Rozdział 51

Trudno powiedzieć, jakiej reakcji swojego oddziału oczekiwał Kenny, wracając do nich z bosym i nie najczystszym dzieckiem. Nie spodziewał się żadną miarą sprzeciwu, może z wyjątkiem tego ze strony Traute, ale ona zawsze pyskowała. A ponieważ nie mogli do niego skakać, postanowił udawać że sytuacja jest przecież kompletnie normalna. Zaczął z nimi gadać, nalał sobie piwo do kufla, zamówił jajecznicę i dał dzieciakowi ją zjeść, sadzając go pomiędzy dwójką swoich ludzi.

Najlepsze było to, że szczeniak, tak naprawdę też zdawał się zadowolony z obrotu spraw, i uśmiechał się do wszystkich naokoło, radośnie machając zwisającymi z krzesła nogami.

Minęły jakieś dwie godziny, zanim w końcu Traute wyciągnęła swojego kapitana za rękaw na zewnątrz, i zdołała z nim porozmawiać.

- Co to jest za dziecko? - syknęła poirytowana.

- Darmowe. - odparł z tradycyjnym sobie psychopatycznym uśmiechem.

- A co teraz zamierzamy z nim zrobić?

- A bo ja wiem? Znam jego ojca, potem mu go odstawię, a teraz posiedzi z nami.

- Matki nie ma?

Lucas - bo takim imieniem przedstawił się chłopiec - niewątpliwie matkę miał. W końcu chwilę po spotkaniu dzieciaka, Kenny zarządał spotkania z tą kobietą. Oczywiście zapewnił że ją zna, tylko jakoś tak zgubił się w mieście. Matka Lucasa mieszkała w jednym z tych mieszkań, gdzie deski butwiały, a wszędzie słychać było wrzaski i czuć było dymem. W tej żałosnej klitce bez okien nie było żadnego śladu świadczącego o tym, że żyje tam dziecko, a sama kobieta leżała półnaga i półprzytomna na śmierdzącym łóżku. Jej jedyną reakcją na przybycie syna było bełkotliwe zapytanie, czy coś przyniósł, a gdy przyznał że nie, rzuciła w niego butelką. Nie nadawała się do żadnej rozmowy, jaką próbował podjąć z nią Kenny, więc niewiele się dowiedział. Pytał o ojca jej dziecka, a z tego co zdołał wywnioskować, nie miała pojęcia kto nim jest.

Za to Rozpruwacz uzyskał już niemal całkowitą pewność co do odpowiedzi, gdy Lucas nie tylko uskoczył przed rzuconym w niego przez matkę przedmiotem, ale też złapał butelkę w locie za szyjkę, i odstawił ją na podłogę. Nosił też kozik, którym bawił się z dużo za dużą wprawą jak na tak małe gdzie dziecko, które w sumie powinno ledwo umieć utrzymać kredkę w poprawny sposób. W jego ruchach i spojrzeniu było coś, co aż krzyczało, że jest Ackermannem.

Kenny zapytał chłopca, jak mieszka mu się z matką, a ten odpowiedział, że nie jest źle, tylko wolałby żeby nie wyrzucała go z domu kiedy przychodzą do niej „wujkowie".

Może i starego Ackermanna ruszyły wyrzuty sumienia, wobec tego jak chujowo przed laty potraktował dzieciaki swojego rodzeństwa. Może po prostu z wiekiem się uspokoił, a jego przekonanie że dzieci są klątwą rodu niemal całkowicie zniknęło. Poza tym, teraz miał pieniądze i środki na zajęcie się młodym, a i tak wziąłby go tylko na parę dni czy tygodni maksymalnie, a potem odstawi go do Franza...

Te czynniki niewątpliwie złożyły się na jego ostateczną decyzję, ale jeszcze ważniejszym powodem był smród, jaki panował w mieszkaniu. Może i Kenny nie spędził zbyt dużo czasu w domu rodzinnym, a jego późniejsze dzieciństwo było w sumie jednym z najlepszych okresów jego życia. Nie mógł narzekać na to, ile miłości i atencji dostawał od brata, ani na szkołę, ani na ubrania, ani na jedzenie czy wygląd swojego pokoju.

