Rozdział 27
- Jesteś idiotą.
- Sam jesteś idiotą.
- A ty jesteś idiotą który złamał sobie rękę, więc nie możesz sobie nawet zwalić, a wątpię, żeby któraś cię zechciała, biorąc pod uwagę twoją twarz.
Kenny podniósł głowę znad talerza, mrużąc powieki i patrząc na dzieciaka siedzącego po drugiej stronie stołu. Gówniarz jak gdyby nigdy nic bawił się serwetką, usilnie próbując złożyć z niej łódeczkę. Jednak papier był zbyt cienki, więc co chwilę się rwał, powodując zniszczenie tego dzieła origami. Nie zniechęcał to jednak chłopca, który po prostu co rusz brał nową serwetkę. Akurat sięgał do leżącego na stole pojemniczka, w którym owe serwetki się znajdowały, więc przez chwilę czarne tęczówki napotkały pełen krytyki wzrok starszego mężczyzny.
- A kapelusz to się zdejmuje do jedzenia. - powiedział z uśmiechem dzieciak.
- Przypomnij mi, ile ty masz kurwa lat? - zapytał Kenny, odsuwając od siebie talerz.
- Siedem. I tata zabronił ci przy mnie przeklinać.
- Chuj mnie to interesuje. - mruknął, po czym wstał z miejsca, i utykając ruszył w stronę przedpokoju. Z powodu temblaku, jak i gipsu który obecnie unieruchamiał jego lewą rękę, nie był w stanie samodzielne założyć płaszcza. Na szczęście na dworze było dość ciepło, więc nie było to szczególnym utrudnieniem. Jedyną rzeczą, jaką Kenny musiał w takim razie zrobić, było założenie butów.
W momencie, gdy męczył się z wiązaniem sznurówek, podszedł do niego chłopak, z zainteresowaniem przyglądający się żałosnym próbom zaplecenia tej pieprzonej kokardki.
- Tata mówił, że powinieneś zostać jeszcze trochę u nas. - skomentowało dziecko.
- No patrz, a nie zostanę. - warknął Kenny, rezygnując z wiązania sznurówek, i po prostu wpychając je do wnętrza buta.
- To dlatego, że jesteś idiotą?
- Nie, to dlatego że nie będę mieszkał pod jednym dachem z idiotami. I gdyby nie to, co obiecałem twojemu ojcu, to poderżnąłbym ci gardło.
- A ja uciąłbym ci jaja. Chociaż lepiej nie, jeszcze miałbym traumę. Nawet nie chcę sobie wyobrażać ile masz chorób wenerycznych. To mogłoby pozostawić trwały ślad na mojej dziecięcej psy... au! - krzyknął urażony, gdy Kenny w końcu nie wytrzymał, i mocno uderzył go w ucho.
- Zamknij mordę. - upomniał morderca, zabierając z wieszaka swój płaszcz i przerzucając go sobie przez ramię.
- To takie żarty. - powiedział chłopiec. - Ale ty nie znasz się na żartach.
- Ta, twój ojciec też.
- I jesteś idiotą.
- Nie zamierzam kłócić się z bachorem.
- Jesteś też impotentem.
- A spierdalaj! - krzyknął Kenny, po czym wyszedł z domu, mocno trzaskając drzwiami. Ten dzieciak był pojebany. Pojebany, ale też w jakiś sposób go niepokoił. O tyle, że mężczyzna chciał przebywać z nim jak najkrócej, nie tylko przez jego dziwne usposobienie, ale też przez to, że słynny Kenny Rozpruwacz, nigdy, przenigdy nie miał zamiaru przegrać potyczki słownej z jakimś bachorem.
Niestety gdzieś w połowie drogi natknął się na Kuchel, i został zaciągnięty z powrotem do domu, a przy okazji opierdolony za próbę opuszczenia pierwszego dnia szkoły Franza.
***********************************************************************************************
Po paru godzinach stan Lary bardzo się pogorszył, i prawdopodobnie gdyby nie fakt, że kapitan nieustannie przy niej siedział, mogła już nigdy się nie obudzić. To właśnie Levi dwukrotnie podczas tej niesamowicie ciężkiej dla wszystkich nocy, zauważył, że dziewczyna przestaje oddychać. Na szczęście personel szpitala naprawdę szybko zareagował na każde z wezwań (widocznie poza pielęgniarką z recepcji byli kompetentnymi medykami).
