Rozdział 1
- Dostałaś się? - mruknął Paulo, nawet nie zdejmując z twarzy kapelusza, który miał osłaniać go przed słońcem. Zwalisty blondyn w życiu nie przegapił ani jednej okazji, aby się położyć. Nie ważne gdzie. Pomiędzy beczkami, w opuszczonym, śmierdzącym stęchlizną szpitalu, czy tak jak teraz, pod budynkiem poczty na ruchliwej ulicy. I serdecznie nie obchodziło go, ani to że położył się w okropnym syfie, ani że zwyczajnie zawadza, blokując cielskiem przejścia pomiędzy budynkami czy drzwi. To zwykle powodowało, że jego ubrania były podarte, co w parze z małą ich ilością i ujemnym poziomem higieny chłopaka dawało niesamowity odór, którym Paulo zajeżdżał na kilometr. Rozmowa z nim polegała na nieustannym wstrzymywaniu oddechu, i unikaniu wyziewów z jego pozbawionej wielu zębów paszczy.
W dodatku nie dość, że był tępy jak stare kowadło, to miał słabą głowę i niepokojącą ilość siły łapach wielkości bochnów chleba. Stanowił więc niesamowicie cenny dar dla inteligentniejszych osób, które z łatwością mogły nim manipulować, a ten debil nie dość że nie zadawał pytań to jeszcze się cieszył że dostanie butelkę wódki, podczas gdy za akcje powinien mieć płacone grubymi plikami banknotów.
- Tak. - mruknęła Lara, lekko zeskakując po schodkach i wymierzając towarzyszowi mającego na celu zmusić go do wstania kopa w ramię. - Chociaż uważam że wzięcie mnie dopiero za ósmym poborem było żałosne.
- Na pewno tak żałosne jak ty. Franz o tym wie w ogóle? - ziewnął Paulo, wreszcie decydując na ruszenie swojego leniwego zada i pójście za dziewczyną, która zdążyła się już oddalić.
- Ta... mówiłam mu że się zaciągam odkąd Tytani rozwalili Marię. Nie był zadowolony.
- Powinien ci zabronić. Nawet siłą. I pamiętaj. Kto przestaje być naszym sojusznikiem, staje się naszym wrogiem. Lepiej żebyś nie wracała.
Blondynka tylko z lekkim rozbawieniem pokręciła głową. Nadal nie mogła uwierzyć w to, że ten idiota sądził że ma jakikolwiek wpływ na to co dzieje się w mieście. Prawda, mało osób obrażało go prosto w twarz, bo mógł dosłownie skręcić kark rozmówcy, ale za plecami każdy śmiał się z jego idiotyzmu, i tego jak ciągle chciał się komuś przypodobać. Mimo to, wbrew wszystkiemu w jego małym móżdżku ulęgło się przeświadczenie, że jest cholernie ważny i niebezpieczny.
Cóż, z tym drugim można było się częściowo zgodzić, co pewnie było powodem dla którego gdy Franz nie miał czasu iść gdzieś z Larą, wysyłał z nią Paula. Szybko zrodziło to między nimi pewien zgrzyt, bo chociaż obecność dwumetrowego boksera skutecznie zniechęcała kogokolwiek do spuszczenia dziewczynie potencjalnego wpierdolu, to ona nie uważała blondyna za odpowiedniego partnera do rozmowy. Zwykle więc tylko szła nie odzywając się ani słowem i ignorując jego paplaninę, czym niestety mocniej ugruntowała jego błędne poczucie wyższości.
Na szczęście po paru minutach marszu jakieś nastolatki przyczepiły się do mężczyzny, i wyzywając go od żuli rzucały w niego kamyczkami i kawałkami gałęzi. Oczywiście jak przystało na prawdziwego samca, Paulo musiał odpowiedzieć na te zaczepki, a za dzieciakami szybko wstawił się sprzedawca z pobliskiego straganu, grożąc wezwaniem Żandarmerii która rzekomo miałaby "przegonić tych obdartusów z targu".
Dziewczyna wykorzystała to parę sekund zamieszania (pomiędzy krzykiem sprzedawcy a jego nagłym ucichnięciem po tym jak Paulo zrobił w jego stronę dwa kroki) żeby oddalić się na tyle, by wezwany patrol, gdyby łaskawie zdecydował się przyjść, nie przyczepił się też do niej. Słabo byłoby zostać zgarniętą podczas gdy już jutro rano musiała czekać spakowana i w pełni gotowa przed główną bramą dyskrytu, skąd odjeżdżał wóz którym mogłaby pojechać do Trostu. A stamtąd to już tylko parę godzin marszu do korpusu treningowego.