Ale mimo wszystko, pamiętał ten czas jeszcze sprzed ucieczki od ojca. Pamiętał dokładnie taki sam smród szczyn i alkoholu, i swoją matkę, która leżała identycznie nieprzytomna, ilekroć podchodził do jej łóżka. Jak był jeszcze za mały i zbyt tępy żeby zrozumieć co się dzieje, to opierał się o to łóżko i pokazywał jej jakieś listki które zebrał na dworzu, albo opowiadał zmyślone historyki. Jak już udało jej się coś odpowiedzieć, to było to bełkotliwe „spierdalaj" albo „bo ojca zawołam".

A potem Keegan wpadał spanikowany do chaty, brał brata na ręce i zanosił go gdzieś do stodoły, tłumacząc, żeby lepiej nie podchodził za blisko rodziców, kiedy „nie mają humoru".

Kwestią czasu będzie, kiedy któryś z „wujków" czy matka sprzedają gdzieś Lucasa, albo ktoś zabije go na ulicy, jeśli będzie miał wystarczająco pecha, zanim dorośnie na tyle, żeby móc naprawdę się bić.

Poza tym nikt teraz nie zabiłby Kenny'ego za zajmowanie się szczeniakiem, nie brał go na zawsze tylko na moment, i co najważniejsze, zapunktowałby tym u Franza i byłaby szansa na dobry sojusz z bratankiem. Był bowiem całkowicie pewien, że Franz nie ma pojęcia o istnieniu chłopca. Nigdy w życiu nie pozwoliłby na to, żeby jego dziecko żyło w takich warunkach i z taką matką, z którą pewnie poza seksem na fazie nic go nie łączyło. Poza tym, jeżeli użyłby Lucasa do szantażu, było więcej niż pewne że wywoła tym jedynie śmiech, a Franz nie uwierzy że mógłby mieć syna, biorąc to za wymyśloną bajeczkę. A jeżeli zobaczy Lucasa po tym, jak wszystko się uspokoi, przejdzie się do jego matki i zrozumie, że to jego, będzie wdzięczny wujowi.

Dlatego chwilowe wzięcie chłopaka pod swoje skrzydła było najlepszym rozwiązaniem. Tyle tylko, że jedynymi dziećmi z jakimi miał styczność Kenny, byli Franz i Levi. Levi praktycznie się do niego nie odzywał, nigdy nie wyglądał też jakby go słuchał, więc był w sumie jak chomik. Po upewnieniu się że ma jedzenie i wodę można było zostawić go samego w domu na dłuższy czas. Za to Franzem nigdy nie zajmował się dłużej, więc praktycznie tylko się z nim bawił, bratanek nigdy nie wydawał się zły jak go upuścił czy niechcący kopnął mu piłkę za mocno w twarz.

Ta, Kenny nie był opiekunem roku.

Znał dwa typy dzieci, milczącego siostrzeńca i niezniszczonego, stale obdrapanego bratanka. A okazało się, że Lucas jest kompletnie inny. Ani nie wrzeszczał, ani nie wymagał ciągłej atencji, ale też nie był kompletnie cicho, i szukał z nim kontaktu.

- Heeeej, hej? - szeptał, szturchając powoli przysypiającego wujka-dziadka - Jak się nazywasz?

Mężczyzna starał się to ignorować, nie chciał też zdzielić Lucasa po łbie, ale po jakimś kwadransie dziecka nie dało się dłużej zbywać.

- Kenny. - burknął, odwracając się plecami do brzegu łóżka, mając nadzieję że to coś da. Gówno dało, bo Lucas po prostu wlazł na materac, opierając się łapkami o bark dopiero co poznanego członka rodziny.

- Ładne imię. - stwierdził, po czym przelazł nad Kennym i usadowił się pod ścianą, widocznie chcąc ciągnąć rozmowę. - A skąd znasz mojego tatę?

- Ze starych czasów, idź spać.

- Jak nazywa się tata?

- Nazywa się „pójdziesz spać albo ci napierdole".

O dziwo, Lucas się zaśmiał, co znaczyło że najwidoczniej łapie ironię i sarkazm lepiej niż Levi.

- A tata też będzie mnie wyrzucał z domu?

- Nie, on... - Rozpruwacz przetarł twarz dłonią, szukając odpowiednich słów. - Twój tata całe życie chciał mieć syn, to w sumie strasznie nieodpowiedzialne... Jestem pewien że jak cię pozna, to bardzo cię pokocha. Zamieszkasz z nim w Stohess w dużym, ciepłym domu, i będzie ci piekł żeberka i zapiekanki na obiady.

