Rozdział 50

Z jakiegoś absolutnie niezrozumiałego dla Franza powodu, nie tylko oddział Hanji, ale i cały korpus myślał że pod hasłem "wspólnych eksperymentów" kryją się sadystyczno - masochistyczne praktyki seksualne. W rzeczywistości eksperymenty były tylko i wyłącznie eksperymentami, z których pułkownik uzyskiwała jakieś tam swoje wyniki badań, a on wymaganą ilość atencji.

- To jest niesamowite. - mamrotała pod nosem Hanji, gapiąc się na termometr. - Myślałam że ciągle masz gorączkę po odstawieniu, ale wygląda na to że twoja naturalna temperatura ciała oscyluje w granicy trzydziestu dziewięciu... A WIESZ KTO JESZCZE MA PODWYŻSZONĄ TEMPERATURĘ CIAŁA?

- Tyt-

- TYTANI! Nie ludzie Tytani, tylko moje zwyczajne Tytanie dzieciaczki! Od zawsze tak masz?

- Chyba... kurwa.

Jako dziecko nie zwracał na to zbytnio uwagi, ale gdyby głębiej się nad tym zastanowić, to w maleńkości otaczał go praktycznie sztab lekarzy. Mogło mieć to związek z bezdechami, ale też z tym, że czasami czuł niesamowitą potrzebę biegania bez celu z uczuciem pustki i tego że nigdzie nie pasuje, albo że nosiło go na tyle, że uderzanie pięściami w ściany było w sumie normą. Tata zawsze starał się go uspokajać, a potem ze strapioną miną brał go za rękę, i razem szli do nowego profesora doktora habilitowanego. Tymczasem lekarz bezradnie rozkładał ręce, a badania w sumie nie miały końca.

- Tata zawsze mówił, że to wina mojej krwi. - wyjaśnił, starając się znaleźć w odmętach wspomnień jakiekolwiek, które mogłoby mieć wartość. - Nie wiem jak, ale podobno była jakaś popierdolona. W sensie, że zjebana, że rodzinna...

- Ktoś z twojej rodziny miał podobne objawy?

- Nie no co ty, każdy jest prokurwiony, tyle że każdy wyjątkowy, więc jesteśmy zjebani inaczej. Znaczy... ja nie znałem zwyczajnie kurwa, ale wiem że niektórzy byli podobni. Z taką samą krwią.

- Czyli jaką?

No i co miał jej powiedzieć? Sam miał mikrą wiedzę na temat sprzeczności w organizmie jakie wywoływało jego mieszane pochodzenie, a wyjaśnienia musiałby zacząć od "bo był sobie od tysiąca stu lat taki ród...". Po prostu lepiej na ten moment było, żeby jak najmniej osób wiedziało o Ackermannach, jak i o rodzinie królewskiej. Na pewno jej wszystko wytłumaczy, narysuje drzewo genealogiczne i w ogóle, kiedy tylko nastroje władz troszkę się zmienią. Póki co, za bardzo się o nią troszczył.

- Chuj wie, nigdy nie znałem mamy.

- A rodzina ze strony ojca? Nie opowiadałeś mi o nich.

- A od ciebie nie słyszałem wyjaśnień o wiązaniu cycków, i się kurwa nie przypierdalam jak zmieniasz temat.

- Cycki a mechanizmy regeneracyjne zachodzące w twoim organizmie to dwie zupełnie różne sprawy.

- I obie tak samo kurwa ważne, nie?

- Nie.

Dla Franza było niepojęte dlaczego nie chciała wyjaśnić mu tej konkretnej sprawy. Tak samo nie wiedział, czemu akurat to ją stresowało, a wolałby wiedzieć o co chodzi. W głowie obijało mu się tylko, że przecież miał u siebie dzieciaki które albo wiązały biust, albo go sobie wypychały, i szczerze waliło go, że to robią, póki czuli się w porządku i nie jebali sobie zdrowia. Nie miał problemu jak prosili o zmianę imion w dokumentacji, czy kazali do siebie mówić inaczej, starał się tylko upewniać że wiedzą, że ich akceptuje. Jedyne co irytowało go w Hanji, to fakt że teraz nie wiedział czy traktować ją jak laskę czy jak faceta, więc miał poważny kurwa problem z doborem komplementów. Więc na wszelki wypadek zamiast nazywać pułkownik piękną kobietą, zaczął mówić że jest pięknym człowiekiem.

