Rozdział 23
- Tak żałuję, że Moblit z nami nie pojechał...
- Hanji...
- TAK BARZO ŻAŁUJĘ... - wyszeptała z naciskiem, i prawdziwym żalem rozdzierającym jej duszę na kawałki. Erwin westchnął, zaciskając powieki, i usilnie próbując zasnąć. Przez kilka minut trwała sprzyjająca temu cisza, jednak w momencie kiedy generał był gdzieś pomiędzy snem a jawą, kobieta siedząca za jego plecami ponownie ciężko westchnęła.
- A mogłam wziąć Moblita. - mruknęła, a resztki sennych marzeń natychmiast uciekły spod powiek Erwina. Gdyby Smith miał choć odrobinę bardziej gwałtowne usposobienie, albo zachowałby jakąś krztynę agresji, Hanji niewątpliwie oberwałaby w łeb. Jednak jako że wobec towarzyszy mężczyzna nigdy nie stosował przemocy fizycznej, jak i również niemal niemożliwym było wyprowadzić go z równowagi, ograniczył się do podniesienia się do siadu, i krytycznego spojrzenia.
- Hanji. - powiedział surowo do pułkownik, siedzącej w nogach jego posłania. - Idź spać. Za godzinę musimy wrócić z powrotem w obręb Murów.
Kobieta spojrzała nań z oczyma płonącymi tak niesamowitą pasją, że jej rozmówca szybko pojął, że nie zdoła ona zasnąć, choćby nie wiadomo jak się starała. Erwin zrezygnowany przejechał dłonią po włosach, starając się je choć odrobinę lepiej ułożyć. Nienawidził być roztargany.
- No popatrz na nich. - powiedziała cichutko Hanji, z zachwytem wracając do przyglądania się leżącemu niedaleko kapitanowi. Kapitanowi, no i wtulonej w niego Larze. Mimo, że Erwin wcale nie miał ochoty na to patrzeć, wystarczyło mu, że widział ich kiedy wracał ze swojej warty, niechętnie przekierował wzrok w ich stronę. Co prawa Levi leżał plecami do nich, ale siedząc, można było w półmroku dostrzec wyraźnie sylwetki. Kapitan musiał spał niesamowicie mocno, skoro szepty Hanji go nie obudziły. Głowę miał ułożoną na zgiętym ramieniu, a drugą ręką obejmował w pasie Larę, mając nos wetknięty we włosy wtulającej się w jego obojczyk dziewczyny.
Tak, ten widok niewątpliwie byłby rozczulający, gdyby Lara nie była jego młodszą siostrą. Rozumiał że miała najwyraźniej jakiś swój plan, ale naprawdę trochę przesadzała. Jak sytuacja się nie poprawi, będzie musiał porozmawiać z nią o tym, że Leviowi naprawdę wystarczy atmosfera lekkiego flirtu żeby była przy nim bezpieczna. A im bardziej wiarygodnie odgrywała zainteresowaną kapitanem, tym gorzej on mógł przyjąć potem ewentualne odmowy.
W gruncie mimo tego jak mocno podziwiał przebiegłość siostry, zaczynało mu być nawet odrobinę żal Levia, widocznie na tyle samotnego żeby uwierzyć w tę całą grę.
Kapitan nie miał absolutnie nic, poza byciem żołnierzem. Miał za to nieciekawą przeszłość, i prawdopodobnie nigdy nie posiadał wzorca zachowań społecznych, więc w pewnym sensie nie powinno dziwić, że nie potrafił kopiować czynności opisywanych w książkach, które tak często czytała Hanji. Nie miał innego źródła utrzymania niż niepewny żołd, prawda, póki co dość wysoki, ale mogący zostać ucięty z miesiąca na miesiąc przez brak dofinansowania, nie miał domu do którego mógł wrócić, predyspozycji do zwyczajnej pracy ani statusu społecznego.
I naprawdę ktoś taki tak łatwo był w stanie uwierzyć w to, że dziewczyna z drugiego najbogatszego zaraz po stolicy miasta, córka nauczyciela i szanowanej pani doktor się nim zainteresuje?
Levi naprawdę nie miał pojęcia o związkach.
A nawet jeśli pominąć to, jaka dzieliła ich przepaść społeczna, jak często byli żołnierze, lub ci jeszcze aktywni zawodowo, wiedli względnie normalne życie? Przecież Lara była jeszcze młoda, diabeł jeden wie po co przyszła do wojska, ale powinna jak najszybciej wrócić do domu. Tam miałaby szansę na znalezienie sobie kogoś na poziomie, założyłaby w końcu rodzinę...