Wolał nie wspominać o tym, że Franz przy okazji jest skrajnie uzależniony od wszelkiego rodzaju używek. Trochę dlatego, że miał nadzieję, że po dowiedzeniu się że ma dziecko, dostanie jebca na punkcie bycia takim ojcem, jakim był Keegan, i rzuci chlanie i ćpanie w pizdu. Ale też wiedział, że mimo uzależnień wynikających z tego pojebaństwa w głowie, to Franek nadal potrafi być dobrym ojcem, i szczerze wierzył że dla syna postara się jeszcze bardziej. O ile nie dostanie zawału i nie umrze po usłyszeniu tego, że Kenny obiecał Lucasowi że „tata zajmie się mamą i jeszcze się z nią zobaczysz". Nie chciał aż tak kłamać, bo nie było opcji żeby Franz i dzieciak wrócili do tej baby, ale Lucas bez tej obietnicy nie chciał się ruszyć z domu.

- Woooooah... - chłopiec przeciągnął się, opierając plecami o Kenny'ego. - Nigdy nie jadłem żeberków.

- Spać.

- Już już. - chłopiec, zamiast wreszcie dać mu spokój, po prostu przewrócił się na bok, i widocznie miał zamiar spać tutaj.

- Ej, gdzie, idź do Traute. - w swym przekonaniu o bycia naprawdę chujowym opiekunem, Kenny powierzył swojej zastępczyni zajmowanie się szczeniakiem. - Albo spać na podłogę, won.

- Ta pani mnie mnie lubi.

- Ja też cię nie lubię.

- Ale masz zabawną brodę.

Jeszcze dwa razy mężczyzna złapał Lucasa za kark, i jak najdelikatniej rzucił go ze swojego łóżka, tak, żeby nie uderzył twarzą o ziemię, tylko normalnie stanął na nogach. I dwa razy gówniarz wrócił, a że Kenny nie był fanem bicia dzieci (w kwestii wychowawczej, a nie kopnięcia jakiegoś plującego na ciebie gnoja na ulicy), to nie mógł właściwie wiele zrobić. Rozważał zamknięcie gnojka w innym pokoju, ale jak ktoś go stamtąd porwie to dopiero będzie przejebane. Więc w koniec końców odsunął go tylko w nogi łóżka, żeby tam spał.

Ze względu na to, że na syna Franka, w przeciwieństwie do małego Levia, nie działały ani groźby, słowne czy z bronią, ani wkurwione spojrzenia czy psychopatyczne uśmiechy, Kenny był zmuszony dowodzić oddziałem ze szczeniakiem łażącym za nim krok w krok, i chowającym się pod jego płaszczem. Cóż, lepiej niż zawsze milczący i nienawidzący go Levi, chociaż i tak wkurwiało niebywale.

Jednak na ten moment było wiele poważniejszych problemów, takich jak to, że tych paru Żandarmów nie należących nawet do brygady strasznie odpierdalało. W koniec końców, wymyślił jakiś pretekst, żeby kazać im zostać w Troście, a sam wziął się za poszukiwania chałupy gdzieś na wypizdowie.

***********************************************************************************************

Zabójstwo księdza było czymś, co do czego Franz miał mieszane uczucia. W sumie, to niewiele go to interesowało, jako członek klanu Ackermann przywykł do mordowania niewygodnych cywilów przez rząd. Bardziej niepokoiło go to, że tych dwóch typów z pierwszej Kompanii, raczej nie wiedziało nawet, za co go zajebali. Znał mniej więcej z twarzy ludzi Kenney'ego, i chyba nikt nie miałby jaj żeby się pod nich podszywać. Poza tym, nie rozpoznali go, a w brygadzie pacyfikacji ludzkości cywilnej był dobrze znany. Inna sprawa, że pierwsza kompania była podległa rozkazom jego wuja w sytuacji awaryjnej, ale czy Kenny zrobiłby coś takiego? Wysłałby do przesłuchania ludzi na tyle nieogarniętych, żeby mnieli zdarte knykcie, pozwolili Hanji zobaczyć ciało, i nie zabrali go od razu z rana?