Wraz z każdą nową myślą dotyczącą planu opuszczenia Stohess i rozpoczęcia szkolenia Larę ogarniało uczucie podekscytowania i lekkości. Świadomość tego, że wreszcie skończy się to pasmo ciągłego uciekania, bijatyk, libacji alkoholowych i stałego ogarniania naćpanego Franza była cudowna. A jeszcze lepszą rzeczą w jej życiu było to, że wreszcie po dziesięciu latach rozłąki jest troszeczkę bliżej spotkania się z bratem, który w wojsku spędził już pół życia.
Teraz starczyło znaleźć w mieście kogoś, kto odbierałby jej pocztę i przesyłał listy do korpusu. W końcu nie mogła podać nowego adresu, Erwin na pewno nie dość że nie pozwoliłby jej ukończyć szkolenia, to jeszcze odstawiłby ją do Stohess, a wtedy zorientowałby się co odjebało się w czasie jego dłużącej się nieobecności. Naturalnie Lara nie mogła na to pozwolić, pozostawały więc jej jedynie kolejne trzy lata nieustannych wyrzutów sumienia z powodu systematycznego ściemniania bratu.
Ale może dzięki temu w końcu się spotkają.
****
- Skąd to masz?!
- Zabiją nas przez ciebie!
- Czy tam gdzie to znalazłaś było też mięso?
- Przecież magazyny są zamykane!
Wrzaski w hangarze wyrażały na przemian wdzięczność, aprobatę, potępienie, i ekscytację.
- Było, to dobre określenie, Sasha! - krzyknęła triumfalnie Lara, wskazując palcem na fioletowłosą dziewczynę, która za jedzenie była gotowa jej usługiwać. - Ponieważ teraz jest tutaj! - dodała, wyciągając zza poły kurtki spory kawałek uwędzonej szynki. Co prawda biorąc pod uwagę liczbę tych dzieciaków, każdy raczej dostanie po plasterku, ale w czasach w jakich przyszło wszystkim żyć i to stanowiło nie lada łup. Oprócz tego dziewczynie udało się zwinąć ze spiżarni butelkę wódki, którą dla odmiany nie zamierzała się z nikim dzielić
- Chciałam tylko wznieść toast. - uśmiechnęła się odkręcając butelkę, po czym wskazując nią na drobnego, zielonookiego chłopaka, siedzącego na jednej z prycz. - Za Erena, który po przejściu dzisiaj szkoleń podstawowych, jednak zostaje z nami! - dokończyła krzycząc, na co zgromadzeni odpowiedzieli kolejną salwą wrzasków i nieco sarkastycznych owacji.
****
- Nie obronisz się w taki sposób, koniowaty. - mruknęła Lara, trącając stopą leżącego na ziemi Jeana. - A skoro chcesz dołączyć do Żandarmerii, to dobrze byłoby umieć walczyć, prawda?
W odpowiedzi chłopak chwiejnie usiadł, z oburzeniem masując sobie policzek.
- Za wewnętrznym murem nie będę musiał się bić.
- Jasne, z takim podejściem po prostu spuszczą ci wpierdol. - mruknęła.
- Mam do ciebie sprawę. - usłyszała nagle głos za plecami. Odwróciła się, i zobaczyła wysoką dziewczynę z wyjątkowo ładnymi kasztanowymi włosami. Miała dobrą pamięć, ale sekundę zajęło jej skojarzenie tej twarzy. Ta bezczelna, zawsze trzymała się z Christą... A, no tak.
- Coś nie tak, Ymir? - zapytała.
- Chcę z tobą pogadać.
- Nie teraz, udzielam lekcji źrebakowi.
- To coś ważnego. - Ymir zabrzmiała wyjątkowo jak na siebie poważnie, czym zyskała jakąś część uwagi koleżanki. Jako, że Lara była dużo starsza i bardziej obyta w świecie od większości kadetów, bardzo szybko stała się swego rodzaju opiekunką dla reszty. To do niej przychodzono z każdym problemem za który można było oberwać od Shadisa, więc i tym razem w głowie dziewczyny pojawiła się setka opcji. Może Sasha znowu coś ukradła i ją przyłapali, ktoś skręcił kostkę albo zemdlał przy ćwiczeniach...