Za pierwszym razem oddech dało się przywrócić naprawdę szybko, ale za drugim reanimacja trwała jakieś dwadzieścia minut i tylko cudem skończyła się bez uszkodzenia mostka. Za to ledwo co zszyta rana znów zaczęła krwawić, a patrząc na twarz lekarza, Levi wiedział, że nad sytuacją nie ma żadnej kontroli.
Lara miała naprawdę ogromne szczęście że udało jej się dotrwać do poranka, po którym krytyczny stan dziewczyny powolutku zmieniał się w stabilny, mimo ciągłego braku przytomności. Nad ranem też Franz wyjechał konno do Stohness z listą leków od ordynatora, i wrócił tego samego dnia późnym popołudniem ze wszystkimi potrzebnymi medykamentami, podczas gdy Levi nieustannie bez snu pilnował czy Lara nie ma kolejnej zapaści.
Przytomność odzyskała na krótko pod wieczór, ale kontakt z nią był utrudniony. Nie odezwała się, nie zdawała się rozpoznawać kogokolwiek ani nie patrzyła zbyt przytomnie na otoczenie. Jednak przynajmniej udało się dać jej trochę wody i przeprowadzić kilka badań. W tym czasie też zmieniono jej opatrunek i bacznie pilnowano czy nie wdała się sepsa. Szczęśliwie wydawała się powoli wracać do siebie bez większych kłopotów.
Przez niemal cały ten czas Levi siedział obok jej łóżka.
Nie był pewien czy to co usłyszał kiedyś od jakiegoś losowego człowieka w Podziemiu jest prawdą, ale gdzieś w jego głowie migotała informacja, że nawet nieprzytomny człowiek w jakiś sposób jest w stanie słyszeć sygnały z zewnątrz. Podobno można było tak wpływać na sny, a skoro była na to jakakolwiek szansa, mówił do Lary więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
- Ten twój Franz waruje pod drzwiami jak pies. Wiem że na niego narzekałaś, ale nie wydaje mi się jakimś strasznie złym kolesiem. - gadał, przepłukując w misce niemal suchy już okład. - Myślisz że z czego dzieciaki z Poczekajki najbardziej by się ucieszyły? Mam jakiś plan na to co im kupić, ale ty chyba znasz się lepiej na dzieciach. Poza tym koniecznie musisz mi pokazać gdzie chodziłaś na te dobre jajka sadzone na śniadania. W Podziemiu takie rzeczy były naprawdę paskudne. Pewnie robili je na tej samej patelni na którą srali.
Nie wiedział czy mówi z nadzieją, że go usłyszy, czy bardziej po to żeby uspokoić siebie, i nie miał zamiaru nad tym rozmyślać, tak samo jak za nic nie mógł pozwolić sobie na myślenie o słowach, które powiedziała po przebudzniu. Wiedział tylko, że potrzebuje żeby mu odpowiedziała.
- Musisz koniecznie iść pod prysznic jak wydobrzejesz, leżysz tu już wystarczająco długo.
***********************************************************************************************
- Kicia, wiesz że nieba bym ci uchylił, ale spierdalaj kurwa od moich frytek, albo zapierdolę. - oświadczył Franz, widząc jak Lara wyciąga rękę w stronę leżącego na stoliku obok łóżka tekturowego pudełka. Uwaga była kompletnie niepotrzebna, ponieważ nie sięgała do jedzenia, a nie bardzo miała możliwość się ruszyć, z powodu rozdzierającego bólu podbrzusza. Westchnęła tylko, bezwładnie opuszczając dłoń na pościel.
- Robisz to specjalnie. - powiedziała. - Przecież ty nawet nie lubisz frytek.
- No, wolałbym kurczaka. - przyznał, siadając przy stoliku, i zabierając się za wyjadanie parujących frytek z pudełka. - Jak łepetyna, nakurwia?
- A żebyś wiedział. - mruknęła, dociskając zaciśnięte pięści do skroni. - Nic nie pamiętam od momentu wyjechania z lasu. Zupełna pustka. Budziłam się?
- A kurwa, z pięć razy. - wzruszył ramionami. - Z tego co kurdupel mówił.