Na jego oko, to działanie przypominało kompletną samowolkę, ale bardzo dobrze, że miało miejsce. Pokazało mu, że cokolwiek ma się stać, właśnie się zaczęło, że Kenny musi być w tym obecny, że czas najwyższy spierdalać do Levia, którego oddział może być głównym celem. Troszkę utrudnił mu to fakt, że nie było opcji żeby zostawił tutaj Hanji i Moblita, nie po tym, jak znaleźli ciało i pyskowali do Żandarmów. Takie zachowanie mogło bardzo szybko sprawić, że będą kolejnymi trupami w koszarach. Dla pewności, Franz ciągle chodził gdzieś wokół pułkownik, zachowując się jak duże, wierne psisko, ciągle warczące i gotowe ugryźć. I bardzo dobrze że to zrobił, bo kilkukrotnie gdzieś w kąciku pola widzenia mignął mu mundur z zielonym jednorożcem, co świadczyło o tym, że naprawdę komuś zależy na śmierci Hanji, żeby tylko nie przekazała informacji dalej.

A ktoś musiał je przekazać do Levia. Tyle tylko że teraz korpus był rozproszony, a jedynym rozkazem było siedzenie na dupie tam, gdzie Erwin ich posadził. Oczywiście Franz kompletnie zlałby ten rozkaz i poleciał ostrzec dzieciarnię, ale zostawić inny oddział w koszarach? Nie ma, kurwa mowy. Musiał wymyślić sposób, dzięki któremu wszyscy przeniosą się do tamtej chatki, a potem dopiero można kombinować dalej.

Skłamałby, mówiąc że nie był z siebie dumny, wręczając Hanji sfałszowany raport od Erwina, w którym generał dawał jej zezwolenie na prowadzenie eksperymentów na Erenie. Dlatego, że podpis wyszedł mu zajebiście dobrze, ale mimo wszystko kłuły go wyrzuty sumienia z powodu tego, że ją oszukał. Uznał jednak to rozwiązanie za najlepsze. Dzięki temu będą razem, on może ciągle wypatrywać zagrożenia, a jeżeli celem Kenny'ego - co bardzo prawdopodobne - jest Eren, podczas eksperymentów w formie Tytana będzie najbezpieczniejszy, bo brygada nie miała narzędzi do jego zabicia czy wyciągnięcia. Minusem był tylko fakt, że jego przemiana mogła naprowadzić brygadę na ich ślad, ale czy było inne wyjście? Konfrontacja będzie miała miejsce prędzej czy później, a z Tytanem, trójką Ackermannów i informacjami od Franza, ich szanse na zwycięstwo są właściwie przesądzone.

Tylko jak powiedzieć dzieciakom, że zataił przed nimi istnienie takiego jeszcze jednego wujaszka...

***********************************************************************************************

Szczerze mówiąc, to Larze dość szybko zaczęło się nudzić w chatce, i co rusz szukała sobie nowych zajęć. Jednak poza jednym wypadem do miasta, codziennymi wartami i ćwiczeniami, naprawdę niewiele było do roboty. Więc głównie siedziała w kuchni i gadała coś do Levia, mając nadzieję, że jej słucha. Po jakimś czasie jej ciągłego narzekania kapitan się nad nią zlitował, i przyniósł jej jakieś stare książki jego matki, które zabrał z domu rodzinnego, a które były jedyną rzeczą jakiej Franz tam nie odniósł.

I dobra, książki były naprawdę ciekawe, ale maniera ich traktowania przez Kuchel była już mniej godna pochwały. Nie dało rady odczytać niektórych akapitów, bo na większości stron marginesy były pomazane jakimiś rysunkami, fakt faktem naprawdę ładnymi, ale dalej - zasłaniającymi nieco treści. Spora ilość nie przedstawiała niczego konkretnego, ot zwyczajne marginesowe kwiaty, czaszki czy zawijasy podobne do tych, w księgach kościelnych, ale więcej rysunków było na pustych stronach przed treścią, gdzie zazwyczaj pisało się dedykację.

Jednak książki też miały swój koniec, a po ich przeczytaniu wróciła nuda. Wszystko było już uprane, konie nakarmione i czyste, las sprawdzony sto razy, nowej papierologii - brak, możliwości wysłania listów - brak, nie można było nawet przejść się kawałek dalej. I o ile dziewczyna rozumiała te środki bezpieczeństwa, to została stworzona do przebywania w społeczeństwie większym, niż to, na który składała się chata i kilka osób na krzyż. W ratunku przed śmiercią z nudów, nadeszło nowe, wspaniałe zajęcie. Mianowicie irytowanie Levia, ewentualnie przyczepianie się do niego. Ale widocznie chyba już się przyzwyczaił, bo coraz rzadziej kazał jej iść i zrobić dosłownie cokolwiek, żeby mieć moment spokoju.

