Rozdział 24
Mężczyzna przygryzł sobie język. Ból pomógł mu się skupić. To nie jest upokarzające. Musisz nosić mundur tych, których nienawidzisz, żeby pomagać tym, na których ci zależy. Więc przeżyje kilka godzin w tej jebanej setce pasków, przykrótkiej kurteczce i zjebanym zielonym koniem z fiutem na czole wyszytym na plecach. Nawet gdyby miał spędzić tutaj kolejne dwa miesiące. W końcu Mara powinna dobrze zaopiekować się jego interesami, więc wcale nie musiał spieszyć się z powrotem.
Wziął z wiklinowego kosza kawałek chleba, mniejszy od dłoni, i podał go stojącej przed nim staruszce. Z wdzięcznością objęła czerstwe pieczywo kościstymi palcami, i bez słowa odeszła, rzucając pogardliwe spojrzenie na papierosa w jego ustach. Była przedostatnia w dzisiejszej kolejce. Z nią, na kompletnie pustym placu, stała już tylko dziesięciolatka o ciemnych oczach i czarnych włosach, ubrana w sfatygowaną sukienkę i z szyją opatuloną czerwonym szalikiem.
Nauczyła się już, żeby czekać najdłużej, i podchodzić do niego. Nie rozmawiali, ale zawarli w tej sprawie milczące porozumienie. Jej zależało, on mógł pomóc.
Zlustrował dziecko spojrzeniem czarnych tęczówek, i prychnął zirytowany. Odstawił na ziemię kosz, i otworzył skrzynię, na której ten leżał. Z wnętrza wyjął trzy szklane butelki mleka, spory bochenek i owiniętą szarym papierem szynkę. Zawinął to wszystko w chustę, którą podało mu dziecko, i oddał w ręce dziewczyny. Nadal milcząc, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę baraków.
Zorganizowanie chociaż jednej takiej porcji kosztowało, ceny mięsa podskoczyły dziesięciokrotnie od upadku Marii, a w dwa miesiące mały skrawek Ludzkości pogrążył się w chaosie. Mimo to, Franz opłacał dowożenie aż tutaj szynki i słodyczy, i to nie tak, jak się spodziewał, dla jednego dzieciaka, a dla trójki. W ogóle zaczął dochodzić do wniosków, że to dziwne, bo wszystko idzie tak jakoś trójkami. Zawsze - ma zamiar poświęcić się pomocy jednej osobie, i chuj, ona ma wtedy jakiś swój duecik bez którego się nie ruszy. A ty co, wykarmiaj trzy gęby, kupuj trzy zestawy sprzętu do manewrów, noś więcej butli z gazem, zapierdalaj o piątej doić jebaną krowę trzydzieści kilometrów stąd, bo tak taniej, a pieniądze topnieją...
Zresztą ta krowa była pojebana, bo najpierw trzeba było ją złapać, a żeby w ogóle tam dotrzeć, musiał mijać gęsi. Nie mógł ich zabijać, bo farmer zauważyłby trupy i ogarnął że coś jest nie tak. A te zjebane gęsi tak go szczypały, że miał całe sine łydki, i już nawet nie cerował spodni. Upartą kobyłę było złapać ciężej, niż zachować zdrowe zmysły w wariatkowie. Nie wspominając o tym, jak wierzgała, i ryczała na tyle głośno, że po jakimś czasie zawiązywał jej mordę.
- Zero pierdolonej wdzięczności. - warknął, gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami jednego z budynków w którym spali uchodźcy. Zero wdzięczności. Gdyby nie on, to młoda nie żyłaby już kilka razy. I ani dziękuję, ani cmoknij mnie w dupę. Brunet ponownie zawarczał, jak zapędzone w róg klatki zwierzę, i z trzaskiem zamknął wieko skrzyni, po czym usiadł na nim, przegryzając trzy niewielkie kawałki chleba, pierwotnie przeznaczone dla dzieciaków. Z bólem zgasił wpierw fajkę, chowając niedopałek do kieszeni.
- I na co im to dajesz? - usłyszał wzgardliwe prychnięcie, a po chwili przysiadł się do niego Jerry, młody Żandarm zawsze mielący gębą. Idioci. Mundur i kilka fałszywych papierów, oto co trzeba, żeby skutecznie wleźć w te "honorowe" szeregi.
- Przecież i tak pójdą na przemiał. - kontynuował Jerry, po czym ziewnął i wyrecytował płynnie. - "Każdy społecznie nieprzydatny, dzieci poniżej jedenastego roku życia, i starcy po sześćdziesiątce zostaną przydzieleni do misji odbicia Muru, skąd nie powrócą żywi."
- Wiem. - zarechotał Franz, mimo sytuacji zachowując ten sam optymizm co zawsze. Żył wystarczająco długo, żeby zrozumieć, że pieniędzmi da się załatwić wszystko, a trzy nazwiska, z czego jedno fałszywe, wraz z dokumentami leżały od rana na biurku pułkownika. Te same nazwiska zostały skreślone z listy opiewającej ludzi przygotowywanych do wymarszu. Zresztą, cholernie nie nadawał się na opiekuna, co udowodnił w życiu już nie jeden raz. Zostanie tutaj do tego wymarszu, zanim te psy rządowe zaczną coś węszyć, i ulotni się z dnia na dzień. Znajdzie kogoś żeby opiekował się dzieciakami, opłaci co trzeba... w końcu tylko to umiał.
- Jerry. - odezwał się z uśmiechem brunet, gdy z baraku wyszła dziewczynka zmierzając w jego stronę, a młody Żandarm nie wykazywał chęci odejścia. - Zrób mi przysługę, i wypierdalaj.
- Co? - skrzywił się chłopak, ale z niewielkim zdziwieniem. Wszyscy tutaj mieli już Franza za niezłego pojeba, a on nie czuł potrzeby zadawania się z tymi idiotami.
- Głuchyś? - mruknął Franz, przełykając ostatnie kęsy chleba, i znowu zapalając sobie papierosa. - Wykurwiaj, bo tak cię w dupę kopnę, że ci mój but ryjem wyjdzie, i przez miesiąc będziesz srał sznurówkami.
Jerry mruknął coś pod nosem, ale wiedząc że jego "kolega" naprawdę potrafi komuś przypieprzyć, posłusznie wstał i powłócząc nogami udał się do kwater. Mała podeszła do Franza w kilka chwil później.