- Idę na chwilkę. Pozbieraj się do tego czasu. - oświadczyła Jeanowi, po czym razem z Ymir udała się kawałek dalej, pomiędzy magazyny ze sprzętem do trójwymiarowego manewru a domki mieszkalne.
- No co? - zapytała, opierając się o jedną ze ścian.
- Do którego oddziału chcesz wstąpić? - zapytała prosto z mostu dziewczyna.
- Jestem w wojsku tylko po to, żeby dołączyć do Zwiadowców. Aż nie wierzę, że przegapiłaś jak o tym krzyczałam na początku szkolenia.
- Byłaś pijana jak bela.
- Nieważne. Po co ci to wiedzieć?
- Jesteś dobra. Myślę że masz miejsce w pierwszej piątce. Ale tylko dziesięciu najlepszych kadetów może wstąpić do Żandarmerii.
- I skoro zależy mi na Zwiadowcach, to mam ci odstąpić miejsce w dyszce żebyś grzała tyłek w centrum? - zapytała unosząc brew.
- Uważaj sobie. Nie chcę tego miejsca dla siebie.
- Nie wierzę. Jesteś straszną egoistką.
- Posłuchaj mnie do końca, sadystko. Chcę tego miejsca dla Christy. Ona nie da sobie rady ani w Zwiadowcach, ani w Stacjonarnych. Musi dołączyć do Żandarmerii, żeby przeżyć.
Lara z zamyśleniem potarła czoło, i spojrzała w stronę placu treningowego, by jej wzrok po chwili natrafił na niską postać o pięknych blond włosach, która nawet nie ćwiczyła. Zresztą mało kto ćwiczył walkę wręcz. Lara widziała Christę na treningach i nie uważała żeby szło jej jakoś strasznie źle. Niemniej była bardzo delikatna. Wyglądała na szkoleniu jak porcelanowa laleczka, nieopatrznie wrzucona do pudełka pełnego ołowianych żołnierzyków.
- Pytałam już wszystkich którzy mogą być w pierwszej dziesiątce. I nikt się nie zgodził. - dodała Ymir.
- Dobra już. - chrząknęła w odpowiedzi kadetka. - Postaram się wypaść na końcowych kursach na tyle źle, żeby zapewnić jej to miejsce. Ale jeżeli okaże się, że zabrałaś je dla siebie...
- Nie zabiorę, karzełku. - warknęła dziewczyna, targając ci włosy. No tak, od niej nie ma co liczyć na „dziękuję".
****
Lara stała wśród kadetów na placu. Więc ci wszyscy ludzie chcą dołączyć do zwiadowców. Ciekawe. Chociaż... po obronie Trostu już nic nie powinno zaskoczyć. Ta walka, podczas której jednocześnie dziewczyna chowała się przed bratem ledwo co się udało. Nagłe pojawienie się Kolosa który potem po prostu zniknął, przemienienie się Erena, tego drobnego, dającego się ponieść emocjom chłopaka, w tytana, który wyglądał całkiem całkiem. No a na pewno był lepiej zbudowany od swojej ludzkiej wersji. Ale śmierć tylu ludzi... zamknęła oczy, aby powstrzymać płynące do nich łzy. Marco. Ten dobry, uśmiechnięty i będący dla wielu osób wsparciem chłopak. Widział w każdym jedynie zalety, próbował każdego uspokoić, i jako jeden z nielicznych rozumiał Jeana. Tak strasznie go szkoda... te wszystkie wspomnienia, kiedy sprzeciwiał się kradzieży z magazynów, czy gdy dla żartów nazywał Larę staruchą, mimo że miała ledwo dwadzieścia trzy lata, zdawały się odległe i nierealne. Bo Marco już nie było. Nie przyjaźniła się z nim jakoś szczególnie, bardziej trzymała się z Jeanem, ale mimo to jego strata była koszmarnie bolesna. Jednak Franz dobrze mówił, nie warto przywiązywać się do ludzi. Dziewczyna miała nadzieję, że za jakiś czas ta rana przyschnie.
- Baczność! - wrzasnął nagle z drewnianego podestu wasz stary instruktor. Wszyscy jak jeden mąż zasalutowali, Lara próbowała zepchnąć myśli o Marco na boczny tor. Bo instruktor miał tylko zapowiedzieć kolejną osobę. Ważniejszą. Lepszą. Niesamowitą.