Kolejna okazja nadarzyła się, kiedy kapitan wrócił ze składania raportu Erwinowi, a że jak zwykle dorożka się spóźniła, musiał odgrzewać sobie obiad.

- Czemu ja nie mogę do niego jeździć? - żaliła się Lara, siedząc na blacie. - Nie wiem co kombinuje, ale jakiś powód musi być.

- Po prostu nie masz własnego oddziału, ja mam oddział, to oczywiste że ja składam raporty.

- A gówno prawda. Jesteś znany na obszarze całych Murów, gdyby ktoś chciał cię śledzić to byłoby łatwiej. Do Erwina powinien jeździć dosłownie ktokolwiek, tylko nie ty.

- Za dużo analizujesz.

- A ty za ślepo wykonujesz rozkazy. On coś kręci, mówię ci. Albo nie chce ze mną gadać, albo tobą manipuluje, albo próbuje celowo przyśpieszyć ruchy wroga żeby zgrały się z jego planem.

Gdzieś z tyły głowy odzywało się jej to, że nie powinna tak mówić o własnym bracie, że to trochę kurewskie zachowanie. Ale co miała zrobić? Nie informował jej o planach, a znała go na tyle, żeby wiedzieć, że jest zdolny strasznie narazić wiele żyć żeby tylko osiągnąć swój cel. Może właśnie to robił, może wystawiał Levia na przynętę żeby ktoś faktycznie ich tutaj znalazł...

- Nawet jak coś kombinuje, to dalej musisz wykonywać rozkazy. To też twój generał. - uciął kapitan. 

I w sumie miał racje, w końcu byli w wojsku. Problem był taki, że dziewczyna dołączyła do korpusu tylko ze względu na brata, nie czując jakiegoś bardzo szczególnego powołania. Teraz, kiedy jej relacja z Erwinem właściwie całkowicie zanikała, a on nie wyrażał jakiejś szczególnej chęci jej naprawy, Lara nie czuła się do końca na miejscu w swoim zawodzie. Znaczy, podobała jej się wykonywana praca, ale nie traktowała jej ze śmiertelną powagą, nie brała na poważnie każdego rozkazu, chociaż była im posłuszna, nie czuła brzemienia bycia częścią wojska. Może dlatego, że przeszła w życiu przez takie gówno, i znała ludzi z tak skomplikowanymi życiorysami, że żadnej pracy nie traktowałaby jako tą jedyną, do końca życia, pełną sztywnych reguł. Lubiła za to otaczających ją w korpusie ludzi, i świadomość, że na jej oczach pisana jest historia, w której ułożeniu może brać realny udział.

- To, że analizuje jego rozkazy, nie przeszkadza mi w ich realizacji. Poza tym, mamy ważniejsze sprawy na głowie, na przykład KTOŚ DZISIAJ PIERWSZY RAZ WYSZEDŁ BEZ ŻABOTU!

Levi wydawał się podchodzić do tego faktu dużo mniej entuzjastycznie, ale jak zawsze, kompletnie jej to nie przeszkodziło w wewnętrznym świętowaniu.

- No weź, to jest wielki dzień! Poważnie, wiesz jak mnie to cieszy? Ciebie też by szczęście nie zabiło, znaczy tak podejrzewam, czy jednak by cię zabiło? Reagujesz jak wampiry na światło? Zaczniesz syczeć i się rozpadniesz? - pytała, zeskakując z blatu i dźgając Levia palcami pod żebra.

- Znowu zaczynasz.

- Ktoś tutaj musi gadać, inaczej siedzielibyśmy w ciszy, a poza tym to wiem że ci się to podoba i narzekasz tylko dla zasady, żeby dalej móc być bucem. 

Nie zaprzeczył tej światłej teorii, więc mogła dalej mu dokuczać, a że doznała jakiegoś nagłego przypływu uczuć, to przytuliła go od tyłu, przy okazji prawie wytrącając mu z ręki patelnie. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz wzdrygnął się od jej dotyku, zaczął też mniej kopać Franza, kiedy ten próbował go przytulić, więc kolejne sukcesy. Życie jest piękne.