- Tam przed chwilą ktoś zmarł. - powiedziała bez emocji, wskazując na budynek , który opuściła chwilę temu. - Był chory. Albo głodny.
Franz westchnął i wywrócił oczami. Słońce już zachodziło, a wygląda na to, że czeka go jeszcze wyjście za miasto i kopanie mogiły.
- Czaję. - powiedział, podnosząc się ciężko. - Zabiorę trupa.
- Czemu nie dawałeś mu jeść? - zapytała nagle. Mężczyzna przekręcił głowę, przyglądając jej się z zaciekawieniem.
- A czemu miałbym? - parsknął rozbawiony.
- Bo... - zaczęło dziecko, ale urwało, bezdźwięcznie otwierając i zamykając usta. W końcu skapitulowała, i spuściła głowę, podczas gdy Franz utwierdził się w swoim przekonaniu. Ma potencjał, ale nadal za dużo czuje. To dobre by żyć, ale nie, by przetrwać. Na szczęście jeszcze dwa, trzy lata, i się ustabilizuje. Ma tą dwójkę, którą lubi, niech ma. Ale nikt więcej.
- Słuchaj, młoda. - przeciągnął się. - Tak na dobrą sprawę, wam żreć daję, tylko i wyłącznie dlatego, że mi się kurwa chce. Doceń to, i zrób dla mnie w zamian jedno. Masz, do chuja, przeżyć.
- W takim świecie? - zapytała, podnosząc głowę, i patrząc mu w oczy.
- Dokładnie takim. - zatoczył ręką krąg, i wystawił twarz w kierunku ciepłych promieni zachodzącego słońca. - W świecie, gdzie masz dbać tylko o własne dupsko, i nie oglądać się na trupy. W okrutnym, ale kurewsko pięknym świecie.
- Ty nie dbasz tylko o siebie. Dbasz też o nas. - zauważyła.
- Taka zachcianka. - wzruszył ramionami. - Pierdolenie szaleńca. Jebany Kaprys. Po prostu korzystaj, i ni chuja nie pytaj, jak ktoś coś ci daje.
Potem odwrócił się, i zabierając pusty kosz, skierował w stronę magazynu po jakąś łopatę.
- Potrzebujemy cieplejszych ubrań. - palnęła dziewczynka po kilku sekundach, tym samym bezbarwnym głosem, i z tą samą niewzruszoną miną którą zachowywała przez całą rozmowę. Franz przejechał dłonią po twarzy. Kurwa, czy tylko on posiadał jakąkolwiek mimikę?
- Korzystaj, a nie wykorzystuj, ty mała zdziro! - zaśmiał się donośnie, nie odwracając. - Coś ogarnę, nic się kurwa nie martw!
Zapewnił małą, po czym wziął głęboki wdech, i zaśpiewał najlepiej jak potrafił, obracając się na pięcie, w koślawej, aczkolwiek zabawnej parodii piruetu:
- Jak mam sam ze sobą spędzać czas mile?
Starych długów się nie zatrze, klną po kątach gdy nie patrzę!
Bluzgać i całować co chwilę!
Zapomniałem coś posprzątać, stęchło, gnije gdzieś po kątach!
Dziś się nie bawię w kata,
Ani w antagonistę,
Jestem samotny mała,
Miej mnie za egoistę!
Zatrzymał się, i wskazał palcem na dziewczynkę, która patrzyła na niego z tą samą zobojętniałą miną co przez ostatnie dwa miesiące, ale był pewien, że w myślach trzykrotnie zawinęła go w biały kaftan.
- Czego się kurwa gapisz? Pasuje! - zarechotał, po czym targnął nim nagły atak kaszlu. Ledwo udało mu się wziąć kilka głębokich oddechów, i uderzyć się pięścią w mostek. Jeszcze chwilę miał wrażenie, że ktoś wtłoczył mu płonącą wódkę do płuc, ale na szczęście atak ustał niespełna minutę później. Wtedy strzyknął przez zęby śliną na bruk, i nerwowo spojrzał na to, że znaczną część plwociny stanowiła krew. Ile nie brał leków? Dwa miesiące, czy więcej? Chyba powinien wreszcie połknąć te pigułki.
- Nieważne! - krzyknął do dziecka, i machnął dłonią tak, jakby odpędzał natrętnego komara. - Pozdrów swojego pizdowatego chłoptasia, i przekaż temu blondynkowi żeby wreszcie wyhodował sobie jaja! - parsknął śmiechem, i poszedł do magazynu.
I naprawdę kopanie mogiły poszło gładko. Nikt z żadnarmerii się nie przyjebał, a jemu nawet udało się przytaszczyć kamień który mógł robić za wskazanie miejsca pochówku. Gdyby ktokolwiek kiedykolwiek szukał zmarłego. Chociaż patrząc na stan uchodźców, szanse były koszmarnie nikłe.
Dzień skończyłby się tak jak zazwyczaj, gdyby nie to że jakiś idiota nawrzeszczał na niego po powrocie i kazał iść pozamykać magazyny. Franz naturalnie miał ochotę coś odpyskować, ale typ wyglądał na jakiegoś pułkownika albo kogoś wyżej postawionego, więc żeby się nie zdradzić tylko zacisnął zęby i poszedł wykonać rozkaz.
- Zajebane gnoje. - warczał pod nosem, zatrzaskując kłódki na blaszanych wrotach. - Chuje pierdolone. I na chuj te dzieciaki rodzić jak zero kurwa wdzięczności, co ja jestem kurwa, fundacja charytatywna? Może jeszcze im dupy podcierać, co to kurwa za rodzina że każdy w niej taki popierdolony...
Możliwe że narzekałby przez jeszcze jakąś godzinę, gdyby nie wypadek, który przydażył mu się kiedy odnosił na miejsce jutrzejszego załadunku niemal pustą skrzynię, w której tylko smętnie przesuwały się jakieś dwie kromki starego chleba, tak twardego, że można było nim wbijać gwoździe.
Oczywistym było że wygłodzona ludność prędzej czy później zaczęłaby rzucać się na transporty z jedzeniem, ale że ktoś się rzuci na żandarma... to było zaskoczenie. Szczególnie że napastnik który do niego podbiegł sięgał mu może troszkę ponad pas.
- Ej kurwa! - wrzasnął tylko, kiedy dzieciak wymierzył mu kopa w kolano. Noga aż zapłonęła bólem, ale nie miał zamiaru jakkolwiek oddać. W końcu to było tylko jakieś głodne, osierocone ludzkie młode. - Nie kop mnie skurwysynu, był dzisiaj przydział, jutro się nawpierdalasz!