- Ale wiesz, że ja mam wypierdolone czy jesteś laską czy facetem? Poważnie, tylko kurwa mów jak cię nazywać.

Nie dostał żadnej odpowiedzi, więc nie miał pojęcia czy ciągnąć temat. Ale chyba był dzisiaj już wystarczająco wkurwiający, i wypadałoby rozluźnić atmosferę.

- Ej, Hanji? Haaaaaaaanji? HANJI? - wołał ją, do momentu kiedy widocznie trafił w odpowiednią częstotliwość, i odwróciła się w jego stronę. - I just want you to give me a chance...

- Franz, nie teraz. - starała się brzmieć poważnie, ale bardzo wyraźnie wkładała dużo wysiłku w to, żeby się nie roześmiać.

- I know your body really wants to dance... - czując, że to właśnie może być sposób na poprawienie jej humoru, zaczął podchodzić w jej stronę najbardziej żenującym tanecznym krokiem jaki tylko zdołał przez lata wypracować, z przyklejonym do twarzy szelmowskim uśmiechem ulicznego zawadiaki.

- Nawet nie wiem, co to znaczy!

- So leave your judgement at the door...

Zaśmiała się, opierając mu dłonie na klatce piersiowej, kiedy tylko podszedł wystarczająco blisko, a on wziął to za częściowe powodzenie misji. Poza tym kochał śpiewać i szło mu to zaskakująco dobrze, a piosenka była wręcz stworzona do tańczenia, i bardzo szybko go wciągnęła.

- And get up on, and get up on, AND GET UP ON THE FLOOR!* - zaśpiewał ze zdecydowanie większym zaangażowaniem niż powinien, łapiąc pułkownik w talii i podnosząc nad ziemię, po czym zrobił z nią kilka mało wyrafinowanych obrotów. Śmiała się coraz głośniej i zdawała się dobrze bawić, przez co ego Franza poleciało gdzieś w przestrzeń kosmiczną.  

Jego zdaniem, moment kiedy spojrzała mu w oczy i złapała go za podbródek był doskonałym momentem na romantyczny pocałunek, ale dla niej najwidoczniej była to okazja do kolejnych badań, bo otworzyła mu usta i zaczęła przyglądać się jego zębom.

Jak psu.

Mimo wszystko zdążył się już przyzwyczaić do takich zachowań z jej strony, a mało co przeszkadzało mu w życiu, więc akceptował w sumie wszystko co to życie mu dawało. Na szczęście ich przepychanki kompletnie załagodziły atmosferę, więc resztę dnia Franz skakał po gabinecie Hanji, uderzając dłońmi w co popadnie i śpiewając, a ona od czasu do czasu łapała go za kołnierz, żeby poświecić mu w oczy albo zajrzeć do ucha.

*********************************************************************************************

Jedną z cech Lary było to, że (poza paroma naprawdę beznadziejnymi przypadkami) doprowadzała do końca rozmowy czy konflikty, nieważne jak długa była przerwa w jej kontakcie z rozmówcą. Nie lubiła zostawiać niedokończonych spraw, które świdrowałyby jej głowę, co w końcu doprowadziło do ukształtowania jej dość bezpośredniego podejścia do ludzi. Z tego powodu zawsze w towarzystwie była wytyczna jako osoba, która ma w imieniu grupy odmówić przyjścia na jakąś potańcówkę, czy do porozmawiania z tym jednym wrednym starym dziadem, i powiedzenia mu że "wybacz Kenny, ale Franz bardzo nie chce się z tobą widzieć, a tak w ogóle to nam tu trochę przeszkadzasz bo straszysz dzieci".

W dodatku, ponieważ połowę życia spędziła wśród ludzi użerającymi się z dziwnymi skłonnościami czy problemami natury psychicznej, nierzadko mającymi ataki agresji, przyzwyczaiła się do dziwacznych zachowań na tyle, że nie przeszkadzały jej w rozmowie. Dlatego nie wyobrażała sobie, jakże mogłaby nie wrócić do tematu nieszczęsnego żabotu, gdy tylko Levi nieco odreagował?