- Jak ja cię kurwa kocham, jak ty ładnie pachniesz. - wymamrotała, wtulona twarzą w jego ramię. 

- Też cię kocham.

- Mógłbyś to mówić częściej.

- Przecież to wiesz, nie ma sensu.

- Chodzi o geeeeest.

Wątpiła w to, że teraz zrozumie, ale jeśli będzie mu o tym truła to na pewno z czasem się nauczy. A póki co, to skupiła się na tym jak ładnie pachniał. W wojsku często trudno było o prysznic, szczególnie podczas przebywania poza twierdzą, więc część osób czasem rezygnowała z regularnego mycia się. Potem wchodziło im to w nawyk i zwyczajnie śmierdzieli, a Levi ze swoim lekkim jebcem na punkcie higieny potrafił pojechać konno kilkanaście kilometrów, żeby się umyć, a jeśli nie było takiej możliwości to zachlapywał pół łazienki, próbując jakoś umyć się wodą z umywalki i mokrym ręcznikiem. Czasami to wkurwiało, bo zajmowało sporo czasu, ale przynajmniej był czysty.

Pocałowała go w szyje, korzystając z braku tego żabotu, i faktu że byli sami w kuchni, a on w odruchu nad którym nie do końca panował przetarł to miejsce dłonią.

- Denerwujesz. - mruknął, ale jego głos za nic nie brzmiał pewnie.

- Nie, denerwuje cię to że nie znasz takiego uczucia bo rzadko mi tak pozwalasz. - odpowiedziała z rozbawieniem, łaskocząc go nosem za uchem, żeby zobaczyć czy tak zabawnie odchyli głowę. Tym razem tego nie zrobił, więc pewnie czuł się coraz mniej nieswojo. Lara jakiś czas temu wyszła z założenia, że skoro kiedyś brzydził go ludzki dotyk, a dał radę jakoś się do tego przyzwyczaić, to może z seksem byłoby tak samo. Ale małymi kroczkami, po drodze musiałby się się oswoić z masą innych pieszczot, co szło dość opornie, ale coraz lepiej. Może dlatego, że w końcu zrozumiał że nie każde takie zachowanie musi prowadzić do seksu, więc się tak nie denerwował. A jeśli kiedyś sam wykaże inicjatywę, można byłoby spróbować.

Poza tym to z jakiegoś powodu bardzo bawiło ją to, jak kompletnie nie był do tego przyzwyczajony, i musiała z tego faktu korzystać, zanim ta zabawa naturalnie się skończy.

Już teraz wydawał się coraz bardziej przyzwyczajony, bo nawet niespecjalnie przejmował się tym, czy ktoś wejdzie do kuchni, kiedy robiła mu malinkę na szyi. Tyle tylko że potem pacnął ją w czoło i trochę od siebie odsunął, ale to może tylko dlatego, żeby jedzenie na patelni mu się kompletnie nie spaliło. 

- Starczy. - powiedział tylko, odchylając głowę w bok i całując ją w policzek. I może i dobrze, bo zaraz potem w drzwi coś huknęło z taką siłą, że drewno aż zatrzeszczało, i od pierwszego uderzenia, i od późniejszego tłuczenia w nie pięściami. 

- LEVI KURWA, ALARM MAMY, INFORMACJE WAŻNE W CHUJ, NO OTÓWRZ MI KURWA! - darł się z zewnątrz Franz, a kapitan otworzył mu tylko dlatego, że zawiasy mogły zaraz puścić. Jednak jego kuzyn nawet nie dał mu dojść do słowa, a trzymana przez niego pod ramię Mikasa była chyba w podobnej sytuacji, i musiała już najwyraźniej zrezygnować z prób kontaktu. 

- Dobra super kurwa, jesteśmy wszyscy, świetnie jak jasny chuj, jest tu jakiś pokój? O SCHODY SĄ, DOBRA, IDZIEMY KURWA NA GÓRĘ RAZ RAZ DZIECI KURWA RUSZAĆ SIĘ!

Za Franzem przybiegła Hanji, tez próbując zyskać jakiś procent jego uwagi, ale krzyknął do niej tylko że on pierwszy rozmawia z Leviem bo pierwszy go złapał i że zaraz wracają, po czym dosłownie wciągnął dwójkę młodszych Ackermannów na poddasze, mimo wyrażanego w kopach sprzeciwu.

