziewczyna. 

- Wszystkie ślady po hakach jakie znalazłam pochodzą z bitwy. Żadnych świeżych uszczerbków.

W przeciwieństwie do towarzyszki, Lara nie miała zamiaru siedzieć na szczycie dachu i opierać się o komin. Dużo lepszą osłoną był wszak sam spad dachu, na którym dobrze było przykucnąć i pozostać niemal niezauważonym przez cywilów. Póki co sytuacja na drodze wydawała się opanowana, z wyjątkiem grupki osób niemal całkowicie torujących przejście dla wozu, który właśnie wyjeżdżał zza zakrętu. Dziewczyna zmrużyła oczy, starając się dostrzec cokolwiek, wokół czego mieszkańcy mogli się zgromadzić. 

Tymczasem Levi miał wyraźnie w dupie wszelką dyskrecję, bo przyleciał na sprzęcie do manewrów, i schował się za drugim z kominów. Chyba zaczął rozmawiać o czymś z Nifą, ale Lara kompletnie nie zwracała na to uwagi, nadal patrząc na grupkę ludzi przed wozem. Dajcie cokolwiek, wokół czego mogą stać, wóz, stoisko, sąsiedzką bójkę, zemdlonego faceta, martwego konia...

Nie było niczego.

To był taki sam sztuczny tłum, jaki robili wielokrotnie w Stohess, żeby okradać wozy albo zapewnić czas komuś na drugiej stronie ulicy. Starczyło dać fałszywe ogłoszenia o jakimś wydarzeniu czy tam zapłacić cywilom. Tylko po co zator, skoro nikt nie atakował? Ktoś powinien już wleźć na wóz, strzelać albo cokolwiek... Chyba że to nie wóz był celem, tylko odwrócenie uwagi kogoś, kto miał stanowić jego obstawę.

Gdzieś za plecami dziewczyny cichutko zachrobotała ta sama dachówka, na której stanęła minutę temu. 

- Padnij! - krzyknęła Lara, tak ostrym tonem, że każdy by posłuchał. Levi natychmiast się pochylił, ale Nifa zdawała się wąchać przez ułamek sekundy. Na szczęście Lara pociągnęła ją za sobą, łapiąc za włosy i szarpiąc na tyle mocno, że przewróciły się przez szczyt dachu i sturlały kawałek. Wszystko zdażyło się w tej samej sekundzie, w której kominy przy których siedzieli w znacznej części rozkruszyły się w akompaniamencie huku na tyle głośnego, że żadna znana dziewczynie broń nie byłaby w stanie takowego wydać. Świst sprzętu do manewrów rozległ się z tak wielu stron, że trudno było określić liczbę i położenie przeciwników.

Ale na ich dachu nie rozległy się kolejne strzały, a opierający się plecami o komin Levi zdawał się bardziej przerażony, niż podczas wszystkich wypraw razem wziętych. Przez to kilka sekund kiedy patrzyli sobie w oczy, kapitan wykonał ręką nie do końca określony gest, którego zamierzonym znaczeniem z pewnością było "uciekaj stąd".

Dziewczynie aż ścisnęło się serce na myśl o tym, że to już, to moment tej jednej walki, którą Levi może przegrać. Jednak nie było czasu na żadne pożegnania, trzeba było uciekać jak najszybciej, żeby jej obecność go nie rozpraszała, żeby mógł skupić się na ratowaniu własnego życia. Bo chyba z "rozmowy" nici. Ale dlaczego nie padały kolejne strzały, nawet biorąc pod uwagę konieczność przeładowania, miał wystarczająco czasu żeby ich wykończyć...

Tym razem to Nifa szarpnęła Larę, zmuszając ją do otrzeźwienia. To starczyło, żeby słysząc kroki po drugiej stronie dachu, dziewczyna dała znak towarzyszce i zsunęła się aż do krawędzi, z której zeskoczyła na bruk.

- Musimy dołączyć do kapitana! - krzyknęła Nifa, kiedy też wylądowała na ziemi, ale zanim dokończyła zdanie, towarzyszką zasłoniła jej usta i wpadła przez drzwi do budynku na którego dachu słychać było kolejny huk.

Wnętrze było widocznie czyimś mieszkaniem, ale oprócz siedzącej przy stole, zszokowanej staruszki i małej dziewczynki, w środku nie było nikogo. I bardzo dobrze, bo potrzebna była sekunda na to, żeby obmyślić nowy plan. Lara rzuciła tylko szybkie "przepraszam" do właścicielki domu, przebiegając koło niej i szukając innych drzwi.

Nifa biegła za nią, i teoretycznie to ona powinna tutaj dowodzić jako bardziej doświadczona w korpusie. Tyle że teraz nie chodziło o doświadczenie w mordowaniu Tytanów, tylko w ucieczce po Dyskrycie.