Zapewnienie nie dało dużo, bo jakiś inny dzieciak który pojawił się nie wiadomo jak i skąd przyrżnął mu kantem deski w żebra, przez co upuścił skrzynię. To gówniarstwo musiało się na niego czaić jakiś czas, a to że widział tylko czubki ich głów, dookoła było ciemno a on nie chciał bić dzieci zdecydowanie nie ułatwiało sprawy.
Oczywiście nie miał też zamiaru ich wypuścić, ale ledwo skrzynia upadła na bruk, a jej wieko odskoczyło, (chyba) dziewczynka która niemal wygięła mu kolano (w stronę w którą kolano zdecydowanie wygiąć się nie powinno) uciekła w ciemność, a jakiś chłopak zabrał z ziemi ten żałośnie twardy chleb i pobiegł za nią.
Przez to Franzowi udało się złapać za kołnierz tylko trzeciego szczeniaka, tego który chyba właśnie uszkodził mu żebro deską. Chłopak próbował się wyrwać kiedy mężczyzna podniósł go za kark na wysokość swojej twarzy, ale był zdecydowanie zbyt młody i za mocno wykończony żeby wygrać tę nierówną walkę. Chyba był też z lekka niedojebany, bo wycharczał coś co brzmiało jak "puszczaj mnie diable".
- Co kurwa, koledzy zostawili? - mruknął Franz, potrząsając dzieciakiem. Blondyn próbował go kopnąć, ale nie dał rady ani sięgnąć go nogą, ani poluźnić uścisku na karku, chociaż ciągle usilnie próbował.
A brunet tylko się zastanawiał co zrobić z tym nowym nabytkiem.
Z jednej strony należałoby zaciągnąć go do jego matki żeby ta go opierdoliła, ale z drugiej ta kobieta mogła nie żyć. Nie uważał żeby spuszczenie gnojkowi wpierdolu jakkolwiek załatwiło sprawę, a też puścić wolno go nie mógł. A w końcu to był tylko jakiś szczeniak, który w akcie desperacji z głodu zdecydował się napaść na żandarma, więc Franz postrzegał go bardziej jako ofiarę upadku Muru. Kopał już dzisiaj jedną mogiłę, ile ich jeszcze będzie musiał wygrzebać? I ile z nich dla takich dzieci? A Żandarmeria wpierdalała sobie szynkę na stołówce...
- Chyba mi żebro przez ciebie pękło, ty mały kurwikleszczu. - westchnął. - Umówimy się kurwa tak. Ja dam tobie i twoim pizdowatym znajomym prawdziwe żarcie a nie to spleśniałe gówno, a w zamian wy nie będziecie próbowali mnie zajebać, co ty na to?
Skończyło się tak, że puszczony wolno dzieciak w pewnej odległości śledził go aż do stołówki, przed którą czekał na jedzenie. Nie wziął go jednak z ręki, zupełnie jak jakiś bezpański pies. Więc tak samo jak bezpańskim kundlom, Franz zostawił mu zawinięte w chustę jedzenie na ziemi i odsunął się parę metrów, a dopiero wtedy chłopak podbiegł, zabrał tobołek i uciekł gdzieś pomiędzy budynki.
Ale kolejnego dnia stawił się na przydział jedzenia w kolejce do niego. I chociaż jego przyjaciół mężczyzna już więcej nie widział, to z tym blond szczeniakiem po jakimś czasie dało się pogadać, a nawet się przedstawił. To oczywiście nie sprawiło że Franz przestał wołać go dziwnymi przezwiskami, ale chociaż wiedział, że gdyby kiedyś natknął się na jakiegoś Brauna, warto zapytać czy nie zgubił mu się szczeniak z rodziny przy upadku Muru Maria.
********************************************************************************************
Levi zacisnął zęby, i zabębnił palcami w stolik, jednocześnie utwierdzając się w przekonaniu, że wszystkie rady Hanji razem wzięte są absolutnie nic nie warte w prawdziwym życiu.
Od kilku dni okularnica dopadała go w momentach, w których nieroztropnie siedział sam w gabinecie, nie zamknąwszy uprzednio drzwi. Podtykała mu pod sam noc romanse, które czytała, paplała bez ładu i składu szeleszcząc przy tym stronami. Zostawiała mu też kilka książek, do których sam by się nie zbliżył, a gdy to nie poskutkowało, zapisała mu coś, co jak głosił koślawy nagłówek, zostało ochrzczone mianem "Zasad Zachowania w Związku." Levi wówczas po prostu wyrzucał kobietę za drzwi, uważając to wszystko za głupotę.
Pewnie dlatego nikomu nie przyznał się, że całą robotą papierkową dotyczącą dzisiejszej wyprawy obarczył swój oddział, podczas gdy sam spędzał każda samotną minutę z nosem w romansie pod tytułem "Krwawa róża". "Zasady..." za to posłużyły za podpałkę. Nie miał zamiaru AŻ TAK polegać na Hanji.
Nie dowiedział się jakie było zakończenie romansu. I to wcale nie dlatego, że nie doczytał. Po prostu w momencie, gdy do końca zostało mu kilka rozdziałów, a akurat czytał sobie przy stoliku w swoim pokoju, do środka nagle wparował Erwin. Całkowicie bezwarunkowym odruchem Levia było w tym momencie natychmiastowe wywalenie książki przez otwarte okno. Niemniej jednak Erwin zdawał się zaskoczony, i stał w milczeniu, patrząc to na kapitana, to na okno. Szczytem możliwości bruneta w tamtym momencie było spokojne oświadczenie, że "były to stare dokumenty". Erwin (pewnie dla świętego spokoju) bez słowa położył mu na stoliku plik kartek, i wyszedł, nadal lekko zdezorientowany.
Levi potem naturalnie szukał "Róży", ale ta pechowo wpadła do beczki z deszczówką, i nie dało się jej odratować. Chociaż tchnięty idiotyczną nadzieją próbował odzyskać książkę, wchodząc na stojącą obok skrzynię, i usiłując wyłowić romans kijem od miotły.