Drzwi na górze trzasnęły, a Hanji i Lara spojrzały na siebie z mniej więcej podobnym poziomem zaskoczenia.

- Co mu jest? - zapytała blondynka, zdejmując patelnię z pieca i szukając talerza w szafce.

- Nie wiem, nie może wysiedzieć od rana. - westchnęła pułkownik. - Ale leki bierze, to pewnie przez zabójstwo w koszarach. Wielebny Nick nie żyje, jestem tego pewna, widziałam ciało.

- Dla nas na plus. To tylko potwierdza, że to co nam powiedział, było na tyle ważne żeby rząd go sprzątnął, i że wiedział więcej. No i to, że też zaraz będziemy musieli się zbierać, lepiej się nie rozpakowuj.

- Lara! - w jej głosie zabrzmiał wyrzut wobec jej znieczulenia na tragedię śmierci człowieka. - Poza tym, Żandarmeria powiedziała, że to był napad rabunkowy.

- Nie wierzę w to, to pieprzone koszary wojskowe. Żaden rabuś z dupy nie kradłby z żołnierskiej fortecy, tam mogą wchodzić tylko wojskowi. Chyba nie powiesz mi, że ty wierzysz w te bzdury.

- Ale ja widziałam ciało, miał zerwane paznokcie, a ty tak od razu...

- Ile paznokci?

- Nie jestem pewna. Wyglądało na to, że wszystkie.

- Czyli mamy przewagę, ktoś cię śledził?

- Nie, bardzo się pilnowaliśmy.

- Czyli mamy jeszcze troszkę czasu.

- Czasem jednak przypominasz Erwina.

Nie słuchała, bo pęd myśli w jej głowie był obecnie przeogromny, i zajęty rozważeniem każdego możliwego scenariusza. Nick wiedział coś, czego wiedzieć nie powinni, a widocznie było to coś, za co warto zabić. Mogli może przesłuchiwać innych Murystów, ale chyba nie było na to czasu, poza tym nie poszedłby po dobroci, a porwanie byłoby dla Żandarmerii ułatwieniem, bo mogliby ich skazać za coś, co faktycznie zrobili. W dodatku była pewna, że mają teraz jakiś ogon, i powinni jak najszybciej stąd uciekać. Mogliby myśleć o jakiejś obronie, ale raczej nie warto robić rozpierdolu z mordowaniem połowy ludzi, którzy po nich przyjdą...

Z poddasza dobiegł krzyk bólu, a zaraz potem wkurwiony monolog Franza.

- CZEMU NIE UZNACIE ŻE PO PROSTU O NIM ZAPOMNIAŁEM, NO JA PIERDOLE, TO KURWA ŚRODKOWE DZIECKO, NIKT DO CHUJA PANA NIGDY NIE PAMIĘTA O ŚRODKOWYM... KURWA AŁA! ODWINE CI SIĘ KURWA ZARAZ!

Lara postanowiła na ten moment zignorować kolejne Ackermańskie perypetie rodzinne. W końcu, czemu rząd najpierw zabił Nicka, zamiast kazać oddziałowi wydać Erena? To oczywiste, że od początku nie chcieli oddać go Zwiadowcom, ale król mógł wydać dekret...

Ale Erwin będzie wolał skazać członków korpusu na uznanie ich za przestępców, niż zrzec się nadziei ludzkości. Nie było to jeszcze oficjalne, ale wyglądało na to, że każdy z nich jest teraz na granicy bycia poszukiwanym.

- Dzieciaki! - krzyknęła, wychodząc na podwórko. - Spakujcie się tak, żeby w razie czego zebrać się w minutę!

Jeżeli ktoś przyjdzie, będą musieli przede wszystkim zatrzeć ślady swojej obecności, więc już teraz trzeba było zrobić wszystko co możliwe. I być w pełnej gotowości.

*******************************************************************************************

- Pan Lovof?

W pierwszym odruchu Colt chciał poprawić kamerdynera po raz tysięczny. Staruszek był co prawda bardzo miły, i został nieocenioną pomocą na majątkach, ale uparcie nazywał go nazwiskiem jego ojca. Może nauczył się tego pracując w innych dworkach, i nawyku nie dało się tak łatwo wyplenić, ale nadal zwracanie się po nazwisku niesamowicie drażniło chłopaka.