- Nadal uważam, że nie powinieneś nosić go tak często. - oświadczyła, stając w otwartych drzwiach chatki. Tym razem spojrzenie którym została obdarowana nie było na tyle poirytowane, żeby stanowiło przeszkodę. W dodatku wszyscy pozostali byli obecnie zajęci, a to rąbaniem drewna, a to karmieniem koni, więc była w domku sama z kapitanem. lara natomiast właśnie wróciła z warty, więc nie zdążyła zdjąć z ramienia dubeltówki, co niewątpliwie było mocnym (aczkolwiek nieplanowanym) argumentem w dyskusji.

- Nie mówię też żebyś przestał, jesteś dorosły i sam powinieneś umieć podejmować decyzje. - kontynuowała, oparta ramieniem o framugę. - Ale moim zdaniem dalsze noszenie żabotu dzień w dzień na dobre ci nie wyjdzie.

- Nie stój w drzwiach. - odpowiedział tylko takim tonem, jakby to było coś złego.

- A bo co? Jest przepięknie, dawno nie było takiej ślicznej pogody! Jak odetchniesz tak bardzo głęboko, poczujesz spokój. I kwiatki!

Miała rację, wieczór należał z jednego do najpiękniejszych, jakie miały nastać w tym roku. Duchota nie przytłaczała, bo wyjątkowo wiał chłodny północny wiatr, co w połączeniu z zapachem pobliskiego lasu czyniło powietrze niesamowicie lekkim. W dodatku słońce wyjątkowo wolno chowało się za horyzontem, powodując że świat pozostawał złoty w jego krwawym świetle niesamowicie długi czas. I znowu - znaleźli się w miejscu, którego nie dotykały szalone plany Erwina, polityczne nastroje czy porachunki uliczników. Było spokojnie. Jakby jeszcze Jean nie darł się gdzieś ze strony linii drzew, to w ogóle byłoby super. Ale nie krzyczał w panice, więc pewnie przeżyje.

Dziewczyna odetchnęła głęboko rześkim powietrzem, po czym przysiadła na jednym z niskich stopni prowadzących do drzwi.

- Wejdziesz?

- Popatrzę jeszcze na zachód słońca.

Minęło może kilka minut ciszy, zanim w kuchni zaczęło pachnieć herbatą, a Levi dosiadł się do niej z dwoma filiżankami.

- Nie wylej, bo ci posłodziłem. - powiedział, podając Larze jedną z nich. Nie było jeszcze na tyle chłodno, żeby musieć pić napar w celu ogrzania się, i zdecydowanie miłej byłoby zrobić herbatę za jakąś godzinkę czy dwie. Ale ponieważ herbata była jednym ze sposobów, w jaki Levi okazywał uczucia, dziewczyna w żaden sposób tego nie skomentowała.

- Dzięki. - odparła tylko z lekkim uśmiechem, oplatając filiżankę dłońmi. - Ale przemyśl żabot. Chodzi o to, że jeśli rozedrze się na przykład za Murem czy gdziekolwiek, to może cię to rozproszyć i jeszcze ci się krzywda stanie. A nawet jak podrze się, nie wiem, przy kolejnym praniu, to serio może już nie dam rady go zszyć. 

- Jakbym przestał go nosić, to trochę tak jakbym nasrał na wszystkich których znałem.

- Co wy wszyscy macie z tymi metaforami i żartami o sraniu? - pokręciła głową, starając się ukryć rozbawienie. - Na poważnie, nikt nie byłby zły gdybyś odłożył go do szuflady.

- To część mnie. Oluo zaczął nosić żaboty, jak wpadł w to dziwne naśladowanie mnie...