- Oto generał Erwin Smith! - krzyknął ponownie instruktor, a blondynka, całkowicie wbrew własnej woli, spuściła wzrok i zamknęła oczy, wsłuchując się w równomierny stukot obkutych podeszw na drewnianym podeście. Może i było to głupie, ale chciała zobaczyć czy nadal dałaby radę rozpoznać go po krokach.
Serce zaczęło walić jej jak szalone, żołądek podszedł do gardła. Ciekawe czy bardzo się zmienił, czy będzie tak jak dawniej? Do jasnej cholery, ledwo go pamiętała. Czy utrzymywany przez ponad dekadę kontakt listowny mógł zastąpić członka rodziny? Dopiero gdy odgłos kroków ucichł, zdobyła się na odwagę i uniosła głowę. Natychmiast opuściły ją wszelkie wątpliwości, a twarz rozjaśnił uśmiech. Poznała go natychmiast. Co prawda urósł, zmężniał, i spoważniał, ale jasne blond włosy, gładko zaczesane na bok miał identyczne. Tak samo jak czujne oczy, których, choć koloru nie widziała, wiedziała doskonale że są niebieskie. No i brwi. Te okropne, cholernie wielkie zmutowane brwi, z których zawsze tak się śmiała.
Na podeście bez wątpliwości stał jej o osiem lat starszy brat. Była z niego w jakiś pokręcony sposób dumna, mimo że poświęcił wszystko dla tej funkcji. Na szczęście nie zauważył siostry, co chyba było najlepszą opcją. Niech spokojnie się wygada. Niech powie to co zawsze. Że trzydzieści procent uczestników wypraw nigdy nie wraca, i inne fakty, pełne bezsensownych liczb. Statystyki.
Czy Marco mieścił się w tych trzydziesty procentach? Nie był Marco Bodttem? Był tylko statystyką? Jego śmierć, ból jakiego musiał doświadczyć, odwaga z którą stanął do walki, płaczący rodzice i zgniłe ciało. Czy zwykła liczba to odzwierciedlała? Nie. I nigdy tak nie będzie. Ile byś orderów nie dostał, ile nie będziesz miał kochającej rodziny, jak wspaniały nie będziesz. Gdy zginiesz, zostanie po tobie tylko statystyka. Zmieścisz się w tych trzydziestu procentach.
Ciekawe czy Erwin sądził, że po tej rzezi w Troście ktokolwiek dołączy do jego korpusu. Szczególnie że odkąd tytani przełamali Marię, niebezpieczeństwo z którym zmagało się wojsko stało się o wiele bardziej realne, ale dziwnym trafem kadeci uświadomili to sobie dopiero po pierwszej bitwie.
Gdy Erwin skończył mówić, wiele osób zaczęło się wycofywać.
Annie wyszła niemal od razu. No jasne, chciała być w Żandarmerii. Ale o dziwo, mimo że tłum stopniowo się przerzedzał, cała reszta osób z którymi Lara trzymała się bliżej przez ostatnie trzy lata twardo stała w miejscu. Mikasa i Armin - oboje przyszli tutaj za Erenem, więc ich decyzja szczególnie nie dziwiła. Widocznie Christa też znalazła w sobie odwagę, a Ymir trwała u jej boku jak wierny pies, gotowy ugryźć, gdy właścicielowi cokolwiek zagrozi. Chyba Reiner stał w pierwszym rzędzie, a i Berthold był niedaleko. Nawet Connie i Sasha pozostali, mimo że widocznie walczyli sami ze sobą, by nie uciekać. Jednak nic nie zdziwiło Lary tak, jak fakt, że Jean również się nie ruszył. Był przerażony, patrzył w ziemię, trząsł się, ale się nie ruszył.
Potem będzie trzeba poważnie z nim porozmawiać o tym, że nie musi pisać się na niemal pewną śmierć w imię zemsty za zmarłego już przyjaciela.
Dosłownie sekundę po oderwaniu wzroku od Jeana, dziewczyna zorientowała się że została już zauważona przez Erwina, otwierającego szeroko oczy w szczerym zdumieniu. Uśmiechnęła się do niego najbardziej niewinnie jak tylko potrafiła. Generał zrobił dwa szybkie kroki do przodu, ale momentalnie się zatrzymał. Powinien walnąć kolejne przemówienie, ale zamiast tego powiedział tylko:
- Wykazaliście się niesamowitą odwagą pozostając na swoich miejscach. Macie mój szacunek. Odmaszerować.