- Moblit by ich tak pięknie narysował. - westchnęła cicho, Hanji. Erwin potrząsnął głową, i znów położył się na posłaniu, usilnie próbując złapać choć kilka minut snu. Niestety, pułkownik niestrudzenie kontynuowała.
- Wiesz, jak budziłam Larę na wartę, to Levi kazał mi zamknąć jadaczkę, a ja jeszcze nawet nic nie powiedziałam tylko podeszłam. - pożaliła się. - Ale gadałam dzisiaj trochę z Larką, żeby wiedzieć jak to według niej wygląda, no i pomyślałam... może ty pogadałbyś w takim razie z Levim?
- Nie wydaje mi się, żeby był skory do rozmowy. - odparł generał, ostrożnie dobierając słowa. I tak udało mu się określić to dość delikatnie.
- Jak sobie chcesz. - odparła tylko. - Ale patrz, jacy oni są słod...
Wypowiedź kobiety przerwał trzask na tyle donośny, że śpiący pod przeciwległą ścianą Gunther zerwał się do siadu, nieprzytomnie wodząc wokoło wzrokiem. Umysł Erwina dopiero po chwili zarejestrował, że owy dźwięk został spowodowany tym, że Lara kompletnie niespodziewanie z całej siły przywaliła Leviemu z liścia.
Równie niespodziewane musiało to być dla samego kapitana, który dopiero kilka sekund później podniósł głowę, i pomasował sobie twarz dłonią.
Gunther, Erwin i Hanji natychmiast wczuli się w sytuację. Chłopak z powrotem szybko się położył, tak samo jak generał, a pułkownik w akcie desperacji przeskoczyła cicho nad blondynem, i przywarła do podłogi tuż za nim. Nasłuchiwali, i obserwowali przebieg wypadków spod przymrużonych powiek.
- Za co? - mruknął niewyraźnie Levi.
- Przypomniało mi się, że kiedyś nabiłeś mi limo. - odwarknęła Lara, po czym zabrała kapitanowi przykrycie, odsunęła się od niego, i szczelnie się owinęła. Po namyśle jednak wyrwała mu też spod głowy tobołek robiący za poduszkę, i, w związku z tym że była zawinięta szczelnie jak naleśnik, przeturlała się kawałek dalej. Kilka chwil trwała cisza, podczas której Hanji ostatkiem sił tłumiła śmiech. Levi usiadł, i jeszcze trochę pocierał policzek z autentycznyn zdumieniem na twarzy. Potem poprawił sobie włosy, i znowu ułożył się na posłaniu, podkulając nogi i układając głowę na wyciągniętej ręce. Kilka minut później, udająca część podłogi pułkonik postanowiła się odezwać.
- Dobra, to było dziwne. - oznajmiła w ciszy. Mimo, że nie mogła tego widzieć, zarówno Erwin jak i Gunther przyznali jej rację skinieniem głowy. Kobieta być może chciała dodać coś jeszcze, ale przerwał jej nieznoszący sprzeciwu głos Levia.
- Jeszcze słowo, Hanji, to ci nogi z dupy powyrywam.
**********************************************************************************************
Mimo, że Lara naprawdę starała się zachować powagę, nieustannie, od dwóch dni, gdy tylko spojrzała na Levia, musiała powstrzymywać śmiech. Często niewiele to dawało, i albo chichotała pod nosem, albo aż trzęsła się od tłumionego rechotu.
A to wszystko dlatego, że, jak zostało jej opowiedziane, przez sen zdzieliła go w twarz. Zupełnie tego nie pamiętała, ale utrzymujący się dwie doby, ledwo widoczny delikatnie fioletowy niewielki ślad na jego kości policzkowej świadczył za realnością zeznań.
Zwykle w momencie, kiedy już Levi pokazywał jej się na oczy (co w związku z burzliwymi przygotowaniami do wyprawy z Erenem było rzadkością) po prostu z założonymi rękami czekał, aż się uspokoi.
Tak było też w tym momencie.
Odkąd awansowała na porucznika, w udziale przypadł jej wygodny gabinet, oraz prywatna sypialnia i łazienka do niego przylegające. Mimo że pomieszczenia były maleńkie i do cna surowe, bez śladu dywanów czy jakiegokolwiek niepotrzebnego przedmiotu w zasięgu wzroku, dawały prywatność której od tak dawana jej brakowało.