- Gdzie spaliście? - zapytała.
- Nie wiem, byłem najebany w chuj.
Wywróciła oczami z kompletną rezygnacją. Już niemal zapomniała, że wyduszenie z Franza jakiegokolwiek istotnego faktu jest wyzwaniem, którego podjąć może się jedynie szaleniec. Osiemdziesiąt procent swojego życia mężczyzna był pijany lub naćpany, a to, że podczas tych stanów się do tej pory nie zabił, zawdzięczał chyba tylko temu, że Niebo by go nie przyjęło, na podobieństwo Lucyfera spektakularnie wywalając poza Złotą Bramę zanim zdążyłby spić archaniołów i pokłócić się z Bogiem.
O Czyśćcu nawet nie ma co mówić, gdy tylko zobaczyliby Franza zbliżającego się do wejścia, zabarykadowaliby się w środku na cztery spusty, wywieszając wymowną tabliczkę z napisem "Zamknięte, Piekło znajduje się niżej." W Piekle z kolei wypiłby sobie kilka shotów siarki z Szatanem, następnie przespałby się z jego demonicznymi córkami, wygrał trochę pojedynków na arenie, i za sprawą porozumienia z Władcą Otchłani powrócił do żywych, stokroć bardziej wkurwiający.
Innymi słowy, zabicie Franza wiązałoby się z tak ogromnym zamieszaniem w Zaświatach, a potem niemożliwą do pojęcia ilością papierkowej roboty związanej z przywróceniem go do życia, że każda pośmiertna kraina, do jakiej teoretycznie dawno powinien trafić lata temu, zobowiązała się możliwie jak najbardziej przedłużyć jego pobyt na tym ziemskim padole.
I mimo faktu, że poprzez to dziwne przymierze niemal cała praca związana z ogarnianiem Franza skupiała się na Larze, to w sumie przez jakiś czas nawet lubiła tę robotę. Niektórzy narzekają na monotonię życia, ale czegoś takiego nie sposób było przy nim uświadczyć. Jedyny kłopot polegał na tym, że nie potrafiła przewidzieć czy zaraz powie coś zabawnego, czy kogoś zastrzeli. Ale w gruncie rzeczy, przyzwyczaiła się. Dużo gorszym wyzwaniem było zaprzestanie płakania nad beznadzieją jego losu, którego sam nie chciał poprawić.
- A gdzie reszta? - podjęła kolejną próbę kontaktu.
- No to tak. - mruknął mężczyzna, po czym odłożył już puste pudełko po frytkach i zaczął wyliczać na palcach. - Kurdupel poszedł się przejść jakieś, kurwa, czy ja wiem, pięć godzin temu? Albo zdechł albo się zgubił, bo coś ni chuja nie wraca. To pierdolnięte w okularach jest z twoim równie jebniętym braciszkiem kilka sal dalej, no bo blondyś miał lekki wstrząs mózgu, ale nie wiem nie jest chyba już kurwa na obserwacji bo to trzy dni temu było...
- Yhm, kiedy i gdzie poszedł Levi?
- Dobra kurwa, chuj, poszedł chwile temu nie wiem gdzie kurwa. Może się wysrać, ale coś długo mu schodzi.
- Czemu Erwin miał wstrząs mózgu?
- Ale czy to jest kurwa ważne? - zarechotał Franz i wrócił do wyliczanki. - Miał i tyle. Twój harem, znaczy ta laska która jakimś cudem podjebała mi i wpierdoliła poprzednie frytki, i ten piździelec z końską mordą tłumaczą się Żandarmerii...
- Ale dlaczego, coś się stało?
- Nooo... - potwierdził marszcząc czoło. - Jakby trochę wkurwiła mnie niekompetencja tutejszej służby zdrowia. Litości, w burdelach mają lepszą obsługę na recepcji, no ja pierdolę... Ale nieważne, księżniczko, zszyłem cię i wykurwiście, nie ma za co.