Niemal natychmiast wszyscy zwrócili się ku wyjściu, co chyba nikogo nie powinno zdziwić. Musieli odreagować tą pierdoloną rzeź. Jean przystanął na chwilę przy Larze, ale ta tylko posłała mu uspokajające spojrzenie i kiwnęła głową. Chyba zrozumiał o co chodzi, bo opuścił plac, na którym zostało już tylko rodzeństwo Smithów. Jednak minęło kilka naprawdę długich chwil, zanim Erwin zszedł z podestu, i powoli podszedł do siostry. Szedł z taką niepewnością, jakby zaraz miał minąć się z tym sąsiadem którego niby znasz od dziecka, ale jest dużo starszy, więc mentalnie przepracowywujesz czy powiedzieć mu ''dzień dobry" czy "cześć".
Pewnie nie miałby wątpliwości co do tożsamości tego irytującego stworzenia z którym dzielił połowę genotypu, gdyby nie to że ostatni list od siostry dostał tydzień temu i zapewniała w nim że jest na ostatnim roku medycyny. Dopiero jakieś trzy metry od dziewczyny musiał przyswoić informację, że to naprawdę ona, bo wtedy na jego twarzy pojawił się niepewny uśmiech.
- Chciałbym powiedzieć że urosłaś, ale... - zaczął rozbawiony.
- A ty nadal masz paskudne brwi, Erwin. - przerwała mu, nie mogąc pozwolić na taką ujmę na honorze jaką było nie zwrócenie uwagi na ten mankament.
- Nie udało ci się skończyć szkolenia w pierwszej dziesiątce? Zajmie mi to kilka dni, ale dam radę załatwić ci miejsce w Żandarmerii. Albo jeśli chcesz zostać w naszym korpusie, możesz być tutejszym lekarzem.
- Zostanę w tym korpusie. Jako żołnierz.
Erwin wstał i splótł ręce na klatce piersiowej, patrząc na siostrę z góry z mieszanką dumy i troski w niebieskich oczach.
- Więc nie pozostaje mi nic innego, niż wiara w twoje umiejętności. - stwierdził w końcu.
- Mówisz to tylko po to, żebym nie zrobiła ci afery, a potem wymyślisz sto powodów dla których niby nie mogę jechać za Mury.
- Mądre dziecko. - Smith poklepał dziewczynę po głowie, co uznała za enigmatyczne potwierdzenie swoich słów. - Mamy mnóstwo rzeczy do przegadania, a potem poznam cię z resztą dowództwa.
Teoretycznie można było uznać, że Lara już jednostronnie znała sztab oficerski. W końcu Erwin często pisał o tym co się u niego dzieje, a każde, chociażby drobne wspomnienie kogoś z imienia w liście kończyło się opisaniem jego całego życiorysu.
"A dzisiaj po szkoleniu Miche znalazł gdzieś butelkę wódki, mówiłem ci kim jest Miche? Poznałem go dwudziestego ósmego października, to był chmurny, ponury dzień niosący za sobą złowrogą zapowiedź kolejnych godzin musztry w błocie..."
- Erwiiiiiiiin! - rozmyślenia kadetki przerwał wrzask, a zaraz potem w polu widzenia pojawiła się wysoka sylwetka, biegnąca od strony namiotów i wymachująca jak szalona plikiem kartek. Blask księżyca odbijał się w szkłach okularów postaci, która w końcu znalazła się na tyle blisko, żeby zauważyć więcej szczegółów jej wyglądu. Niedbale spięte brązowe włosy, szalony uśmiech, wypieki na twarzy. Kawałek za nią szedł jakiś mężczyzna, chyba wyższy nawet od Erwina, tyle że ze znacznie głupszą fryzurą i szczątkowym zarostem, oraz łagodniejszymi rysami twarzy.
- Erwin nie uwierzysz! - wrzasnęła ponownie kobieta, mimo że była niespełna dwa metry od rodzeństwa. - Dwóch! Złapaliśmy dwóch! Bez ofiar! Są pod twierdzą! Chcesz zobaczyć moje maleństwa?! Chcesz?
- Uspokój się. - powiedział Erwin do kobiety, po czym zwrócił się do siostry. - Hanji Zoe, pułkownik czwartego oddziału, odpowiedzialna za badania nad tytanami. Hanji, to moja siostra, Lara, właśnie dołączyła do oddziału.
- Siostra? Nie mówiłeś że masz siostrę! - pisnęła Hanji, schylając się i opierając ręce na kolanach, aby uważnie ci się przyjrzeć. - A ty chcesz zobaczyć moich kochanych?