- O, TO! To to to to! - w nagłym przypływie entuzjazmu niemal wylała herbatę na Levia, ale nieszczególnie się tym przejęła. - Właśnie to jest ważne! Nie to, że go nosisz, tylko to że pamiętasz takie rzeczy o ludziach, którzy byli dla ciebie najważniejsi! Pamiętasz kołysanki swojej mamy, wiesz, że Farlan lubił karmel, rozumiesz że Oluo cię naśladował, mówiłeś że Isabel chciała przefarbować włosy na blond, naprawdę dobrze znałeś ich wszystkich! Rozumiem, że historia twoja i ich zapisana w jakimś przedmiocie może być piękna, ale jestem pewna że oni dużo bardziej cenili to, że pamiętasz takie pierdoły z ich żyć! Bo to takie pierdolety tworzą ludzi, i to, że pamiętasz że o tym mówili, pokazuje że ci zależy! Oni na pewno byliby za to wdzięczni, nie musisz udowadniać tego żabotem, bo to wiadomo po tym, jakim jesteś człowiekiem. Może potrzebujesz czasu żeby to zrozumieć, ale tak wygląda życie.

Trudno było powiedzieć, czy jej słowa go przekonały, bo tylko podniósł brwi w geście zdumienia. Nie była to najbardziej emocjonalna reakcja, ale przynajmniej - była JAKĄŚ reakcją.

- Daj sobie czas na przemyślenie tego. - dodała, upijając łyka herbaty. - Wiesz... możesz nosić go rzadziej na początek. 

- Może... nie wiem. Zobaczę później, póki co jest zacerowany.

Niezależnie od tego, ile czasu spędzała z Leviem, nadal uwielbiała jego zabawnie niepewną społecznie i nieco bezczelną manierę rozmowy. Wydawał się jej przy tym uroczy za każdym razem.

- Wiesz co, czasami to się cieszę że jesteś beznadziejny w społeczeństwo. Można cię nauczyć normalnych zasad, bo czasem te ogólne przyjęte są straszne gówniane.

- Jak pytanie Erwina o twoją rękę?

- Ooooo, to dopiero początek rzeki łajna. Kurwa, za dużo z tobą przebywam.

- Opowiedz mi.

- Co, o durnych standardach społecznych? Na przykład na początek, wyobrażałbyś sobie ożenić się z kimś, kogo nie kochasz?

- Mam być szczery?

- A kiedykolwiek nie jesteś szczery?

- Nigdy w życiu nie wyobrażałem sobie swojego ślubu z kimkolwiek.

- To było do przewidzenia. - z uśmiechem przewróciła oczami. - Chodzi o to, że są małżeństwa aranżowane, to wiesz, ale są też takie... z kurtuazyjnej uprzejmości? Na zasadzie, to nie przymus, ale to że typ widzi laskę na oczy raz, potem pisze do niej pięć listów i się oświadcza, to norma. A ona przyjmuje oświadczyny, mimo że ma pieniądze i życie które lubi, nie musi wychodzić za mąż. Ale jej rolą w społeczeństwie jest być czyjąś żoną, więc bierze chłopa, i tak sobie żyją. I tu nie ma miłości, tylko taka okropnie mocna chęć zakotwiczenia się gdzieś w tym świecie, przynależenia i BYCIA.

Kiedy Lara pierwszy raz zetknęła się z takim ślubem z czystej uprzejmości, miała może z szesnaście lat, i była w podobnym szoku co Levi teraz. To było zaraz po wprowadzeniu do Stohess handlu ziołami przeznaczonymi do aborcji.

Na początku wprowadzono środki tylko do Poczekajki, żeby nowo przybyłe dziewczyny będące w ciąży miały wybór odnośnie urodzenia dziecka.

A potem owe dziewczyny znajdywały prace w mieście, i gdy słyszały rozpaczliwy płacz koleżanki odnośnie niechcianej wpadki, szeptały jej na ucho co, jak i gdzie. W efekcie dorastająca Lara musiała w końcu wyznaczyć sobie w tygodniu czas na takie spotkania, a często być też do dyspozycji w nieregularnych godzinach.

Ustalony przez nią przebieg handlu był naprawdę prosty. Towar był darmowy dla dziewczyn z Poczekajki, , które i tak wcześniej czy później, najczęściej po pierwszej wypłacie, zwracały pieniądze. Reszta zgłaszających się osób płaciła co łaska, więc niektórzy nie płacili wcale z braku środków, a inni zostawiali diamentowe kolczyki, w związku z czym interes wychodził prawie zawsze na plus. Franz nie wierzył, że system oparty na uczciwości ludzi zadziała, ale mimo to handel trzymał się naprawdę dobrze.