Pechowo, kij szybko nasiąknął, i zrobił się na tyle śliski, że gdy Levi oparł się o niego, osunęły mu się dłonie, a jako że w obecnym położeniu beczka sięgała mu do pasa, z całym impetem wpadł do wody. Przez kilkanaście pełnych dezorientacji sekund jedynie nałykał się deszczówki, i machał pozostałymi na powierzchni nogami, w stu procentach pewien, że właśnie w ten bezsensowny i upokarzający sposób zakończy swój żywot. Przez upadek wykręcił sobie ręce, i uderzył twarzą w dno, a poprzez to że beczka przypominała raczej wąską rurę, był całkowicie unieruchomiony.
Do tej pory zastanawiał się, czy utopienie się w beczce deszczówki nie byłoby mniejszą hańbą, niż to, że przed taką właśnie śmiercią uratowała go pewnie przechodząca przez plac Mikasa, łapiąc kapitana za kostki i wyciągając go z tej specyficznej trumny bez wysiłku, ale w sposób którego żadną miarą nie mógł uznać za delikatny, zważywszy na to jak huknął przy tym głową w dno, gdy "się jej wyślizgnął". Był pewien, że wcale jej się nie wyślizgnął, i zwyczajnie mści się za to, że pobił Erena w sądzie. No bo jakim cudem upuściła go siedem razy, tracąc cenne sekundy, podczas których wziął dwa "wdechy" cuchnącej wody?
Był też pewien, że nigdy nie zapomni jej spojrzenia, w momencie kiedy przemoczony, z czymś co kiedyś było książką w jednej ręce, i miotłą w drugiej, klęczał na bruku i odkasływał wodę. Sytuacji nie poprawiał też fakt, że wracając do pokoju minął się z Erwinem, Michem, Erenem, i Jeanem.
Tego dnia Hanji oberwała w twarz plikiem przemoczonych kartek, w których zaklęta była teraz nie tylko denna historia, ale i osobista porażka uczuciowa Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości, który tego dnia poprzysiągł sobie już w życiu nie czytać romansów. W końcu groziło to śmiercią, przynajmniej w jego przypadku.
Jednak nie zmieniało to faktu, że teraz Levi był bogatszy w wiedzę o siedemdziesiąt dwie strony, jak się przekonał, całkowicie bezużyteczne siedemdziesiąt dwie strony. A to dlatego, że Lara jak dotąd nie wpisała się w ani jedno kryterium.
Nie było w okolicy żadnych drzwi do przytrzymania, żadnej drogiej restauracji w której mógłby postawić jej obiad (a nawet gdyby była, nie mogli jeść chwilę przed wyprawą), ani czerwonych róż czy reszty tego chujstwa.
I w ogóle dochodził do wniosku, że siedzenie przed pubem, pod gradem nieprzyjacielskich spojrzeń kelnerek, wściekłych na to że zajmują stolik a nic nie zamawiają, w dodatku niespełna godzinę przed wyprawą na której oboje mogą zginąć, jest jakoś takie mało romantyczne. Chociaż może to i dobrze. Sytuacje które większość ludzi uważała za "romantyczne", dla Levia były zwyczajnie okropnie niezręczne, i nie miał zielonego pojęcia jak się w takich chwilach zachowywać.
Lara natomiast zdawała się nie mieć żadnego problemu, i pewnie równie swobodnie czułaby się zarówno w królewskim pałacu, jak i w kopalni węgla. Do perfekcji potrafiła absolutnie zignorować otoczenie, zajmując się własnymi sprawami. Aktualnie rozłożyła na stoliku mały, oprawiony w skórę notes, i zapamiętale coś w nim szkicowała, przygryzając dolną wargę. Levi kilkukrotnie złapał się na tym, że obserwuje ten odruch, i uważa go za naprawdę pociągający.
Więc w momencie, kiedy znów zagapił się na dziewczynę zdecydowanie zbyt długo, a ta nagle podniosła na niego wzrok, uciekł spojrzeniem w stronę zatłoczonej ulicy, udając, że to obserwowanie przechodniów bez reszty go pochłonęło.
- Wiesz co, ostatnio prosiłam Moblita, a potem Jeana, żeby narysowali cię jak się uśmiechasz. - powiedziała dziewczyna, nie zwracając uwagi na co najmniej dziwne zachowanie kapitana. - Obaj polegli na tym zadaniu. Szczerze, wiedziałam że Jean nie miał po prostu modela, ale że Moblit... to by znaczyło, że przez sześć lat jak jesteś w korpusie, nie uśmiechnąłeś się ani razu. Racja?
- Ta. - mruknął, nie dając po sobie poznać, że serce szybciej mu zabiło. - Po co ci mój portret?
- A tak. - uśmiechnęła się, wzruszając ramionami. - Żeby mieć.
- To... miłe. - odparł, jednocześnie czując, że wewnętrzna kieszeń munduru, w której trzymał stary szkic na którym Lara głaska go po włosach, zaczyna jakoś tak nieprzyjemnie przeszkadzać. Dobrze pilnował, żeby nikt nie zobaczył kartki.
- Ale w gruncie rzeczy, wystarczyłoby mi, żebyś się uśmiechnął. - dodała dziewczyna.
- Może kiedyś.
- A może teraz?
- Co ci tak zależy? - zapytał podejrzliwie, przekrzywiając głowę.
- No wiesz... lubię cię. - odparła, szturchając go piórem.
- Ta? - mruknął, za wszelką cenę starając się, żeby nie zabrzmiało to obojętnie. Niestety, powiedział to tym samym bezbarwnym, i pozornie pozbawionym emocji tonem co zawsze.
- Tak, też się zdziwiłam. - potwierdziła Lara.
Oboje mogli sobie być wyrzutkami, ludźmi z nie najczystszą kartoteką, krwią na rękach i nieciekawą przeszłością. Mogli znaczną część życia spędzić w skandalicznych warunkach, wbrew woli widząc bądź słysząc obrzydliwe pokazy ludzkich namiętności, czy to w burdelach, czy innego rodzaju melinach. A jednak to, w co teraz się wplątali, oboje niepewni co czują, i czego chcą, było w pewien sposób nowym doświadczeniem. I to bardzo ciekawym dla każdej ze stron.
Oraz, co Levi porównał zgryźliwie w myślach, nie bardzo się różnili od nastoletnich bohaterów "Krwawej Róży".
- Więc masz fatalny gust. - skwitował kapitan.
- Ja mam fatalny gust? - prychnęła Lara. - To ty jesteś obcięty na grzyba.
- Ale to tobie podoba się, że jestem tak obcięty.