Aktualnie sprawdzała ostatnie kartkówki, siedząc za biurkiem, a Levi stał oparty plecami o drzwi wejściowe, i czekał aż dziewczyna będzie zdolna się do rozmowy. Zaniepokojony sytuacją Cezar siedział pomiędzy nimi, i nieco zdekoncentrowany głucho uderzał ogonem w podłogę. Lara zamknęła oczy i odetchnęła, aby się uspokoić, ale nic to nie dało. Znów zaczęła spazmatycznie chichotać.
- Czemu tak cię to bawi? - zapytał kapitan, unosząc brwi.
- A w lustro... patrzyłeś? - wydusiła, opierając się czołem o blat.
- Ta. Wyglądam żałośnie.
- Nie zaprzeczę. - powiedziała po chwili, gdy troszkę już się opanowała. - Okej, już, uspokoiłam się. - zapewniła, siadając wygodnie na krześle i przeciągając się. - Co tam chciałeś?
- Nic konkretnego. - powiedział, podchodząc do niej. Po drodze wziął od małego stolika jedno krzesło, podstawił je sobie naprzeciw biurka i usiadł. Cezar podleciał do niego, i położył mu łeb na kolanach. Levi niemal bezwiednie poklepał go po pysku.
- Co robisz? - zapytał bezbarwnym tonem, biorąc z blatu pierwszą lepszą kartkę, i przyglądając jej się.
- Oceniam umiejętności twojego oddziału. - odparła, wybierając ze stosu kartkówek jedną, i podając mu ją. - Znowu przebiłeś Hanji. Przecież ona się załamie.
- Czemu skreśliłaś mi to słowo? - zapytał, patrząc na swoją pracę.
- Pisze się przez dwa "l". A ty napisałeś przez jedno. - wyjaśniła.
- I za takie gówno odjęłaś mi punkt? - skrzywił się. - Wiem jak się wymawia, to wystarczy.
- Tak, sama wymowa naprawdę dobrze ci idzie. - pokiwała z uznaniem głową. Jako jedyny z korpusu, Levi potrafił płynnie się porozumiewać, nie kaleczył wyrazów, dawał odpowiedni akcent i nie zacinał się co kilka słów.
- Jestem trochę oswojony z tym językiem, to przez to. - stwierdził nagle, a dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona, na co wzruszył ramionami. - Ledwo to pamiętam, ale moja mama często mówiła, albo śpiewała w tym języku. Chyba po prostu przywykłem do akcentu.
Lara w zamyśleniu odgarnęła włosy z twarzy, i zastukała w blat końcówką trzymanego w dłoni pióra.
- Mówiłeś mi kiedyś, że coś jest nie tak z twoim... rodem, tak?
- Nie mam na to potwierdzenia, ale mama mówiła żebym nigdy nie przedstawiał się nazwiskiem, więc tak zakładam. - pokiwał głową.
- Dobra. - powiedziała w końcu, patrząc na kapitana. - Nie uważasz, że to wszystko jakoś się łączy? To, że Żandarmeria zainteresowała się tym językiem, że członkowie twojej rodziny są w jakiś sposób narażeni, i mają z nim jakiś związek...
- Nie mam pojęcia. Może mamy związek z czymś zapomnianym?
Zapomnianym. Dziewczyna oblizała usta, przypominając sobie tamtą chwilę sprzed dziewiętnastu lat. To było jej pierwsze tak wyraźne wspomnienie. Tata trzymający ją na kolanach, i siedzący naprzeciwko Erwin. I teoria, którą ojciec tłumaczył im ściszonym, pełnym zapału głosem.
Drugim wspomnieniem był ojciec leżący w trumnie. Tylko ona go widziała, bo wślizgnęła się do kościoła przed zabiciem wieka gwoździami. Nie pamiętała czemu dokładnie tam weszła, chyba po prostu na zewnątrz czekała masa ludzi, a sytuacja przytłoczyła ją tak bardzo że chciała na moment zostać sama. Podeszła do trumny bo chciała ostatni raz zobaczyć tatę, ale nie przypominał już mężczyzny którego znała. Miał sinawą twarz i zapadnięte oczy, połowa jego twarzy była obrzydliwie zwęglona, tak że miejscami było widać kość. Na otwartych ustach widać było krew, ale nie miał części zębów.