Uniosła pytająco brew, w geście lekkiego niedowierzania. Fakt, Franz miał jakieś pojęcie o podstawach medycyny, ale zakrawające tylko o to, aby utrzymać kogoś przy życiu odpowiednio długo. Potrafił tamować krwotoki, a nawet szyć proste rany. Ale co innego złączyć nicią dwa kawałki skóry, tak jak zrobił kiedyś z twoim ramieniem, a co innego zszyć tak poszarpane, zainfekowane i w gruncie rzeczy bardzo poważne obrażenie, w dodatku wraz z krwotokiem wewnętrznym. Odkąd pamiętała, tymi bardzie skomplikowanymi zabiegami zajmował się doktor, a czasami nawet ty.
Jej dawny szef musiał wyczuć podejrzenia, na co tylko uśmiechnął się szczeniacko, odpalając sobie papierosa.
- Dobra kurwa już, to nie ja. To szajbnięte w okularach z bardzo ładnymi ślepiami cię zszyło.
- To dobrze. - mruknęła, wbijając wzrok w sufit. - A jak zdrowie?
- Chujnia. - odparł. - Znaczy jak leki wpierdolę to w miarę, ale tak to za kurwę biegać...
- To psychiczne. - poprawiła się, po raz któryś przerywając jego słowotok. Przekręciła głowę tak, żeby spojrzeć mu w oczy. To był drażliwy temat, i nawet Franz robił się przy nim nieco poważniejszy. Przygryzł dolną wargę na moment, a potem głęboko zaciągnął się papierosem.
- Nie wiem. - przyznał po chwili. - Wiesz, że nigdy nic kurwa nie pamiętam, a nikt mi też za bardzo nie mówi.
- Powinieneś bardziej się tym zainteresować. - powiedziała surowo. - Twoje zaburzenia nie są jakimś tam żartem, ani czymś, co można bagatelizować. Ty normalnie jesteś cholernie nieokrzesany, a dobrze wiesz, że wtedy możesz zrobić sobie krzywdę. Idź się w końcu kurwa leczysz, nie mówię że jesteś pojebem, ale potrzebujesz pomocy. Zdrowy człowiek się tak nie zachowuje.
Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem, i prawdopodobnie nieświadomie przejechał dłonią po bliznach jakie zdobiły wewnętrzną stronę jego lewego przedramienia. Poziomych, a nie pionowych. I prawdopodobnie dzięki temu się wtedy nie wykrwawił.
Póki nie znalazła go wtedy półprzytomnego, uważałaś podobne blizny za zwyczajny idiotyzm, coś, co ludzie robią dla jakiejś chorej mody, żeby w dziwny sposób komuś zaimponować, albo żeby pokazać "o jaki jestem biedny i delikatny nie krzycz na mnie." Kojarzyło jej się z zapłakanymi delikatnymi pannami, które teatralnie przejeżdżają po wychudłych, pokrytych niemal porcelanową skórą nadgarstkach złotym ostrzem grawerowanych nożyczek krawieckich, bo ich tatuś nie zgadza się na kolejną fanaberię.
Potem taka panienka mdlała na widok kropli krwi, bo przecież ledwo rozcięła sobie naskórek, i w tej pozycji znajdywała ją jakaś służka. Potem naturalnie szlochy, i do końca życia "wstydliwe" zakrywanie tej jakże durnej chwili słabości. Ach, no i traktowanie godne księżniczki, i w końcu tatuś kupował to co pannica chciała, bo ona przecież taka "słaba psychicznie."
Dopiero kiedy Lara zobaczyła Franza w takim stanie, zrozumiała jak kurewsko durny był jej pogląd na temat tych blizn, dopiero wtedy dotarło do niej jak rozpaczliwym wołaniem o pomoc mogą być. Kiedy mężczyzna zapłakany ciągle krzyczał i za nic nie chciał dać opatrzeć sobie ran, uderzyła w nią ta okropna bezsilność i masa beznadziejnej desperacji stojąca za takimi działaniami. Ta sytuacja była jak kubeł nie zimnej wody, a cholernego wrzątku, i kompletnie zmieniła jej światopogląd, kształtując ją na osobę taką jaką była dziś. W głębi serca była nawet w jakiś pokrętny sposób wdzięczna losowi za ten wstrząs, sprawiający że nagle uwierzyła w to, że komuś faktycznie w pewnym momencie może nie starczyć sił na radzenie sobie z życiem.