Larę na początku zszokowało, ile kobiet zgłaszało się do niej w każdy czwartek. Oficjalnie aborcja była zakazana, a i nie mówiło się o niej praktycznie wcale. Bo po co, skoro w końcu powołaniem kobiety było rodzić? Tym bardziej dziewczyna dziwiła się temu, że przychodził każdy - od szlachcianek w okolicach czterdziestki, przez zakonnice, aż do nastoletnich dziewcząt.

W końcu przestało robić to na niej wrażenie. Po prostu dawała torebki z ziółkami, mówiła szczegółowo jak ich użyć, jak będzie wyglądał cały proces i żeby na wszelki wypadek kobiety miały kogoś obok siebie. Zdarzało się że młode dziewczęta ze średnio zamożnych rodzin nie miały nikogo, więc robiła wyjątki, i żeby czuły się pewniej, była przy nich podczas procesu.

Kiedyś po ziółka przyszła jakaś z dziewczyn mniej więcej w wieku Lary. Nie pochodziła ani z ubogiej, ani przesadnie bogatej rodziny. Może gdyby życie potoczyło się inaczej, rówieśniczki z podobnej warstwy społecznej wspólnie chodziłyby na zebrania koła gospodyń i plotkowały o tej okropnej Sue z domu naprzeciwko. Dobierałyby sobie wzajemnie pierwsze buciki na obcasie, wiązały wstążki we włosach i chciałyby mieszkać niedaleko, żeby ich dzieci chodziły do tej samej podstawówki, w której nadal uczyłby sędziwy ojciec jednej z nich. 

Ale los wiedział swoje, i ułożył ich życia inaczej. 

Wtedy Dhalia opowiedziała Larze, że jest w ciąży z kochankiem, i nie może urodzić, bo przez to jakiś tam Marcus nie będzie jej chciał, a mają ślub za dwa tygodnie. Dziewczyna nie zagłębiała się w powody, bo każdy jakiś miał, a klientka była surowa i zdecydowana. Ale potem opowiadała o Marcusie. Nie był ładny, nie był bogaty, nie kochał jej a ona jego, ale określiła narzeczonego jako "stabilnego, który zachowuje kulturę i ma wszystkie zęby". Tyle ich łączyło, że oboje chcieli stabilizacji i pozorów rodziny. Potem Lara spotykała się wielokrotnie z takimi związkami. Potrzebny był mąż - obojętnie jaki, póki miał stałą pracę gdziekolwiek. Nie miał być człowiekiem do pokochania, tylko mężem. Miały być dzieci - też nieważne jakie, póki były cicho i nie robiły wstydu. Nikt w tych rodzinach nie traktował nikogo jak człowieka, a małżeństwa były z przyzwoitości.

Bez uczucia, bez porozumienia, bez motyli w brzuchu i wspólnych wieczorów. Nie były dobre ani złe. Były przyzwoite i stabilne, ich celem był tylko uniknięcie ostracyzmu bycia starą panną czy bezdzietnym kawalerem.

- Ale to posrane. - głos Levia wyrwał ją z rozmyślań o tych dziwacznych, kurtuazyjnych rodzinach.

- Żebyś wiedział. Parę lat temu miałam lekką paranoję, że wpadnę kiedyś w coś takiego.

- Z twoim charakterem? To nie jest możliwe. Wyśmiałabyś takie zaręczyny, napisałabyś list gdzie cała strona zapisana byłaby sarkastycznym "haha".

- Wiem, ale i tak miałam paranoję!

- To ją uspokój, głupia. A jak jakiś typ zacznie wypisywać ci takie listy, po prostu mi je daj.

- Właśnie, listy! Zapomniałam ci dać przed wyjazdem, ale Colt do ciebie napisał!

- Po pierwsze ja go prawie nie znam, po drugie kłóciliśmy się ostatnio.

- Bo macie podobne charakterki, poza tym mówiłeś, że go polubiłeś, sam mi to powiedziałeś!

- Dobra, zobaczę potem, co tam wysłał. 