- Chodzi jej o Tytanów, których dziś złapaliśmy. - objaśnił Smith, widząc lekkie zmieszanie na twarzy Lary. - A to jest Miche Zacharius. - dodał, wskazując na towarzysza Hanji. Jakkolwiek dziewczyna znała różne dziwactwa dowództwa, to i tak poczuła się jak w jakieś słabej jakości symulacji życia kiedy wspomniany Miche z zadowoleniem obwąchał jej ramiona i włosy.
- Nie przejmuj się, ma nawyk wąchania ludzi! - machnęła ręką Hanji. - Ale to miły facet. No i w końcu też pułkownik.
- Naprawdę jesteście tak dziwni jak pisał Erwin. - stwierdziła Lara, odstępując krok od Miche'a. - Bez obrazy. Każdy ma swoje dziwactwa. Czy ja powinnam mówić że pułkownik jest szurnięty, szczególnie w jego obecności? Nie powinnam, prawda?
- Nie. - Hanji uprzedziła generała w odpowiedzi. - Ale jestem skłonna ci to wybaczyć. Jeśli pojedziesz dla mnie do takiego jednego miejsca, i zawieziesz tam to. - wyjaśniła, niemal rzucając w towarzyszkę dokumentami. - Musisz to dostarczyć do innej jednostki. Jakieś osiemdziesiąt kilometrów na wschód stąd, jednostka polowa oddziału zwiadowczego, pewnie wiesz gdzie to jest. A rano obejrzymy moje maleństwa! - pisnęła, po czym odbiegła, robiąc w biegu kilka piruetów.
- Wkopałaś się. - odezwał się Miche. - Masz szczęście że jest taka podekscytowana. I że ja nie zwracam zbytniej uwagi na to co mówią ludzie. Ale nie myśl, że u Levia bycie siostrą Erwina zapewni ci szczególne traktowanie.
- Właśnie, gdzie on jest? - rozejrzał się Smith. - Lepiej będzie was poznać, niż pozwolić żebyście gdzieś na siebie wpadli, bo się pożrecie.
- Jutro. - westchnęła w odpowiedzi dziewczyna, podnosząc z ziemi kilka kartek i kładąc je na stos trzymanych w dłoni papierów. - To będę leciała. Muszę się wyrobić do rana...
Zanim zdążyła się chociażby odwrócić, Erwin nagle i szybko objął ją i przycisnął do swojej klatki piersiowej, mocno przytulając. Nigdy nie był za dobry w okazywaniu emocji, a i trochę mu to zajęło, ale w końcu spękał. Chyba nie był w stanie dłużej udawać że za tobą nie tęsknił.
- No już, brat. Puść mnie. - wydusiła po chwili, czując że niedługo się udusi. Smith niemal natychmiast wykonał polecenie, jakby zdał sobie sprawę z tego, jak wielki nietakt popełnił. Co za zbrodnia Erwinie, przytuliłeś swoją siostrę po tym jak zostawiłeś ją na trzynaście lat.
- Też tęskniłam. - przyznała. - Ale teraz może być już tylko lepiej.
Generał przyznał rację tym słowom skinieniem głowy, a Lara szybko ruszyła w stronę pasących się kawałek dalej koni. Gdy była wystarczająco blisko, zagwizdała przeciągle, a ze stada szybko wyłoniła się smukła klacz o izabelowatym umaszczeniu. Podbiegła do właścicielki, nieco zwalniając aby ta mogła na nią wskoczyć.
- Śliczna Sandy. Dobra dziewczynka. - Lara pochwaliła klaczkę, wygodnie usadawiając się w siodle. - Wybacz że przerywam ci jedzenie, ale musimy jechać na wschód. Dasz radę, prawda?
W odpowiedzi klacz stanęła niemal dęba, a potem lekko opadła na przednie nogi.
- Wezmę to za tak. Jedziemy, Sandy! - krzyknęła dziewczyna, chwytając wodze i ruszając na wschód.
****
Zapamiętać: nigdy nie obrażać Hanji.
Mrużąc oczy w strugach deszczu, Lara zmuszona była jechać niemal na oślep. Miała nadzieję że klacz widzi lepiej, ponieważ była zdana tylko i wyłącznie na jej łaskę. Na szczęście Sandy spisała się na medal, w końcu wpadając do stajni należących do korpusu. Oczywiście oporządzenie klaczy zajęło zaskakująco dużo czasu, ale w końcu Larze udało się z nieukrywaną ulgą opuścić stajnie, i przebiec przez dziedziniec w stronę twierdzy korpusu zwiadowczego. Z rozpędu otworzyła drzwi, i już miała wejść do środka, ale spojrzała na kamienną podłogę.