Potem ktoś przyszedł zabić wieko trumny, a Lara schowała się pod ołtarzem, starając się nie płakać.
- Pewnie o cokolwiek chodzi, wiedzieliście za dużo. - westchnęła.
- O cokolwiek chodzi, jesteśmy w kropce. - oświadczył Levi. - Ja nic nie wiem, wątpię czy ktoś starszy ode mnie jeszcze żyje, chyba że mam nazwisko po Kennym a nie po mamie...
- Musimy czekać. - potrząsnęła głową. - Odbić mur Maria. Wtedy wszystkiego się dowiemy. Może również o tobie.
- Nie wiem, czy tego chcę. Jest dobrze, tak jak jest.
- Czasami nie wiesz jak bardzo czegoś potrzebujesz, póki tego nie dostaniesz.
Levi popatrzył na kobietę wyjątkowo łagodnie, co było zupełnie do niego nie podobne. Wstał, i pochylił się nad biurkiem, po czym delikatnie i krótko pocałował ją w usta.
- Chyba masz rację. - powiedział w zamyśleniu.
Dziewczyna uśmiechnęła się zadowolona i poprawiła mu potarganą grzywkę, ale widocznie wtedy zazdrosny o taką ilośc atencji Cezar wydał z siebie basowe szczekanie.
- Chodź, przejdziemy się z nim, bo nie da nam spokoju. - rzucił niedbale brunet.
Lara popatrzyła na stos papierów który został jej do sprawdzenia i oceny. Ale z drugiej strony może usiąść do pracy wieczorem, a teraz zrobić sobie godzinkę przerwy, skoro wyjątkowo Levi ma czas. Treningi zaczynały się dopiero za półtorej godziny, potem wypadał obiad i posiedzenie w gabinecie Erwina nad planem wyprawy do kolacji. Więc na sprawdzenie prac została cała noc.
- Ale nie idziemy za daleko, musimy zdążyć na trening. - powiedziała, wstając od biurka.
- I zostawisz ten bajzel? - Levi uniósł brwi. Spojrzała na blat. Jaki bajzel? Przecież papiery były ułożone w równe stosiki, i nie było tutaj niczego niepotrzebnego. Posłała mężczyźnie pytające spojrzenie, a on prychnął, po czym założył zatyczkę na jej pióro, i ułożył je równolegle do stosu kartkówek.
- Powiedz, że to był żart. - powiedziała błagalnym tonem.
- Nie. - odparł z prostotą, po czym zagwizdał na psa i podszedł do drzwi. - Idziesz?
- Idę, o wielmożny. - odpowiedziała wyniosłym tonem, kierując się w jego stronę.
***********************************************************************************************
- Macie na siebie uważać. Oczy dookoła głowy. - Lara pouczyła Jeana i Sashę, jeszcze zanim w ogóle opuścili dziedziniec. Do wyjazdu zostało jeszcze trochę czasu, ale wszyscy uwijali się jak mrówki, biegając w te i we w te, siodłając konie, sprawdzając sprzęt, i ładując wozy. Jean akurat siedział na skrzyni pod stajnią, i uzupełniał swoje butle gazem.
- Powiedział ktoś, kogo zeżarł Tytan. - prychnęła Sasha, jedząc zwinięte ze śniadania jabłko.
- Ale jestem tutaj żywa, no nie?
- No obok nas to ostatnio rzadko. - zaśmiał się koniomordy.
- O nie. - powiedziała przerażona. - I wy przeciwko mnie?
- I my. - przytaknęła Sasha. - Łasisz się ostatnio do kapitana tylko.
- Nie, to bardziej on do niej się łasi. - zmarszczył brwi Jean.
- Nikt do nikogo się nie łasi.
- Taaaak? - Braus oskarżycielsko wskazała na Parę ogryzkiem. - Byłam ostatnio u ciebie w nocy, dobijałam się, i co? Pusto. Gdzie byłaś w tym czasie?
- E... u Levia? - zaśmiała się niepewnie.
- Widzisz? - chłopak znacząco poruszył brwiami. - Dobrze chociaż było?
- Jean, śpimy ze sobą, ale nie w tym sensie. - sprostowałaś.
- Nie wydurniaj się. Śpisz w jednym łóżku z facetem, oboje jesteście dorośli, do czegoś dojdzie prędzej czy później. - wzruszył ramionami z durnym uśmiechem.