Franz zadbał o prawie każdy szczegół. Udawał że się schlał i zasnął, żeby zostawiła go w spokoju, zamknął się na swoim poddaszu, i ubrudzonym, ale bardzo ostrym nożem porozcinał się do tego stopnia, że rany głębokością sięgały mu niemalże do kości.
Jakimś szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat wtedy Coltowi przypomniało się, że powinni zabrać mu papierosy, i zaniepokoił go to to, że głos który odpowiedział mu zza drzwi nie był pijacki, a raczej starał się taki przypominać. Tak czy inaczej, jeszcze tej samej nocy Franz próbował się dwa razy zastrzelić, i do tej pory nikt nie miał pojęcia jakim cudem odwiedli go od tego zamiaru.
Wtedy pierwszy raz Lara miała do czynienia z osobą, która naprawdę i z pełną premedytacją próbowała się zabić, i co gorsza, prawie jej się to udało.
Po raz pierwszy również była wtedy świadkiem jakiegoś ataku maniakalnego Franza, o których, jak się okazało, on sam miał dość mgliste pojęcie. Zdarzały się rzadko, i nigdy nie było wiadomo jaki będą miały przebieg. Raz łagodny i trwający godzinami, a kiedy indziej jedynie kilkuminutowy, ale tak ciężki, że niewiele brakło do tragedii. Właściwie to te stany były dla niego groźniejsze, niż wszystkie fizyczne choroby razem wzięte.
Miał naprawdę szczęście, że na spółkę Larze, Coltowi, Ivo i Susan udało się jakoś go opanować. Niestety już rok po tej sytuacji cała czwórka niemal codziennie wdawała się z nim w kłótnie. Grozili, krzyczeli i używali każdego rodzaju namowy czy szantażu jeszcze wiele lat, kompletnie wykończeni psychicznie, ale mimo to Franz nie poszedł się leczyć. Ba, nawet nie to że nie poszedł - oprócz odmawiania terapii śmiał się ze swoich prób samobójczych i tego jak otoczenie bierze je na poważnie.
A nawet jeśli była to tylko jego reakcja obronna na to co się działo, takim zachowaniem dosłownie pluł w twarz ludziom, którzy potem musieli siedzieć z nim całe dnie i noce, porzucając część swojego życia na pilnowanie go i nieustanny stres tym, co zrobi.
- Kiedy miałeś ostatni atak? - zapytała spokojnie.
- Chyba gdzieś... kurwa, pół roku temu? Znaczy obudziłem się w rozpierdolonym pokoju ze spalonym dywanem, a jestem kurwa absolutnie pewien, że nie chlałem.
- A nie brałeś nic?
- Ja jebię, co to kurwa jest, pierdolone przesłuchanie? - zaśmiał się. - Żyję, księżniczko, więc nie było jakoś w chuj źle.
- Ale tego nie miałeś. - powiedziała, przejeżdżając sobie opuszkami palców pod lewym okiem, w miejscu, gdzie jej rozmówca miał maleńką bliznę, o której nie pamiętała.
- A to to akurat kurwa nie uwierzysz. - odparł entuzjastycznie, na sekundę wyjmując z ust papierosa. - Kojarzysz ten mój bar, ten najchujowszy? No to taka akcja na pełnej piździe była...
W tym momencie urwał, bo drzwi do sali nagle się otworzyły, a do środka wszedł cały orszak, składający się z Erwina, (który miał owinięte bandażem czoło) Hanji, (jakoś mało entuzjastycznej) Levia, (wyglądającego jakby nie spał od kilku lat) i, co zdziwiło Parę najbardziej, Mikasy.
- Czy ja będę mógł dzisiaj dokończyć kurwa zdanie? - jęknął Franz, bezradnie rozkładając ręce.
- O tym porozmawiamy później. - oznajmił spokojnie Erwin.
- Pierdol się złotowłosy. Pierdol się z tymi kurwa przerośniętym, porośniętymi łoniakami żywymi larwami, które wżarły ci się w skórę nad oczami. - warknął twój Franz, splatając ramiona na klatce piersiowej. - Czym to smarujesz, że takie rośnie? Końskim gównem?
- Franz, do cholery. - powiedziała przez zęby Lara.
- Co ja, co kurwa znowu ja? - zaśmiał się.
- Zamknij jadaczkę na dziesięć minut, chłopie. - westchnęła.