- Słuchaj mnie. - syknęła przez zęby Lara, której gadanie koleżanki bardzo w tym momencie przeszkadzało. - Zginiemy jak włączymy się w walkę Levia z Kennym. Musimy dostać się do wozu i pomóc tam, bo pewnie już go przejęli. Nie zrobimy tego z roztrzaskanymi łapami.

Budynki były połączone, jak pobiegną na lewo znajdą drzwi, potem na piętro, tam jest opcja przeskoczyć przez okno do kolejnego i...

- Ale nie pomożemy nikomu włamując się do domów!

- Oni nie mogą teraz strzelać do cywilów, za dużo świadków! Jak chcesz komuś pomóc, najpierw musisz być bezpieczna, więc skończ pierdolić i biegnij!

Dobrze, że posłuchała, bo gdyby teraz wybiegła na drogę, pewnie zostałaby zastrzelona, i byłaby to kolejna śmierć z winy Lary, która teraz rozpaczliwie odtwarzała w swojej głowie mapę Dyskrytu. Droga którą jechał wóz prowadziła prosto do bramy, jak się poszczęści dołączą do Levia i kadetów kilka przecznic stąd, wóz musi jechać po bruku, one pobiegną na skrót budynkami, ich trop zginie na tyle długo że niewiele będzie im groziło. 

Trzeba było pomóc i zająć czymś głowę, żeby nie myśleć o tym czy Levi żyje czy już jego ciało nie leży na ulicy w kałuży krwi. Na pewno da sobie radę, to nie tak, że właśnie w tym momencie może wydawać swoje ostatnie tchnienie, zastrzelony na ulicy jak pies przez własnego wuja, umierając bez godności tylko dlatego, że był zbyt dobrym człowiekiem, żeby zaatakować jako pierwszy...

Faktycznie, po lewo były drzwi.

Nawigowanie po uliczkach kiedy nie znało się rozkładu wnętrza budynku było ciężkie, bo kierunek stale się zmieniał, ale nie był to pierwszy raz kiedy dziewczyna została postawiona w takiej sytuacji. Wybijając okna niewinnym mieszkańcom, skacząc nad alejkami na tyle wąskimi, że na pewno nikt by ich tam nie ustrzelił, i biegając po schodach, obu kobietom udało się dotrzeć na jedno z poddaszy bez szwanku. Z początku Lara myślała, że złapała zadyszkę, i zdziwiła się nawet że jej ciało tak reaguje na wysiłek. Dopiero potem zrozumiała, że to panika tak ściska jej płuca, a po policzkach ciekną jej łzy. 

Na pewno zgubili już ich trop, co więcej, wyglądało na to, że znalazły się na zakręcie przed czasem. 

- Zabiłaś kiedyś człowieka? - zapytała Lara, otwierając okno nad którym sterczał niewielki daszek. Idealnie, z boku osłaniała ją ściana, atak mógł nastąpić tylko z przodu, a takich najłatwiej uniknąć.

- Nie! Czy ty... - Nifa, mimo nabytego w korpusie doświadczenia, nie miała widocznego hartu ducha do walki z innymi ludźmi. I nie można było jej za to winić.

- Słuchaj. To trudne, ale zrozum, albo ty, albo on. Przerób to sobie teraz, żebym się nie obwiniała jak postanowisz dać się zabić. To jak Tytan, tylko mniejszy.

- Nie można tak po prostu, już i tak korpus działa nielegalnie, stracimy zaufanie społeczne, poza tym to ludzie, oni mają dzieci, rodziny na utrzymaniu.

- Też masz rodzine. - dziewczyna naprawdę nie zamierzała dłużej dyskutować na ten temat, mimo że słyszała dalszą część tego wywodu, który sama prowadziła w nastoletnich latach. Zamiast tego ustawiła puderniczkę z lusterkiem na parapecie, opierając ją o ramę okna, śledząc w lustrze czy przypadkiem ktoś nie będzie zbliżał się z prawej strony. Jak dobrze, że po charakteryzacji Armina nie zdążyła schować pudru do bagaży. Skupiła się na dźwiękach zbliżającego się wroga, dalej uparcie ignorując Nifę, i trzymając miecz w pogotowiu.

Po paru sekundach w lusterku pojawiła się postać, linka przeleciała obok okna, a Lara wystawiła ostrze za okno. Odpięła je od uchwytu niemal w tej samej chwili, w której przebiło na wylot lecącego mężczyznę, którego podrygujące ciało mechanizm przeciągnął jeszcze kilka metrów, a facet zawisł na krawędzi dachu. Krew, która trysnęła dziewczynie na rękę, brudząc dłoń i rękaw, ciągle była ciepła.

- Lecę. - oświadczyła chłodnym, pozbawionym emocji tonem. - I jak, dalej chcesz pomóc kapitanowi, czy zostajesz?

Jej towarzyszką stała w miejscu w kompletnym szoku, ale w chwilę później i tak leciały razem. Zgodnie z przewidywaniami, Levi i jego oddział spotkali się w miejscu oddalonym tylko o parę sekund lotu, a w okolicy nie było widać nikogo kto leciałby albo za kapitanem, albo za dziewczynami. 