Była tak wyczyszczona, że wyglądała jak dopiero co położona, a przecież dzisiaj musiało przejść tędy mnóstwo osób. Larze momentalnie przed oczami stanął obraz Gniazda - siedziby dziwnej zbieraniny wyrzutków którzy mieszkali tam w zamian za pracę dla Franza. Podczas jesiennych deszczy każdy wchodził do budynku w ociekających wodą i błotem ubraniach. Przez to wewnątrz było ślisko i wilgotno, podłoga gniła, a panele się wyginały. Żeby wyjść na dwór trzeba było przebrnąć to cuchnące bagno ciągnące się wąziutkimi korytarzami, i czasami ominąć Paula, który był w stanie drzemać nawet w takim syfie. Przez te warunki wszędzie szybko pojawiał się grzyb, a smród stęchlizny mieszał się z wonią potu i cuchnących kibli.
Ta wizja aż odrzucała. Kadetka wzięła głęboki wdech. Przez trzy lata w korpusie treningowym zdołała częściowo odciąć się od przeszłości, i nie chciała znowu dać się w nią wciągnąć.
Nie jesteś taka jak oni wszyscy. Nie będziesz nurzała się we własnym brudzie, jak świnia w chlewie. Zamierzała szanować to, co otrzymała wstępując do wojska. Była wdzięczna za czyste ubrania, pachnące pościele, racje żywnościowe, i za panujący porządek. Dość w życiu naoglądała się brudów, żeby teraz celowo i z pełną świadomością niszczyć pracę kogoś, komu zależy na sterylnych warunkach tego miejsca. Dlatego przed wejściem do środka zdjęła wysokie buty, otrząsając je z błota, i w miarę możliwości wycisnęła przesiąknięty zielony płaszcz. Dopiero gdy miała pewność, że absolutnie nic nie kapnie na lśniącą podłogę, ruszyła przestronnymi korytarzami. Sypialnie były podobno gdzieś w prawym skrzydle, szła więc w tamtą stronę na bosaka, ściskając w dłoni buty i płaszcz.
Chyba teraz podawali śniadanie, bo korytarze były niemal całkowicie opustoszałe. Lara dość szybko pogubiła się w tym obcym miejscu, które od wczorajszego wieczoru zyskało miano jej nowego domu. Cholera, twierdza była wielka. Miała pięć, jak nie więcej prawych skrzydeł. A do każdego prowadził szeroki korytarz o wysokim sklepieniu. Było chłodno, przestronnie i czysto, co stanowiło miłą odmianę od dusznych korytarzy Gniazda, tak niskich że czasami nawet ona musiała się schylić aby przejść. Naturalnie po przejściu w życiu niesamowitej ilości gówna, blondynka nie przejmowała się się czymś tak prozaicznym jak nieznajomość drogi do kwater. Mogła pozwiedzać, poznać rozkład budynku i zapamiętać go, żeby kolejny raz się nie zgubić.
Jednak niedługo było dane jej cieszyć się spacerem. Jakiś czas potem stała podziwiając wielką płachtę materiału zszytą z podartych, nadgryzionych zębem czasu i miejscami zakrwawionych mundurów. Prawdopodobnie to wszystko co zostało po tych, którzy nie wrócili z wyprawy. W pewnym momencie Lara usłyszała dochodzący zza rogu odgłos kroków, który wyrwał ją z nieco zbyt ponurych rozmyślań które naszły ją patrząc na makabryczną pamiątkę po poległych.
Po chwili zza zakrętu wyszedł czarnowłosy mężczyzna w mundurze, niewiele wyższy od niej. Myślała że zwyczajnie ją minie, ale zatrzymał się gwałtownie, widocznie zamierzając się do czegoś przypieprzyć.
- Buty nosi się na stopach, a nie w ręce. - powiedział po paru sekundach.
- Chyba że podłoga jest czysta, a buty brudne. Wtedy lepiej wziąć je do ręki. - odpowiedziała, spoglądając na rozmówcę. Dziewczyna znała jego twarz z gazet i plakatów, ale natychmiast skojarzyła go nie z tych lat chwały, tylko z dawniejszych czasów. Wtedy ten wkurzony pyszczek był obdarty, głodny i o wiele milszy. Ciekawe czy on też ją poznał, i czy też zdecyduje się udawać że tego spotkania nie było.