- Wiesz co, zamknę kurwa ryj! - powiedział z dumą, zrywając się z miejsca. - Ale najpierw skrócę przemowę twojego spierdolonego brata, odpowiadając na wszystkie pytania! - oznajmił, po czym wskazał palcem na Mikasę. - Nie jestem z Żandarmerii laska, po prostu lubię przebieranki, w każdym jebanym sensie. I chyba cię pokurwiło żeby donosić na kolesia, dzięki któremu miałaś co do mordy swojemu kochasiowi włożyć, bo sam nie chciał wpierdalać! - powiedział szybko, po czym włożył ręce do kieszeni, i zaczął powoli iść w stronę drzwi, cały czas mówiąc.
- I chuj mnie obchodzi, ile jebanych paragrafów złamałem, grożąc bronią w szpitalu, bo to nie moja wina i tyle! Nie, nie będzie kłopotu z dupolizami rządowymi, ja to kurwa załatwię, więc wyjmij kij z dupy, panie generale. A te zdzirę zza Muru znam, bo wiem o każdym pierdolonym szczególiku jaki miał miejsce w Stohess. Kurdupel, ona nic nie pamięta od wyjazdu z jebanego lasu, więc się ogarnij. A co naj-kurwa-ważniejsze. - dodał, opierając się plecami o drzwi, po czym spojrzał Erwinowi wyzywająco w oczy i uśmiechnął się z wyższością.
- Nie możecie mnie wjebać do aresztu. Znaczy wjebać kurwa możecie, ale skurwysyn mnie wypuści.
- Posłuchaj mnie. - powiedział spokojnie Erwin. - Nie wiemy kim jesteś, nie wiemy skąd posiadasz taką wiedzę, może jesteś ważny, ale nie możesz sobie tak po prostu wyjść...
Franz jedynie popatrzył na Larę z politowaniem, wzrokiem mówiącym "jakim cudem jesteście spokrewnieni?", po czym odwrócił się i wyszedł, trzaskając przy tym drzwiami. Kilkusekundową ciszę, która nastąpiła później, przerwała Hanji.
- Cóż. - uśmiechnęła się. - Najwidoczniej może.
***********************************************************************************************
Jakie jest najbardziej idiotyczne pytanie, jakie tylko można było zadać Larze, gdy blada, z gorączką, trzęsąc się, leży w szpitalu, trzy dni po zszyciu niemal śmiertelnej rany?
Oczywiście; "Jak się czujesz?"
I kto to pytanie zadawał?
Naturalnie, kurwa, każdy.
I choć była niezmiernie wdzięczna swoim przyjaciołom za to, że nagle odczuli tak przemożną chęć trwania przy niej, to szybko zaczęli ją irytować. W momencie, kiedy pragnęła jedynie spokoju, nagle znalazło się sześć osób, koniecznie muszących coś z nią omówić, czy ją pocieszyć, co było całkowicie zbędne. Nawet Mikasa podziękowała za użyczenie jej wierzchowca, co było dla Lary zupełnie bezsensowne, bo zrobiła tylko to, co absolutnie powinna zrobić.
Z tej całej wesołej kompanii jedynie Levi usiadł na krześle pod ścianą, najdalej od Lary, i siedział tak w milczeniu przez cały czas. Zresztą, patrząc na niego, zdawało się, że przez te kilkadziesiąt godzin postarzał się o kilka lat.
Miał zapadnięte policzki, szarawo-bladą skórę, spierzchnięte usta i mglisty wzrok. W dodatku utykał, nie odezwał się ani słowem, i nawet nie wykazywał nią specjalnego zainteresowania.
Cóż, w jakiś sposób to akurat ją zabolało. Levi był w tym momencie jedyną osobą, z którą miała ochotę nawiązać rozmowę. Miał usposobienie dzięki któremu nie naskakiwałby na nią z milionem pytań w takim momencie, i z pewnością zapewniłby jej przestrzeń do rozmowy.
I prawdopodobnie jako jedyny wyjaśniłby, co stało się na wyprawie, o której każdy inny zacięcie milczał.
Ta kwestia zaabsorbowała ją na tyle, że po jakiejś godzinie chaosu poprosiła gości o trochę spokoju, pewna, że widzieli ją już na tyle długo że jej stan przestał ich martwić.