Nie miała za złe tego, że Levi kazał jej zostać z tyłu i kryć oddział, wiedząc że robi to pewnie dlatego, żeby młodsi nie musieli nikogo zabijać. Mimo to nawet jej lot sprawiał trudność, bo żeby unikać kul, musiała wykonywać naprawdę nieprawdopodobną ilość akrobacji, od których skupienie wzroku na jednym punkcie chociażby przez sekundę byłoby możliwe. 

Nie zamierzała też unikać zabijania. Człowiek, któremu darowałaby teraz życie, za moment mógł przecież strzelić do kogoś z jej oddziału. Ale udało jej się zabić jeszcze tylko jednego mężczyznę, wbijając mu ostrze w podgardle kiedy przeładowywał pistolet, a ona znalazła się ledwo pół metra niże jod niego, unikając ataku innego wroga. Wtedy było już gorzej, bo tryskająca z tętnicy krew ubrudziła jej twarz i naleciała do oczu, na moment odbierając wzrok i barwiąc świat na czerwono.

Cudem ciało nie spadło na nią, a niemal oślepiona wylądowała na ostatnim z dachów przed bramą. Przecierając oczy, po rozpaczliwych krzykach Mikasy mogła wywnioskować tylko to, że cała krew w piach, bo wóz musiał właśnie wyjechać z miasta. Wymruczała jakieś przekleństwo, w końcu patrząc w stronę ulicy, i widząc na niej zdecydowanie za dużo szkarłatnych plam.

A potem zorientowała się, że nie jest na dachu sama, bo Kenny widocznie chciał zobaczyć czy wszystkiego dopilnował, i mimo że nie wydał się skory polecieć za towarzyszami, wybrał to samo miejsce do obserwacji ucieczki wozu. 

Nie było najmniejszego sensu walczyć z pieprzonym Rozpruwaczem, człowiekiem który pewnie mógł ją zabić zanim zdążyłaby mrugnąć, a i nie wiedziała czy ochrona ze strony Franza nadal ją obowiązywała. Biorąc pod uwagę, że tylko stali kawałek od siebie i patrzyli sobie w oczy w równym szoku, pewnie nie zamierzał jej zamordować. Przynajmniej nie w tym momencie.

- Co jest warte śmierci tylu twoich ludzi? - zapytała w końcu, uznając że to jedyna chwila w której ma szanse uzyskać jakieś kluczowe informacje.

- Nie zrozumiesz. - odpowiedział tylko. 

Chyba miał zamiar odlecieć, żeby nie zostać zauważonym i dobitym przez Levia, a potem zaszyć się gdzieś w mieście. Więc Lara miała tylko sekundę, żeby powiedzieć cokolwiek, co uderzyłoby w jakąś jego czułą strunę, coś co zmusi nawet kompletnego socjopatę do odrobiny refleksji nad własnym spierdoleniem. Słowa, które przestraszą i wprowadzą nieco chaosu, aż krzycząc "wiedzą o mnie za dużo", wprowadzą w paranoję na temat tego, ile informacji posiada wróg i czy nie jest to jedna wielka farsa. A że teraz znała dość dobrze ród Ackermannów i powiązania między nimi, nie było to takie trudne. 

- Brat na pewno byłby strasznie dumny. - oznajmiła z taką ilością sarkazmu, jaką tylko byłaby w stanie zawrzeć w tak krótkim zdaniu.

Nie odpowiedział, tylko szybko zniknął z jej pola widzenia, ale moment przed ucieczką widziała wyraźnie, że w jego oczach błysnęło coś na kształt bolesnego żalu. Nie miała jednak czasu na to, żeby się nad tym zastanowić, bo chwilę później słyszała jak Levi krzyczy jej imię z coraz większą paniką w głosie. Podbiegła do brzegu dachu i pokiwała mu, kiedy w końcu padł na nią jego wzrok. Chciała zejść na dół, ale nie zdążyła, bo kapitan znalazł się koło niej w sekundę, obejmując ją na tyle mocno że poważnie zmartwiła się o los swoich kości. 

Żył, był cały i zdrowy, poza paroma drobnymi zacięciami nie miał poważniejszych ran. Napięcie, które wywoływało u Lary chłód w słowach i mordowaniu zaczęło odpuszczać, więc tylko zaśmiała się z ulgą. Nie mogła odwzajemnić jego uścisku, bo dociskał jej ramiona do tułowia, więc tylko zetknęła się z nim kołem i pocałowała go w nos. Po chwili jednak musiała interweniować, bo jakby nie patrzeć nadal mieli rannych i pewnie zabitych, a w mieście była część brygady. 

- Już, zostaw. - wydusiła. - Musimy was wszystkich opatrzeć. I przesłuchać tych skurwysynów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top