- Może po prostu uznamy, że oboje jesteśmy porąbani, co? - pokręciła głową porucznik, wstając z miejsca. - A tak w ogóle, to chodźmy stąd. Kelnerka i tak zaraz nas wyprosi.
Fakt, dwie młode kobiety, w uniformach knajpki i z tacami w dłoniach, właśnie naradzały się kawałek dalej. Mówiły złowieszczym szeptem, co jakiś czas rzucając w stronę żołnierzy częściowo zirytowane, a częściowo trwożne spojrzenia. Lara pokazała im środkowy palec, przez co obie się zapowietrzyły i choć na chwilę umilkły.
- Patrz, o przyszłość dla takich idiotek walczymy. - uśmiechnęła się dziewczyna. - Idziesz?
"Z tobą wszędzie" - pomyślał.
- Jeżeli przestaniesz na chwilę mieleć jęzorem. - powiedział.
***********************************************************************************************
Lara wzięła głęboki dech, zaciskając dłonie na wodzach, i odchylając głowę do tyłu. Za sześćdziesiąt sekund otworzy się brama. Czyli minuta do kolejnych trupów, przyśpieszonego bicia serca, narażania życia, i w następstwie, nieprzespanych nocy. Kolejne groby, ot, co ich czeka. Żeby tylko nie zginęli na marne, i żeby Eren się wreszcie jakoś wykazał. W końcu korpus potrzebuje motywacji do dalszej walki.
- E, Smith. - odezwał się cicho Levi, zajmujący obecnie miejsce po jej prawej stronie. Gdy formacja się rozwinie, nie będą się widzieć. Była na własne życzenie przydzielona do komunikacji lewej flanki. Teraz jednak skierowała wzrok na kapitana.
- Wiesz, gdzie będę? - zapytał spokojnie, ale na tyle cicho, żeby nikt inny nie usłyszał. W końcu miejsce jego, oddziału i Erena na każdym planie było podane inaczej.
- Wiem. - kiwnęła głową, patrząc na Levia. W jakiś sposób zdawała sobie sprawę z tego, że nawet pozornie zwyczajna wyprawa może zakończyć zarówno życie jej, jak i najlepszego z żołnierzy. Nie chciała go tracić, chciała żeby był przy niej najdłużej jak to możliwe. Ale jeżeli przez kolejną godzinę ma nie mieć pewności, co do tego, jak z nim, to... wolała nacieszyć nim wzrok, i zachować w pamięci każdy szczegół przystojnej twarzy i drobnej postury. Każdy mięsień, każde spojrzenie, specyficzny sposób poruszania się... Wszystko, co sprawiało że na jego widok jej żołądek zachowywał się tak, jakby został ciasno związany, a serce postanawiało bić jakoś tak szybciej.
Trzydzieści sekund.
- Jeżeli stanie się cokolwiek, co może ci zagrozić, natychmiast jedź do mnie. - powiedział Levi, z obojętnym wyrazem twarzy.
- Jedzie z tobą Eren. - zwróciła uwagę. - Jeżeli coś się stanie, to właśnie on będzie głównym punktem zamieszania.
- Erena mogę ewentualnie poświęcić. Ciebie nie. - oświadczył sucho.
Otworzyła usta, ale nie miała pojęcia co odpowiedzieć. Eren był ostatnią nadzieją ludzkości, punktem zaczepienia, a jego życie było warte więcej niż życie dziewięćdziesięciu procent pozostałej Ludzkości. Wiedziała, że nie można go stracić za żadne skarby, i że Levi absolutnie nie powinien nawet o tym myśleć, i jej obowiązkiem było wybić mu z głowy to idiotyczne założenie, a jednak...
Świadomość, że najlepszy z żołnierzy ceni sobie jej życie bardziej, niż ewentualny ratunek Ludzkości, napawała ją nie tylko bezgraniczną radością, a także czymś w rodzaju wdzięczności.
Mimo to musiała mieć w sobie więcej z Erwina, niż przypuszczała, bo zdawała sobie sprawę z tego, że choćby jej śmierć była absolutnie nieunikniona, nie opuści swojego miejsca w formacji, ratując własne życie. Nie będzie tchórzem, i nie pozostawi przydzielonych jej ludzi na pastwę tytanów. Niestety, boleśnie kłuła ją też świadomość dotycząca tego, że żaden sprzeciw nie przekona Levia, a jeżeli takowy wyrazi, kapitan będzie na tyle zirytowany, że nie skupi się na wyprawie. Dlatego gładko skłamała, żeby tylko go uspokoić.
- Przyjadę, Levi. - zapewniła z uśmiechem. Nie przypuszczała jednak, że tak zaboli ją to, że skinął głową. Że uwierzył, nawet nie przypuszczając, że może kłamać.
Wyprawy z jego odziałem były bezpieczniejsze. Tam zawsze ktoś ją chronił. Podczas gnania w formacji, nie tylko była zdana wyłącznie na siebie, a jeszcze odpowiadała za życie ludzi. Jeżeli czegoś nie dopilnuje, to jej winą będą łzy rodziców, i kolejne pozbawione ciał mogiły, w których ziemia skrywa jedynie puste trumny.
Szczęknęły grube łańcuchy, i zgrzytnęła ciężka brama, szurając o solidne tworzywo z którego powstał Mur. Erwin coś krzyknął, gapie zebrani na chodnikach rozmawiali. Wszystkie dźwięki docierały do Lary jak zza grubych ścian. Nie słyszała nawet własnego oddechu, ani bicia serca. Potem w jej umyśle zapanowała absolutna cisza, tak ogłuszająca, że przez kilka chwil niemal rozsadzała głowę. Brama się otworzyła, spięła konia, i pognała przed siebie. Słuch wrócił jej w momencie, w którym do jej świadomości dotarł huk kopyt uderzających o bruk. Zaraz potem powróciła cała reszta dźwięków, włączając w to krzyk Levia.
- Lara, do cholery!
- Co? - odkrzyknęła, otrząsając się po tym dziwnym przeżyciu, w którym za nic nie chciała upatrywać traumy po niemalże pożarciu przez tytana.
- Mówię do ciebie! Masz na siebie uważać, jasne?!
Wyjechali z chłodnego tunelu na otwartą przestrzeń. Zaraz formacja się rozwinie, i stracą się z oczu.
- To zwalanie całej winy na mnie! - oświadczyła z gniewem. - Co, jak zeżre mnie Tytan, to będzie takie "No ewidentnie na siebie nie uważała!". Nie! To będzie przypadek!