Ale potem zorientował się, że to nie głos kamerdynera, a w progu biblioteki stoi obcy mu Żandarm. Ktoś, kogo wizyta nie została zapisana, potwierdzona, ani zapowiedziana. Innymi słowy, nie przeszła przez dokładny filtr, który przez ostatnie cztery lata pozwalał mu unikać wszelkiego rodzaju kłopotów.

- Tak? - zapytał grzecznie, nie podnosząc wzroku znad biurka. Stohess bardzo poważnie ucierpiało, i mimo że jego majątki pozostały niemal nienaruszone, musiał zająć się cywilami. A to wymagało nie tylko natychmiastowego powrotu do miasta, ale też setki pozwoleń na odbudowy, i jeszcze większej ilości liżących dupy znajomym mu burżujom listów z prośbami o datki. A to Ivo powinien je pisać, jego zawsze bardziej lubili...

- Od trzech lat finansuje pan Korpus Zwiadowczy. - oznajmił Żandarm, a ilośc kroków jaka rozbrzmiewała gdzieś daleko w korytarzu zmusiła Colta do rozejrzenia się za bronią. - I utrzymuje pan bezpośredni kontakt z jego generałem, Erwinem Smithem.

- W istocie.

- Jego wysokość występuje z prośbą o zaprzestanie tych działań, oraz ma do pana jeszcze jedno pytanie.

Chłopak wiedział, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje, jeszcze zanim kilku żołnierzy wprowadziło do pomieszczenia Iva, który miał ręce skute na plecach, a twarz zalaną krwią. Mimo to z ust nie schodził mu lekko kpiący uśmiech. Ale, skoro ta banda skurwysynów z pierwszej kompanii miała już jego, to Colt nawet nie miał możliwości walki ani ucieczki. Skoro zaczęli ich wyłapywać, to nie wiadomo czy obowiązywała ich jakakolwiek ochrona, zapewniana przez Franza na przestrzeni tych kilku lat. I chyba nikt nie miałby skrupułów, żeby zabić Iva w razie próby stawiania oporu przez jego przyjaciela.

- Wedle dokumentacji pański ojciec zgłosił pana zaginięcie zaraz po ukończeniu przez pana piątego roku życia.

- Bo zrobienie tego odsuwało od niego podejrzenia o próbę zabójstwa.

- Być może. Jednak pan odnalazł się samodzielnie, po czternastu latach. Możemy wiedzieć, kto zajął się panem po zaginięciu?

Ivo podniósł głowę, i próbował zdmuchnąć sobie roztarganą grzywkę z oczu. Wyglądał tragicznie, i widać było, że stanie prosto wymaga od niego wiele wysiłku, ale jeszcze bardziej wyszczerzył zęby.

- Na początek zapytam bardziej wprost. - podjął kolejną próbę Żandarm. - Mężczyzna, który zajął się waszą dwójką, nazywa się Francesco Ackermann-Fritzl, możecie go znać jako Franza Ollsena, albo pod innymi nazwiskami, które sobie wymyślił. Prosimy podać nam jego aktualne miejsce pobytu.

Przez kolejne dwie godziny żaden z chłopaków nie odezwał się nawet słowem. Nauczeni latami codziennych tłumaczeń wiedzieli, że lepiej nie mówić absolutnie nic, niż podawać fałszywe odpowiedzi albo wypierać się prawdy. Gdyby nie wiedzieli że wiesz, to by nie przyszli. A jak skłamiesz, mogą to wyczuć bazując na tym, co już sami wiedzą. Więc jak bardzo cię nie boli, to siedzisz cicho.

Chyba żołnierze w końcu to zrozumieli, bo wywlekli ich z rezydencji i wpakowali do wozu, najwidoczniej jadącego w stronę stolicy. Raczej nie był to koniec rzeki gówna, w którą właśnie wskoczyli, ale cieszyli się chociażby tą przerwą.

- Ale te paznokcie to kurwa bolą, nie? - sapał Ivo, starając się nie tracić przytomności.

- No kurwa bolą. - przytaknął mu przyjaciel, a w głębi serca miał tylko nadzieję, że Lara zdąży uciec przed masowymi aresztowaniami, i nie będzie musiała przechodzić tego wszystkiego jeszcze raz.

A to, jak zostali teraz potraktowani, stanowiło dobry argument na rodzące się pytania dotyczące tego, czemu Franz tak naprawdę nigdy nie powiedział im, jak się nazywa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top