- I musisz mu odpisać, albo się wkurwi. A właśnie, to o tym że podpaski to niezbędny element wyposażenia oddziału i mają być wrzucone w koszta też musisz podpisać. I jak ręce, nie chodziłeś myć za często? Pokaż, chociaż wiem że idzie ci coraz lepiej.

Siedzieli tak na schodkach nawet kiedy słońce kompletnie zaszło, a część dzieciaków wróciła do domu, gdzie zabrali się za przygotowanie sobie kolacji. I siedzieli, kiedy kadeci wystawili warty i poszli spać, a w chatce zrobiło się niemal kompletnie cicho. Tylko Levi wstał i poszedł po koc dla nich obojga, bo ostatnim czego potrzebowali w tym momencie, było przeziębienie, a na takim odludziu w nocy było znacznie chłodniej niż w dyskrytach.

- Miałaś rację, nie jest tutaj tak źle. - powiedział, patrząc w gwiazdy, kiedy Lara już praktycznie przysypiała oparta o niego.

- Yhm. - wymamrotała przecierając oczy. - Doceniam twój sposób na nazywanie rzeczy ładnymi.

- Lubię niebo. Jest znośne tak samo w dzień i w nocy.

- Wyobrażasz sobie, że niektóre osoby kompletnie w nie nie patrzą?

- Dużo tracą. Chciałabyś tak żyć?

- W sensie? - próbując skupić się na jego słowach, usiadła prosto, a kawałek koca zsunął się jej z ramienia.

- W domu. W spokoju. Nie mówię że teraz, tylko kiedyś. Jeśli przeżyjemy. - wyjaśnił, niemal od razu poprawiając jej okrycie.

- Jasne, że bym chciała. Tylko nie aż tak daleko od miasta. Tutaj jest spokojnie, ale kocham Stohess, to że jest zawsze blisko do apteki, i do Ivo i Colta, można rzucać kamieniami w rzekę i pić na dachach, albo wskakiwać na półki bagażowe dorożek i przejechać się za darmo... - ziewnęła, z uczuciem wspominając wszystkie wymienione sytuacje. - Jest tam też dużo osób, które mnie potrzebują, i czasami żałuję że ich zostawiłam. Nawet nie chodzi o samą szajkę, na przykład... Byłam naprawdę dobrą położną, cieszyło mnie to, że mogę pomóc tym kobietom. Porody bywają serio chujowe.

- Musiałaś być najlepsza.

- Byłam! Ale mój dom wyleciał w powietrze, a nie chce znowu mieszkać w slumsach. Znaczy tam było w porządku, ale pokój taki mały... rozumiesz z resztą.

Rozumiał, rozumiał też, że jego rodzinny dom był z kolei dużo za duży dla dwóch osób, poza tym nawet nie należał do niego. I chociaż prawnie Levi nie był właścicielem tej rezydencji, to już był właścicielem pieniędzy lata temu odłożonych na obywatelstwa i pozyskanych ze sprzedaży starego mieszkania w Podziemiach, jak i sporego pliku nigdy nie zrealizowanych czeków z żołdem, skrupulatnie zbieranych od lat.

Może nie starczyłoby to na taką willę jak ta, którą kupił jego zmarły wuj, ale z pewnością dałoby radę kupić za taką kwotę mniejszy domek w Stohess, a nawet na spokojnie zostałoby pieniędzy na meble i inne pierdoły.

Na przykład na posłanie dla śpiącego obecnie u stóp kapitana Cezara. A Franz mówił, że kapitan powinien od czasu do czasu coś kupić, prawda?

- Nieważne. - Lara musiała być naprawdę zmęczona, skoro nawet nie chciało jej się gadać. - Zaniesiesz mnie do łóżka?

- A nóg to nie masz?

Zaniósł ją w końcu na to poddasze, bo co innego mógł zrobić. Zresztą był jej winny wiele więcej, niż spełnianie tak drobnych próśb.