- O czym ty pieprzysz? - zapytał z irytacją i niedowierzaniem kapitan.
- Nieważne. - zbagatelizowała. - Pilnuj dobrze Erena.
Z przodu rozległo się wołanie, obwieszczające rozwinięcie formacji. Spojrzenie jej i Levia ponownie się skrzyżowało.
- Nic mi nie będzie. - zapewniła, salutując. Może jeszcze pocałowałaby go na do widzenia, ale nie sprzyjał temu fakt, że pędzili galopem. Dlatego jedynie pognała Sandy w stronę swojego miejsca w formacji. Gdy w końcu do niego dotarła, i omiotła wzrokiem okolicę, nie dostrzegała kapitana. Ścisnęło jej się serce, ale odegnała to uczucie, absolutnie skupiając się na przypisanej roli. Przecież jeszcze nie raz go pocałuje.
**********************************************************************************************
Jeżdżenie konno bezustannym galopem jest ciężkie.
Natomiast taka jazda na oklep, gdy co chwilę atakują cię duszności i kaszel (a Lara mówiła "nie odzwyczajaj organizmu od leków"), a uparta kobyła nie rozumie najprostszych poleceń, jest prawdziwym wyzwaniem. Takie właśnie Franz wyciągną wnioski, gdy w końcu ledwo wyhamował przed zamkniętą bramą dyskrytu Karanese. Zaczekał momencik, aż przestanie się dusić, a w końcu wziął dwa świszczące wdechy i zwrócił się do stojącego nieopodal garnizonowca.
- E, ty, kurwiszon! Kiedy wyjechała ta jebana wyprawa?
Żołnierz, jak przystało na korpus do którego przynależał, kompletnie schlany, czknął i z uśmiechem wariata odpowiedział jak na najzwyklejsze pytanie.
- Chwilkę temu.
Franz w myślach soczyście przeklął wszystkich, których zna, znał, i pozna w przyszłości, po czym zachowując spokój podjechał do innego z osobników przydzielonych do pilnowania bramy, wyraźnie trzeźwego i bardziej ogarniętego.
- Otwieraj pierdoloną bramę. - zażądał, a w jego głowie powoli zaczął układać się plan. Wcale nie musisz być Panem. Wystarczy, że zachowujesz się jak Pan. Dlatego, gdy rozbawiony żołnierz zapytał, po jaką cholerę miałby to zrobić, brunet bez mrugnięcia okiem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki elegancką, czerwoną kopertę, z porządną pieczęcią jednego z najwyżej sytuowanych rodów wśród Ludzkości.
- Nakaz od króla, aby dogonić i zawrócić ekspedycję. - oświadczył poważnym, pełnym wyższości tonem, starając się nie przekląć. - Przesłane przez Ród Blatredd. Otwieraj bramę.
Garnizonowiec, zgodnie z jego przewidywaniami, nieco przestraszony wydał rozkaz otwarcia bramy. Był to jednocześnie moment w którym Franz rzucił mu kopertę, ustawił się do wyjazdu, a w duchu błagał żeby nikt nie zorientował się, że wcale nie wygląda na królewskiego posłańca. Chociaż fakt, musiał zawrócić wyprawę. Wiedział, że wyjazd na oklep, bez stosownej broni jest praktycznie wyrokiem śmierci, ale nie bardzo się tym przejmował. Przecież musi.
Niespełna trzydzieści sekund później gnał już przez ziemie Tytanów, żałując jedynie, że nie zobaczy miny żołnierza, gdy ten otworzy kopertę. Och, doprawdy, należała ona do rodu Blatredd. A konkretniej była od młodej Rose Blatredd, i zawierała konkretny list z odciskiem czerwonych ust, i dość szczegółowym opisem tego, za czym w nim tęskni najbardziej.
Nawet fakt, że Franz zupełnie bezbronny pędził przez kompletnie nieznany sobie teren, nie był w stanie wytrącić go z równowagi, a gdy zauważył daleko z przodu pierwsze flary, uspokoił się zupełnie. Mocniej zaciskając palce na końskiej grzywie, skierował się w tamtą stronę.
Jednak dopiero jakiś kwadrans później zdołał dogonić formację, i podjechać do jednego z jej członków, młodego chłopaka z włosami w dwóch odcieniach, i twarzą która, nie wiedzieć czemu, przypominała mu końską mordę.
- Gdzie do kurwy jest Smith? - zapytał natychmiast, zrównując się z koniomordym. Ten z kolei spojrzał na niego z zaskoczeniem.
- Nie jesteś z oddziału! - krzyknął.
- No nie! - odwarknął Franz. - Po prostu mi chuju powiedz, gdzie Smith!
Chłopak albo był przyzwyczajony do pozbawionych logiki sytuacji, albo jego mózg odrzucił coś tak pojebanego, bo zapytał tylko:
- Generał, czy porucznik?
- A no ta, przecież dwa są, wydymańce... - westchnął ciężko. - Generał.
- Środek drugiej linii, dowodzenie! - odparł.
- A co ja kurwa, Zwiadowca jestem? Palcem mi pokaż gdzie jechać, kretynie!
Chłopak wskazał kierunek, wedle którego Franz powinien jechać prosto przed siebie, i nieznacznie tylko zboczyć w lewo, co natychmiast zrobił. Oczywiście, jak na niego przystało, zgubił się, i do Erwina dotarł dopiero, gdy praktycznie zmusił jednego z żołnierzy do zerwania szyku i doprowadzenia go do generała. W duchu pogratulował sobie tego, że nie sprzedał go wtedy w slumsach.
- Smith! - uśmiechnął się, podjeżdżając do niego. - Wreszcie cię jebańcu znalazłem!
- Kim ty jesteś? - zapytał generał, z godnym podziwu stoickim spokojem. Brunet powstrzymał się przed powiedzeniem "twoim najgorszym koszmarem" (był to odruch, tak samo jak na pytanie o godzinę, zawsze odpowiadał "twoja ostatnia").
- Starym znajomym twojej siostry! - zaśmiał się. - Żywa?
- Tak, znaczy, w komunikacji, ale niewątpliwie żyje. Co ty tu robisz?
- Słuchaj, młody, jest taka kurwa sprawa... musisz natychmiast zawrócić tę jebaną formację. - wyjaśnił prosto z mostu.
- Dlaczego?