- Jak dobrze że mówi mi to osiem lat młodszy gówniarz. Bez ciebie kompletnie nie miałabym pojęcia o istnieniu seksu, naprawdę. Pogadamy jak cię ktoś wyrucha, pewnie byś chciał.
- Nie, ty byś chciała. - zarechotała podle Sasha.
- Ej, tym razem jedzie z nami ten narwany samobójca? - zapytał Jean, zmieniając temat, i wpinając sobie butle do sprzętu.
- Tak, jedzie. Wabik na tytanów. - potwierdziła.
- Co on ma tam niby robić? - zapytała dziewczyna, siadając na bruku.
- A bo ja wiem? - westchnęła. - Póki co przeżyć.
- Smith! - rozległo się wołanie ze strony wejścia do stajni. Dziewczyna wychyliła się w tamtą stronę. Na dziedzińcu stał Levi, w jednej ręce trzymając uzdę Bastiona, a w drugiej Sandy.
- Dobra, spadam. - oświadczyła, odchodząc kilka kroków, chcąc zwiać, zanim jej przyjaciele zaczną skandować gromkie "gorz-ko, gorz-ko!". Niestety, i tak to zrobili. Zignorowała jednak to wołanie, z biegu wskakując na koński grzbiet.
- Co tak wcześnie? - zapytała. Kapitan podał jej wodze, i sam też wskoczył w siodło.
- Musimy dostarczyć dokumenty potwierdzające otwarcie bramy. - wyjaśnił.
- I nie mieli tego zrobić Oluo i Gunther?
- Mieli. - przytaknął, gdy ruszyli stępem.
- Rozmowy z tobą są pasjonujące. - uśmiechnęła się, próbując dźgnąć go palcem pomiędzy żebra. Niestety, nie dość że się jej nie udało, to jeszcze prawie spadła z siodła.
**********************************************************************************************
- Wstawaj, pijaczyno! - wpierw ten piskliwy głos, wwiercający się w czaszkę jak ręczne wiertło chirurgiczne, a następnie pełen wyższości śmiech, były pierwszym, co zarejestrował Franz. Potem uderzył go tępy, pulsujący przy najcichszym dźwięku ból głowy, oraz fakt, że leżał w wyjątkowo niekomfortowej pozycji, od której bolał go też kręgosłup i kark.
Następnych kilka chwil zajęło mu uświadomienie sobie tego, że wczoraj schlał się jak świnia, i obudził się w żywopłocie okalającym fontannę na głównym skwerku. Stęknął, masując sobie dłonią czoło, i mrugając by przywrócić sobie jasność widzenia. Stopy i łydki boleśnie go mrowiły, zważywszy na to że trzymał kostki na oparciu ławki, więc z nóg odpłynęła mu niemal cała krew.
Wziął głęboki wdech, po raz kolejny w ciągu ostatnich trzech lat żałując, że pozwolił Marze zaciągnąć się do wojska. Ona nie dopuściła by do takiej sytuacji, i obudziłby się na swoim poddaszu.
W nagłym przypływie świadomości gwałtownie poklepał się po klatce piersiowej, po czym przejechał dłonią po karku i szyi. Wreszcie jego palce trafiły na chłodne srebro, po czym zacisnęły się na drobnym łańcuszku. Dobrze, więc najważniejsza rzecz jest. A fajki? A, ta, pamiętał, zostało mu chyba kilka.
Uniósł głowę, i z trudem podparł się na łokciach, patrząc spod półprzymkniętych powiek na siedzących na ławce Żandarmów. Byli dopiero podlotkami, sądząc po tym, że ich nie znał. Młodzi, niedoświadczeni, butni, i wywyższający się. Dwóch chłopaków, nie starszych niż piętnaście lat, patrzących na niego z rozbawieniem i pogardą. Pierwszy odezwał się ten z piskliwym głosem, burymi loczkami i mnóstwem piegów.
- To co, panie pijus, będzie mandacik? - zapytał, szczerząc zęby.
- P... pierdol się. - warknął Franz. Niech odzyska czucie w nogach, to mu zapierdoli. Młody zmarszczył brwi, i złapał za pasek przewieszonego przez ramię karabinu.
- By ci się chyba lekcja szacunku przydała. - burknął.
- A wiesz co by się tobie przydało, pierdolcu? - westchnął brunet, zaciskając z bólu zęby. Powoli zaczynał czuć swoje stopy, ale ból temu towarzyszący był nie do wytrzymania.
- He?