********************************************************************************************

Od czasu, kiedy Kenny zrozumiał, że jedynym wytłumaczeniem na nieobecność Franza musi być jego wstąpienie do korpusu Zwiadowczego, jego priorytetem stało się namierzenia Levia. Bo jeśli te dwa szczyle zawarły jakiś sojusz, to problem jest poważny, i cała nadzieja w tym, żeby w momencie ataku nie byli razem. Całość komplikowało to, że podczas akcji nie mógł zabić żadnego z nich, a liczbę postronnych ofiar ograniczyć do minimum i wziąć ich śmierć na siebie, żeby nikt z jego zespołu nie doczekał się Ackermnańskiej zemsty.

Póki co jednak, szukali oddziału Levia, a ten jebany Smith zdążył już poukrywać pół korpusu, więc było to ciężkie. Pierwszą, fałszywą lokalizacją gówniarza był Trost, gdzie poszli za ślepym, ukartowanym przez Erwina tropem. Wtedy Kenny postanowił zrobić to, co zawsze robił jego brat. Przeanalizował całą dostępną papierologię Zwiadowców, z mapą na kolanach, wypisując w notesie wszystko co zdało mu się przydatne. Tak docierał do wielu powiązanych z korpusem osób, takich jak niejaki Colt Lovof, czy Isaack Brige. Ale kojarzył nazwiska szczeniaków jeszcze ze Stohess, więc przesłuchania ich z użyciem broni odpadały.

I tak, człowiek za człowiekiem, powiązanie za powiązaniem, znalazł jakiegoś gnoja, który kiedyś służył tym szalonym samobójcom. Zmarł na służbie, nie miał żadnej rodziny, a starą chałupę przepisał na ówczesnego generała, co po jego nagłym zgonie zmieniało chatę we własność wojska. Było jeszcze parę innych miejsc, takich jak pub ojca starego porucznika, wieś rodziny pułkownik Zoe, gdzie będący jej ojcem rzekomy stolarz przynosił do domu zdecydowanie za dużo pieniędzy, albo opuszczona fortyfikacja przy murze Sina. 

Jednak, zdaniem starego Rozpruwacza, chata wydała się najrozsądniejszym i najbardziej prawdopodobnym wyborem. Zadowolony z siebie odłożył każdy z dokumentów na miejsce, zabrał ze sobą przyniesioną lampkę naftową, i wylazł tak samo jak wszedł - po zwieszonej ze świetlika linie. Sprzęt do manewru robiłby za dużo hałasu.

Wracał do zaznajomionego lokalu, gdzie miły barman ugościł jego oddział, kiedy w dość wąskiej ulicy przebiegł koło niego na oko pięcioletni dzieciak. I nikt inny by tego nie zauważył, ale Kenny poczuł lekką zmianę ciężaru w kieszeni, więc gwizdnął na małolata, odwracając się w jego stronę.

- Franz oddaj portfel, jestem zaję- 

Uciął, kiedy zrozumiał, że przecież ten szczyl nie może być jego bratankiem. Mimo to musiał aż zamrugać, żeby upewnić się że nagle magicznie nie cofnął się w czasie. Chłopiec widocznie nie chciał problemów, bo grzecznie podszedł do niego na trzęsących się nogach, i wyciągnął portfel w jego kierunku.

Kenny zakręcił kurkiem lampki naftowej, w nieco lepszym świetle upewniając się, że owszem, nie jest to Franz. Franz był dorosły, ale mimo to ten dzieciak wyglądał jak idealna kopia syna Keegana z czasów jeszcze przed podstawówką. Miał jego czarne włosy, prosty nos, jego pieprzone ówczesne rysy twarzy i posturę, nawet ten identyczny wicherek we włosach i pieprzyk na uchu w tym samym miejscu.

I to wszystko na upartego jeszcze nawet by jakoś przeszło, gdyby nie całkowicie czarne tęczówki chłopca. Rozpruwacz od najmłodszych lat jeździł po setce miasteczek i wsi, poznał tysiące ludzi, jeszcze więcej mignęło mu gdzieś przed oczami, a mimo to za wyjątkiem Keegana i Franza nikt nigdy nie miał takich oczu. Tych oczu, na tyle charakterystycznych, że ich posiadanie starczyło Żandarmerii do wydania wyroku śmierci.

- Osz kurwa... - wydusił tylko, nawet nie odbierając swojego portfela.









*******************************

*wstawiam link do piosenki - Good Tonight from The Bad Guys

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top