- Ja pierdolę, nie wiem dlaczego! Wiem, że w Stohess działy się pojebane rzeczy, że to ma jakiś związek z twoją siostrą, i jak chcesz ją kurwa zachować, masz natychmiast wracać za jebany Mur!
- Czemu miałbym cię słuchać? Wyjechałeś za Mury bez sprzętu i na oklep!
- Masz mnie słuchać, właśnie kurwa dlatego że wyjechałem za Mur bez sprzętu i na oklep żeby ci to powiedzieć, zjebie! I co ty, do chuja, masz nad oczami?!
Prawdopodobnie nikt, nigdy nie zwrócił się do Erwina Smitha w ten sposób, więc musiało wprawić go to w lekkie osłupienie. Niemniej jednak myślał trzeźwo, i spojrzał z politowaniem na Franza.
- Myślisz, że nie mam pojęcia o tym, jak rząd starał się na siłę wypchnąć tą wyprawę, podczas gdy resztę blokuje? - zapytał. - Wiem o tym, że z pewnością coś się stanie, a to wszystko jest oczywistą prowokacją.
- Jesteś kurwa przerażający. - zakaszlał brunet, odczuwając dla Smitha autentyczny, i nieprzymuszony podziw (mimo wszystko połączony z nienawiścią, bo tłukł się tutaj kilka godzin i nie mógł sobie zapalić). Erwin naprawdę był o kilka kroków przed wszystkimi.
- A że jesteś całkowicie bezbronny, staraj się trzymać blisko mnie i reszty dowództwa. Sądząc po tym, co zrobiłeś żeby nas ostrzec, możemy cię naprawdę potrzebować. Nie martw się też o Larę, wbrew pozorom jest w najbezpieczniejszej części formacji. - zapewnił blondyn.
- A Levi? - palnął nagle, bez zastanowienia.
Erwin nie odpowiedział, tylko utkwił wzrok w czarnej smudze dymu, która znikąd pojawiła się na prawym skrzydle formacji.
- Już się zaczęło. - powiedział tylko. - Trzymaj się blisko mnie. Miche, gdy wjedziemy do lasu, będziesz musiał zabrać go na gałęzie. - jadący kilka metrów dalej postawny mężczyzna z grzywką na oczach skinął głową.
- Ja pierdolę, jesteście korpusem pojebów. - zakaszlał Franz. - Co ja tutaj, do kurwy, robię?
******************************************************************************************
- To było świetne, Clyde! - Lara pochwaliła chłopaka, który należał do jej tymczasowego oddziału, przystając na moment. Ten z kolei zeskoczył z karku dymiącego cielska dziesięciometrowca, i sprawnie wspiął się na swojego wierzchowca. Razem ruszyli do przodu, aby nie przerwać szyku.
- Pani porucznik, nie widziałem tak sprawnego użycia sprzętu do manewrów na płaskiej powierzchni, jak ten w pani wykonaniu. - stwierdził z uznaniem.
- Myślałam że się nie uda. - przyznała. - Miałam zamiar podciąć mu kolano, ale sięgnęłam tylko do kostki. Machnął ręką, i nie mogłam się wybić.
- I tak jest dobrze. Nikogo nie straciliśmy do tej pory. - uśmiechnął się z ulgą.
Do tej pory, przez cały kwadrans.
- Perfekcyjnie rozrąbałeś mu kark. - odpowiedziała uśmiechem. Fakt, oddział z którym trenowała ostatni miesiąc okazał się wyjątkowo skoordynowany, i miał nerwy ze stali, więc musiała jedynie wydawać trafne rozkazy, by wyszli z wyprawy bez uszczerbku. Nie chciała martwić swoich żołnierzy, więc ani słowem nie wspomniała o tym, jak niepokoi ją sytuacja na przeciwnym skrzydle. Co jakiś czas wybuchały czarne flary, w dodatku coraz bliżej środka formacji. Prawdopodobnie był to jeden i ten sam odmieniec, przedzierający się przez formację i mordujący Zwiadowców.
Nie było potrzeby, żeby niepokoiła swój oddział tymi przypuszczeniami, ale była przez to o wiele ostrożniejsza niż zwykle.
Tym bardziej, że Odmieniec wyraźnie zmierzał do miejsca, w którym jechał Odział Specjalny. Ta racjonalna część kobiety, poświęcona żołnierskim obowiązkom, martwiła się o Erena - ostatnią nadzieję Ludzkości. Ale zdecydowanie większa część jej jestestwa, odczuwała niejasny niepokój o życie Levia. Próbowała uspokoić się myślą, że to w końcu najlepszy żołnierz. Ale chyba nawet najlepszym zdarzają się pomyłki... przynajmniej tyle dobrego, że Erwin jechał daleko od całego zamieszania.
- Porucznik Smith! - usłyszała nagle wołanie, a w kilka chwil później podjechał do niej Carl, jeden z przybocznych w dowództwie. - Generał prosi o dołączenie do środkowej kolumny! Jak najszybciej!
Nie wahała się ani przez sekundę, natychmiast kazała Clyde'owi przejąć zwierzchnictwo nad odziałem, i w milczeniu pojechała za Carlem. Dołączyli do wozów, i nadal się nie odzywając, wraz z nimi wjechali do Lasu Gigantycznych Drzew. Była tutaj kilka razy, jeszcze zanim upadła Maria, i potem na wyprawach. Erwin za dzieciaka zabierał ją tutaj na wycieczki, a i z Franzem znalazła się tutaj raz czy dwa. Ale wrażenie zawsze było takie samo. Niemal absolutna cisza, chłód, i półmrok. I to dziwne uczucie bycia maleńkim, pośród pni o średnicy przynajmniej kilku metrów.
Gnali jak najszybciej, tylko po to, aby w pewnym momencie zatrzymać wozy, i zacząć rozkładać sprzęt przeznaczony do łapania Tytanów żywcem. Nie miała pojęcia, co się dzieje, ale z drugiej strony, nie była jej potrzebna ta wiedza. Wystarczył fakt, że robią to z rozkazu Erwina, więc wraz z innym żołnierzami rzuciła się w pełen krzyków i bieganiny wir pracy, ustawiając beczki, zasłony, i zwijając liny.
**********************************************************************************************
"Postaraj się nie wierzgać." były jedynymi słowami, które jakkolwiek uprzedziły Franza przed tym, że w następnej chwili Miche jedną ręką objął o w pasie, i poleciał gdzieś w górę. Brunet wylądował na gałęzi tuż obok Smitha, w ostatniej chwili łapiąc równowagę na tyle, aby nie spaść.