- Mutacja głosu, kurwa. - podsunął mężczyzna, na co drugi ze "stróżów prawa", lepiej zbudowany blondyn z krzywym nosem, parsknął śmiechem. Obrażony podlotek żwawo zerwał się na nogi w momencie, kiedy Franz wreszcie zdjął stopy z oparcia ławki, i usiadł, z grymasem bólu na przystojnej twarzy masując sobie łydki. Jeszcze chwilka, jeszcze momencik...
- Zamknijcie oboje ryje. - pisnął chłopaczek - Szczególnie ty, Bob! Pamiętaj, że mój ojciec może cię wywalić!
Postawniejszy chłopak w sekundę się uspokoił, i chrząknął zmieszany, powoli dźwigając cielsko z ławki. Spojrzał z żalem na Franza, i westchnął głęboko.
- Przykro mi, proszę pana, musi pan iść z nami. Grozi panu do dwóch tygodni aresztu. - wyrecytował.
- Grozi to mi jebane dożywocie, i piętnastokrotny wyrok pierdolonej śmieci. - syknął przez zęby mężczyzna, po czym zwrócił się do Nie-Boba. - Tatuś kim jest?
Piegus dumnie wypiął chudą pierś, i wyszczerzył nie najprostsze zęby.
- Gilbert Vanetti, kapitan straży bram dyskrytu. - oświadczył poważnie, jakby jego ojciec był co najmniej strażą przyboczną króla. Przez moment Diabeł ze Stohess rozważał argument typu "A brat mojej znajomej jest generałem." Jednak uznał, że nie będzie się zniżał do takiego poziomu, głównie dlatego że nie było chyba adekwatnego słowa na określenie Lary. Osobiście nazwałby ją przyjaciółką, ale wiedział, że ona ostatnimi czasy się za takową dla niego nie uważała. Dlatego też postanowił wykorzystać podlotka, aby troszkę się na nim wyżyć.
- I nie mówił tatuś... - stęknął Franz, wolno stając na nogi. - ...żeby nie wkurwiać takiego jednego pana, co może ci łeb rozjebać na środku rynku, i nie ponieść konsekwencji, kurwiu? Bo ten miły pan przekupi dupolizów-świadków konkretną gotóweczką? Mówił ci ten w dupę rżnięty ojczulek? - zakończył z nutą mściwej wesołości w głosie. Obserwował z satysfakcją, jak młodziak marszczy brwi, starając sobie coś przypomnieć. Gdy nagle jego mózg z głośnym "jebut" połączył fakty, zbladł i cofnął się dwa kroki.
- Bob, idziemy! - pisnął przerażony.
- Czekaj, czekaj, ty zjebie. - wymamrotał brunet, podchodząc do niego. - Mnie nie wyzywa się od pijusów, pierdolony gówniarzu. Ale luz. Wbiję ci to do tej gównem wypchanej łepetyny.
Chłopach prawdopodobnie chciał się jeszcze odezwać, ale w tym momencie Franz wymierzył mu pięścią cios w podbródek, na tyle silny, że młody natychmiast, skomląc, upadł na ziemię. Bob zapowietrzył się, ale pozostał nieruchomo. Ludzie na placyku umilkli, i zaczęli rzucać wokoło nerwowe spojrzenia.
A niech kurwa patrzą, kto co mu zrobi? Niech go skują i wjebią do celi, a Kenny przyjdzie w swojej dziwnej zbroi i go kurwa wypuści.
Diabła ze Stohess kompletnie to nie obchodziło. Może i schlał się w trupa i zasnął na ryneczku, ale nawet kiedy ewidentnie był pijusem, nikt nie miał prawa go tak nazywać. A już na pewno nie ten nieopierzony podlotek, któremu właśnie wymierzył kopniaka w podbrzusze. Nie za mocno, w końcu dzieciak miał z siedemnaście lat i nie musiał szczególnie się wysilać żeby nauczyć go odrobiny pokory.
- I było pyskować, pokurwieńcu? - uśmiechnął się mężczyzna, kucając obok twarzy dzieciaka. Jednak zaraz potem skrzywił się, i spojrzał na Boba. - Łatwiej by było, jakby kurwia przywiązać do słupka, nie? W końcu najlepiej napierdala się unieruchomionego.
- Nie wydaje mi się, proszę pana. - burknął chłopak.