Zgodnie z jej oczekiwaniami, Levi nie ruszył się z miejsca, a nikt nie zwrócił na niego nawet szczególnej uwagi, opuszczając pomieszczenie. Gdy drzwi się zamknęły, od razu spojrzała na bruneta, i słabo się uśmiechnęła.
- Levi, co się stało? - zapytała. Kapitan popatrzył na nią tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, po czym potrząsnął głową. Następnie wstał, podszedł do łóżka, i usiadł na krześle tuż koło niego. Siedział sztywno wyprostowany, i sprawiał wrażenie strasznie czymś zestresowanego.
- Nie martw się. - powiedziała. - Wiemy, kim jest Tytan Kobiecy, a ja znam Stohess jak nikt inny, Franz ma tam znajomości, więc to nie powinno być trudne. Złapiemy ją i tyle. W końcu będziemy coś wiedzieć i pomścimy ofiary tej wyprawy.
Mężczyzna przekrzywił głowę, patrząc na rozmówczynię z gniewem.
- Już do reszty oszalałaś? - zapytał sucho.
- Ej, o co ci w ogóle chodzi, co? - fuknęła, wykonując nieokreślony ruch ręką. Levi wykorzystał to, łapiąc ją za dłoń, i mocno zaciskając na niej swoje palce.
- O to, że ledwo przeżyłaś, i zamiast skupić się na sobie, już angażujesz się we wszystko co tylko możliwe, i przejmujesz się wszystkim naokoło. Mogłabyś być bardziej egoistyczna, wiesz? - oznajmił takim tonem, jakby brak jej egoizmu naprawdę dogłębnie go uraził.
- Są na ten moment ważniejsze sprawy, wiesz? Upadek ludzkości coś ci mówi?
- Mogłabyś chociaż spróbować. - powiedział, puszczając jej dłoń i odchylając się na krześle. - Naprawdę nic nie pamiętasz?
- Nie, kompletnie nic od momentu kiedy za Murami straciłam przytomność. Ale podobno się kilka razy budziłam. Mówiłam coś? - zapytała swobodnie, z zainteresowaniem spoglądając za kapitana.
- Nie. - odparł. - Kompletnie nic.
Skinęła głową, wygodniej układając się na poduszce, i patrząc w sufit.
- Dzięki za uratowanie życia. - uśmiechnęła się.
- Nie ma o czym mówić.
- O tak, wcale nie ma. - odpowiedziała sarkastycznie. - Przecież czy leżę tutaj i powoli zdrowieję, czy trawię się w jakimś tytanicznym żołądku to jeden kit, no nie? Weź się, Levi, konwersacje z tobą są trudne.
- Nikt nie każe ci ze mną rozmawiać.
- Ty nic nie rozumiesz.
- Więc mi wszystko wytłumacz.
Przejechała dłonią po czole, zastanawiając się, jak dalej pociągnąć tę jakże wyczerpującą konwersację.
- To nie takie łatwe. - westchnęła tylko. - Całe życie zaczyna nam się plątać, zupełnie nie mam już nad tym wszystkim kontroli, potem pojawiasz się ty, i oczekujesz wyjaśnienia. Nie powiem ci czegoś, czego sama nie wiem. Tym bardziej, że mi na tobie zależy, i nie chcę cię wprowadzić w błąd. Pogadamy później, dobra? Teraz naprawdę ciężko mi to wszystko wyjaśnić.
- Jasne. - powiedział Levi, wstając z krzesła. - Potrzeba ci czegoś?
- W sumie to tak. - uśmiechnęła się cwaniacko. - Przywiózłbyś mi Cezara?
- Cezara. - powtórzył wolno. - Psa. Do szpitala.
- To mój pies, i na pewno mu tak samemu smutno. - uargumentowała. Kapitan jeszcze przez kilka sekund patrzył na nią jak na wariatkę, ale w końcu męczeńsko skinął głową.
- Przywiozę. - mruknął. - Ale twój interes w tym, żeby go tutaj wpuścili.
- Przemycisz go jakoś.
- Tak, kundla większego ode mnie. Pod koszulę go włożę.
- Dziękuję. - powiedziała przesłodzonym głosem.
- Idź już spać. - machną ręką Levi, po czym wyszedł z sali.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top