- Jesteś zdrowo popierdolony. - oświadczył, gdy tylko był pewien, że nic mu nie grozi.
- To ty wyjechałeś za Mur na pewną śmierć. - odparł niewzruszony generał.
- Jestem tutaj coś winny kilku osobom, dotarło kurwa do łba? - mruknął, kładąc na gałęzi plecak, i nerwowo go przeszukując. W końcu natrafił na swój skarb. Niemal z namaszczeniem wyjął papierosa, i szybko go odpalił, zaciągając się głęboko.
- Mógłbyś używać zwyczajnych słów, zamiast wulgaryzmów? - zapytał kulturalnie Smith.
- Po chuj? - Franz w szczery zaskoczeniu na niego spojrzał. Był to prawdopodobnie moment, w którym Erwin uświadomił sobie, że wulgaryzmy są częścią jestestwa jego nowego towarzysza. Postanowił więc zmienić temat, i dowiedzieć się o nim czegoś jeszcze.
- Jak się nazywasz?
- Już ci się kurwa przedstawiałem.
- Kiedy?
- Dwadzieścia dziewięć pierdolonych lat temu, dzieciaku ze Stohess.
Erwina zaintrygował ten człowiek, więc mimo małej ilości informacji starał się skądś go skojarzyć. Nie miał jednak na to teraz ani minuty. Musiał skupić się na dowodzeniu jednostką, tym bardziej że operacja jakiej teraz się podjął, była wyjątkowo delikatna. Dlatego postanowił porozmawiać z mężczyzną później, gdy co nie co się wyjaśni.
I była to dobra decyzja, bo w kilka sekund później do jego uszu dotarł dźwięk ciężkich kroków biegnącego Tytana. Bez zawahania, i starając się nie myśleć o Larze, kazał ludziom zająć pozycje. Sam wykonał kilka kroków, żeby zająć dogodne miejsce, ale przypomniało mu się, że teraz ma pod opieką cywila.
Niemniej ten "cywil" zdawał się kompletnie niewzruszony. Z uśmiechem stał kilkanaście metrów nad ziemią, kołysał się na piętach, i palił papierosa, nucąc coś pod nosem.
- Lepiej się czegoś złap. - poradził życzliwie. Franz spojrzał na niego z kpiącym uśmiechem.
- Dbaj o własną dupę, złotowłosy. - oświadczył. - I powiedz mi, gdzie do chuja jest Levi.
Erwin zacisnął zęby. Jak tak dalej pójdzie, to znienawidzi tego człowieka. Jakim cudem Lara go poznała? Nie zaprzątał sobie tym teraz głowy, i jedynie ukrył się za pniem drzewa, czekając.
***********************************************************************************************
Z urywanych krzyków Lara zdołała wydedukować jedno. Mają złapać żywcem Tytana, prawdopodobnie będącego człowiekiem o tej samej umiejętności co Eren. Nie miała pojęcia, kto to może być, ale faktem było, że jego pojmanie jest niezwykle istotne. Gdy razem z towarzyszami rozłożyła sprzęt, ukryli się za zasłonami z desek, i czekali na znak, wsłuchując się w dobiegające z oddali krzyki, tęten kopyt i huk kroków.
Niezrozumiałym trafem, w jej dłonie trafiła lina uruchamiająca znaczną część mechanizmu, ale dziewczyna jedynie odetchnęła głęboko, i mocniej ją złapała.
Czekali.
Dopiero kilka minut później, w pełnym galopie minęło ich kilka koni, a Lara z radością zauważyła wśród jeźdźców Levia. Już w ułamek sekundy później, padł rozkaz rozpoczęcia akcji. Szarpnęła za linę z całych sił.
Po niewyobrażalnym huku, i świstach które rozdarły powietrze, napadła kompletna cisza. Jako pierwsza wyszła z kryjówki, i pierwszym co zobaczyła, była gigantyczna stopa kilka metrów od zasłony. Uniosła wzrok, lustrując postać piętnastometrowca o kobiecym ciele, unieruchomionego setkami stalowych lin. Gdzieś w górze mignął Levi. Nie bardzo wiedziała jak zareagować, więc jedynie stała tak z niesamowitym zdumieniem wypisanym na twarzy, aż nie usłyszała ostrego gwizdu.
- No, to było wykurwiste! - krzyknął ktoś z góry, a dziewczyna zdała sobie sprawę z tego, że zna ten głos aż za dobrze. I nawet pojmany Tytan Kobiecy nie zrobił na niej takiego wrażenia, jakie wywołał Franz, radośnie kiwający jej z gałęzi, kawałek od Erwina i Levia. Chryste Panie, niech to będą zwidy. Przecież on nie miał cholernego prawa się tutaj znaleźć.
- Ooooo, słonko! - wrzasnął do Lary.
- Ty jeszcze żyjesz? - odkrzyknęła rozpaczliwie.
- Po przejażdżce z twoim jebanym braciszkiem, to powiem ledwo! - odparł. - No chodź tu kurwa do nas!
Gdy wylądowała obok mężczyzn, Franz właśnie obchodził Levia naokoło, ku niesamowitemu niezadowoleniu chłopaka. Jednak żaden komentarz nie był w stanie teraz oderwać Franza od wykonywanej czynności, a cierpliwość Levia skończyła się w momencie, gdy starszy mężczyzna złapał go za podbródek, i kilkukrotnie obrócił jego głowę to w prawo, to w lewo. Wtedy dopiero dostał po łapach.
- Odpieprz się ode mnie. - warknął kapitan.
- Już, przecież cię kurwa nie zgwałcę. - prychnął Franz, po czym jak gdyby nigdy nic usiadł na gałęzi, i w zamyśleniu zmarszczył czoło. - Podobny jesteś... bardzo podobny... prawie taki sam... chociaż nie, troszeczkę niższy... i oczy, oczy masz inne... - mamrotał pod nosem.
- Lara, nie mamy na to teraz czasu, więc powiedz mi w skrócie, kto to jest? - zapytał Erwin, wskazując dłonią na faceta.
- Zajebałem ci kiedyś ojca, mam nadzieję że się nie wkurwisz, czy coś. - wtrącił nagle Diabeł ze Stohess, zwracając się do Levia.
- Mamy czas. - warknął kapitan. - Kto to?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top