- Trudno. - wzruszył ramionami brunet, podnosząc się i przeciągając. - Na razie! - pożegnał się, odchodząc w stronę bardzo odległej dzielnicy slumsów, oblizał spierzchnięte wargi. Kilka chwil później odpalił sobie papierosa.
Spokojnie przeszedł przez większość dzielnicy, czując się mile odświeżonym. Już nawet nie bolała go głowa. Jego kac nigdy nie trwał zbyt długo. Żwawo wstąpił do Pit Lidors, jednej ze swoich niewielkich knajpek, postukując płaskimi obcasami butów na schodkach. We wnętrzu zapanowało kilka sekund ciszy, ale niewielka liczba gości szybko zorientowała się, że nie ma czego się obawiać, i znów rozbrzmiały rozmowy. Franz podszedł do baru, i oparł się o blat, stukając weń knykciami. Młody chłopak wystrojony w koszulę i kamizelkę, z przylizanymi brązowymi włosami, odłożył książkę, i podszedł do niego.
- Tradycyjnie, wódka i papieros, szefie? - zapytał uprzejmie.
- Fajkę mam. - uśmiechnął się, zaciągając głęboko. - Daj wody, chleję ostatnio o wiele kurwa za dużo.
Barman przytaknął, i podał mu szklaną butelkę z kapslem. Brunet oderwał kapsel o brzeg blatu, i duszkiem wypił połowę zawartości, po czym zwrócił się do chłopaka.
- Słuchaj no kurwa... gadaj mi, co wiesz, o tej małej zdzirze od koderoiny, co to ostatnio tu była. - powiedział spokojnie, patrząc się gdzieś nad bar.
- Wiem tylko, że nazywała się Annie Leonhart, świeża w Żandarmerii, pewnie z piętnaście lat. Niesamowicie walczyła wręcz, trochę jak kiedyś nasza Lara. Pobiła trzech nietutejszych.
- Dalej.
- Blondynka, niska, część włosów wysoko spięta na wałek, długa grzywka na połowie twarzy. Niebieskie oczy i garbaty nos. Tylko to jestem w stanie powiedzieć.
- No trochę kurwa mało, byś...
Przerwał mu nagły huk drzwi wejściowych. Skierował na nie spojrzenie. W wejściu stał zdyszany i spocony Paulo, świszczący jak miech.
- Szefie... - wydusił. - Musi... to szef zobaczyć.
~~***~~
Dwóch Żandarmów, siedzących na ziemi i opartych o ścianę na jego poddaszu. Jeden już martwy, postrzały w klatkę piersiową. Drugi ledwo dychający, wiele cięć, brak oka, wyłamane palce, noga nienaturalnie wykręcona, kula w brzuchu i kurczowo zaciśnięta na świstku papieru dłoń.
Biurko, szafa i łóżko wywrócone i wybebeszone. Na ziemi setki papierów, strzykawki, ubrania, paczki papierosów i narkotyków, potłuczone naczynia i butelki.
Dumny jak paw Kuglarz, z pistoletem w jednej dłoni, i nożem drugiej, kucający naprzeciw Żandarmów. Kilku innych z szajki, stłoczonych na schodkach przed wejściem, i wyciągających szyje, podczas obserwowania szefa, który omiótł wzrokiem pobojowisko, i zadał jedyne w tym momencie słuszne pytanie.
- Co tu się odpierdoliło, do najjaśniejszej kurwy nędzy, wy zjebani matkojebcy?
- Widzi szefo. - rzucił raźno Kuglarz. - Tych dwóch gagadków wlazło przez okno, i czegoś u szefa szukali. Jeden nam padł chwilę temu, ale tego da się jeszcze przesłuchać!
Franz złapał chłopaka za kołnierz i odrzucił do tyłu, sam natomiast przykucnął przed Żandarmem. Przekrzywił głowę i uśmiechnął się.
- Czego szukaliście, pojeby? - zapytał grzecznie. Umierający spojrzał na niego, jedynym pozostałym brązowym okiem, i otworzył usta. Chyba stwierdził, że już i tak wszystko mu jedno. Zacisnął dłoń na poplamionym krwią strzępie papieru.
- Pier... wsza kompania... kaza-ała - wydusił słabym głosem, tak cichym, że Franz musiał się nachylić żeby go usłyszeć. - Podobno coś... wi-idziałeś. Wyprawa... - umilkł, a oko uciekło mu w głąb czaszki. Zesztywniał. Diabeł ze Stohess nerwowo wyszarpał mu z ręki papier, i rozłożył go.