- Wie może kapitan, gdzie tutaj są pokoje mieszkalne? - spytała z uśmiechem.
- Nowa? - odpowiedział pytaniem na pytanie, na co otrzymał potwierdzenie w postaci skinięcia głową. - Gubiąc się w budynku uzmysławiasz mi że jest spora szansa na to, że jakiś tytan zeżre cię podczas wyprawy za Mur. Nie odnajdziesz się w formacji dalekiego zasięgu skoro nie umiesz odnaleźć się w kilku korytarzach, szczeniaro.
- A kapitan od razu wiedział co i gdzie? Bez przesady, trochę czasu mi potrzeba.
- Podczas walki nie ma czasu. Trzeba podejmować decyzje natychmiast.
- No, to dobrze że akurat walczę. Jestem absolutnie pochłonięta walką o moje przetrwanie. Czy umrę myląc piętra na których są kwatery? Kto wie, ale jest to możliwe. Każda cegła czeka żeby spaść mi na łeb. Życzę powodzenia w tej bitwie, kapitanie. To nie będzie łatwe, ale mam nadzieje że dotrwamy do wieczora. Niech kapitan nie ufa ścianom, a sufit to już w ogóle zdradliwa szuja.
Najwyraźniej kapitan Levi albo miał gdzieś odpowiedź kadetki, albo nie miał dobrej riposty, bo zwyczajnie odszedł w tylko sobie znanym kierunku, ucinając rozmowę. Lara w myślach przyznała sobie medal za wygraną dyskusję, i kontynuowała spacer po twierdzy.
Kilka minut później szczęśliwie wpadła na Sashę, która niemal siłą zaciągnęła ją na stołówkę, po czym zmusiła do zjedzenia pełnego talerza pieczonych ziemniaków. Po posiłku dziewczyna miała zamiar znaleźć Erwina i z nim pogadać, ale okazało się że wszyscy nowi w oddziale mają stawić się na trening. Wyklinała więc jedynie na niedawny deszcz, stojąc pośród reszty nowicjuszy na placu, niemal po kostki w błocie. Dopiero pół godziny później łaskawie zawitał do kadetów koleś który przedstawił się jako instruktor. Po stwierdzeniu jakimi to wszyscy są gównami i zapewnieniu że zginą zaraz za murem, wszyscy mieli przejść do ćwiczeń.
- Macie niesamowitego pecha, gnoje. Większość z was opierdalała się na ćwiczeniach walki wręcz! - warknął instruktor. - A wasz dzisiejszy trening będzie prowadził sam kapitan Levi!
"O kurwa, więc to jednak nie koniec dyskusji." - pomyślała w popłochu Lara, kiedy jej mentalny medal najlepszego pocisku roku właśnie został zagrożony. Czy bowiem jest lepsze zakończenie rozmowy niż pobicie rozmówcy?
Jean. Gdzie Jean? Gdzie do cholery ten chłopak kiedy jest potrzebny? Zawsze walczyli razem, ale teraz w zasięgu wzroku nie było tego niespełnionego Żandarma, a wszyscy dobrali się już w pary.
- Lara. - rozległ się głos od strony osłoniętego dachem kamiennego podestu. Zrezygnowana dziewczyna spojrzała w stronę wołającego ją kapitana. Ciekawe kto sypnął jak się nazywa? Levi przywołał ją ruchem głowy. Podeszła do niego, wystukując na czystych kamieniach błoto z butów.
- Niestety Jean Kirschtein bardzo usyfił buciorami jeden z korytarzy, i teraz go czyści. - stwierdził najsilniejszy żołnierz ludzkości. - Ale zrobię wyjątek, i poćwiczę z tobą.
- Dzięki za tę troskę o moją kondycję. - powiedziała.
"Ty skurwysynie" - pomyślała. Mimo to miała niejakie doświadczenie w bójkach, i na pewno nie zamierzała stchórzyć. Kapitan odszedł od przeciwniczki na odległość dwóch kroków, i z udawaną obojętnością przyjął pozycje do walki. Ciężar ciała oparty na wysuniętej do przodu prawej nodze, zaciśnięte w pięści dłonie, ręce ułożone do bloku. Nie mając wyboru kadetka zrobiła to samo, biorąc głęboki oddech i szykując się na kilka złamań.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top