List do Lary. Ten którego nie wysłał. Powoli odłożył kartkę na podłogę. W głowie jak szalone migały mu daty. Który dzisiaj? Siedemnasty, osiemnasty, dziewiętnasty... tak, dziewiętnasty. Pięćdziesiąta siódma wyprawa za Mury miała ruszyć za cztery godziny. Franz nie zastanawiał się ani sekundy dłużej, nie czekał aż połączy wszystkie fakty. Łapsko na ulicy. Annie. Wyprawa. Tytani. Nie miał zielonego pojęcia, o co w tym wszystkim może chodzić, ale wiedział, że dzisiejsza wyprawa nie powinna wyruszyć, i że ten cały Eren chyba nie jest jedynym, mogącym przyjąć postać Tytana.
Franz nigdy nie potrzebował takiej ilości informacji, żeby wiedzieć o co chodzi. Potrzebował jedynie ułamka faktów, na podstawie którego mógł zacząć działać. To też nie zagłębiał się w to, o co chodziło trupowi. Starczyło mu, że wyprawa nie może dojść do skutku.
- Kurwa, kurwa, KURWA! - wrzasnął, dopadając do rzuconego na ramę łóżka starego plecaka. Zaczął wrzucać do niego zbierane z podłogi paczki fajek, metalowe rurki ze strzykawkami, pudełka tabletek, i mnóstwo przypadkowych przedmiotów czy dokumentów, które tylko wpadły mu w ręce. Nie wiedział, co mu się przyda, więc kolejno wrzucał to, co tylko wpadło mu w ręce.
- Kuglarz, zapierdalaj dowiedzieć się co z Annie Leonhart, Żandarmeria! Czy ma kurwa patrol, czy nie, masz się dowiedzieć! Paulo, przyszykuj mi konia, i nie wgapiaj się jak pojeb! Wynieście stąd te jebane trupska! - krzyczał, nadal się pakując. Kilka osób wybiegło na dół, ktoś zaczął uprzątać zwłoki. Franz nerwowo schwycił pierwszą lepszą butelkę wódki, włożył do ust garść tabletek, i zapił. Powinno starczyć, może przez cały dzień nie będzie się dusił.
W pewnym momencie zauważył jedną z map, częściowo podartą i zalaną piwem z leżącej nieopodal rozbitej butelki. Ten konkretny strzęp papieru przedstawiał dokładny teren pomiędzy murem Rosa a Sina. Franz spojrzał na wyrysowane miejscowości, wsi i dyskryty. Jeżeli pojedzie galopem, zmieni konia w Middelton, Jervry, Eskerwsi i Karanese, powinien dać radę. MUSI, dać radę. Spakował się, polecił wszystkim wypierdalać z poddasza, i wybiegł na ulicę. Paulo już czekał, trzymając za uzdę karego wierzchowca. Franz wskoczył nań dokładnie w momencie, kiedy zza rogu wybiegł zdyszany Kuglarz.
- Miałą mieć patrol... - sapnął. - Ale podobno chora...
Brunet zacisnął zęby, w duszy obrzucając cały świat najgorszymi wyzwiskami. Spiął konia, i z miejsca ruszył galopem w stronę bram miasta. Tych pilnowali kompletnie schlani funkcjonariusze, toteż zanim się zorientowali, mężczyzna już wyjechał. Swego czasu sporo jeździł konno, i jeszcze coś pamiętał z tego czasu. Pochylił się jak najniżej, niemal przywierając do końskiego grzbietu, i jeszcze bardziej pośpieszył wierzchowca.
Musi zdążyć. To jego wina, że nie wysłał tego listu. Jego wina, że wyprawa znajdowała się w niebezpieczeństwie. I jego wina, że Lara też z pewnością wyjedzie z formacją. Mogła go sobie nienawidzić, ale tak bardzo nie chciał mieć na sumieniu tej konkretnej śmierci. Tej, i jeszcze dwóch. W tej jebanej wyprawie były trzy osoby, które nie mogły umrzeć, po prostu nie mogły. Nie chciał kolejnych trzech zimnych, szarych kamiennych płyt na cmentarzu.
Jedną ręką puścił wodze, i zacisnął dłoń na drobniutkim, srebrnym łańcuszku, którego przywieszka zabawnie podskakiwała mu na klatce piersiowej podczas galopu. Zamknął oczy.
Tylko te trzy życia. Błagam. Wszystko za te trzy życia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top