Rozdział 5

Mężczyzna bezmyślnie wpatrywał się w stalówkę od pióra, dociśniętą do czystej kartki papieru. Nie wiedział jak długo już tak siedział, ale spływający tusz zdążył już przebić papier na wylot, i ubrudzić mu biurko. Chciał coś napisać. Ale nie wiedział jak zacząć, a poza tym jego ręka i tak uparcie odmawiała odsunięcia się od kartki. Więc nie ruszał się, i wsłuchiwał w oddalone, przytłumione dźwięki dochodzące zza grubych drzwi. Jakieś wrzaski, dwa czy trzy wystrzały, dźwięk tłuczonej butelki i najbardziej wulgarne piosenki jakie w życiu słyszał. Te odgłosy już kompletnie mu nie przeszkadzały. Zżył się z nimi, stanowiły część każdego dnia, każdej nocy. Z początku nie mieszkał razem z tą całą szarańczą, ale szybko zrozumiał, że będą pilnowali się tylko wtedy, kiedy on będzie w budynku. Gdyby był nieobecny, tak jak przez te trzy tygodnie objazdowe w Stolicy, zgromadzonemu tałatajstwu puściłyby wszelakie hamulce. Zaczęliby się wyżynać na potęgę, kradliby to, czego nie można, zrujnowaliby jego budowane latami imperium.

Dzielił swoich ludzi na trzy grupy. Tacy, którzy żyli na parterze, w tym starym, niemal walącym się budynku, i nie mieli hamulców ani zdolności do myślenia. Silni, nieznający strachu ani litości. Byli durni, najczęściej uzależnieni, ale jednocześnie wierni mu jak psy. Niestety, nadawali się tylko do prostych zadań, takich jak robienie za ochronę, postraszenie kogoś, odebranie długu, albo robili za mięso armatnie. Było ich dużo, ciągle umierali starzy albo przychodzili nowi, więc większości z nich mężczyzna nawet nie znał z imienia. Banda zapijaczonych meneli którzy spędzili lata bijąc się pod pubami.

Następną grupą byli zwykli obywatele, z którymi trzymał chłodne neutralne stosunki. Byli jego oczami w całym mieście. Piekarz, który obserwował w zamian za niegdysiejsze sprowadzenie lekarstw dla jego umierającej żony. Nauczyciel, próbujący wmusić niektórym z pierwszej grupy nieco wiedzy do pustych łbów. Pielęgniarki i lekarze, leczący resztę tałatajstwa przez dług wdzięczności. Barmani, zbierający informacje. Zwykli ludzie. Nie robili tego za pieniądze, zazwyczaj szantażował lub wyświadczał przysługi. Zrobisz to i to, a ja w zamian nie powiem rządowi że przez takie a takie zachowanie mógłbyś otrzymać karę śmierci. Twoje dziecko umiera? Znajdę miejsce w szpitalu, ale to będzie kosztować...

Trzecią, jego ulubioną grupą, byli jak to ich nazywał, Nieśmiertelni. Im nawet płacił. Kilku z nich nawet lubił. Mogli pozwolić sobie na odejście, ale już posmakowali tego życia, i spodobało im się. Mieszkali na wyższych piętrach tego samego budynku co pierwsza grupa, tuż pod poddaszem mężczyzny, albo w budynku po przeciwnej stronie ulicy, kamiennym i nieco cieplejszym. Piekielnie inteligentni ludzie, którzy przez jeden błąd w życiu zostawali wykluczeni ze społeczeństwa, kobiety które wolały kraść niż zarabiać w burdelach, młodzi chłopcy wyrzuceni z domu za homoseksualizm.

Tamta dziewczyna po studiach z chemii, która opracowywała mu warte dziesiątki tysięcy narkotyki. Rudy facet o pseudonimie Kuglarz, który potrafił otworzyć absolutnie każdy sejf i zamek. Grupa piętnastu osób z takimi zdolnościami posługiwania się bronią palną, że czasami bawili się odstrzeliwując muchom skrzydła. Dwóch braci bliźniaków, kradnących tak, że przy nich pilnować musiał nawet swoich złotych zębów. Dziewczyna której z niewytłumaczalnych powodów każdy ufał, o zdolności pertraktacji tak niesamowitej, że potrafiłaby wymigać się z wyroku śmierci, przekonując szubienicę do zerwania liny. Kilku kowali i hutników umiejących stworzyć każdą broń. Rozdawacze kart w jego klubach. I do niedawna także Lara.

Jego mały demon. Złodziej jak złoto, potrafiła wleźć dosłownie wszędzie. Zawsze była gdzieś wysoko, łaziła po dachach, krokwiach, gzymsach albo parapetach. 

Miała jakieś taki nieosiągalne poczucie równowagi, wyczucie czasu, zdolności do walki i kartografii, że przechodziło to ludzkie pojęcie. Prawda że lata zajęło jej żeby się tego nauczyć, ale budziła autentyczny podziw. Obliczała którą drogą i kiedy dokładnie przejdzie straż. Robiła plan banku po ledwie kilku minutach przebywania w nim. A także, po wielu latach jego pomocy, potrafiła rzucać i walczyć nożami z trudną do osiągnięcia precyzją. W dodatku była niemal niewidzialna. Schowana w cieniu, cicha, nie budziła podejrzeń. Siedziała na tych parapetach, podsłuchując i zbierając dla niego informacje. I zabijając tych, przy których nie można było zostawić śladów.

Pomagała mu. A on jej, chociaż tego nie widziała. Zajęło mu osiem lat zaszantażowanie takiej liczby osób i podrobienia takiej ilości dokumentów, żeby mogła dostać się do tego swojego wojska, chociaż po jej odejściu przychody spadły o kilkanaście procent. Ale czy miał inne wyjście? Ostatnio podliczył ile kasy był jej winien. Pieniędzy których nie brała. Wyszła mu doprawdy kosmiczna kwota. A że zawsze, jak mawiał, w razie braku możliwości wyrażenia wdzięczności w słowach, można było ową wyrazić w gotówce, postanowił wysłać dziewczynie paczkę z tym co może być potrzebne. Ale żeby pieniądze były "czyste" czyli akceptowalne przez dziewczynę, nie tylko wykradał premię Żandarmerii, a także wywalił kilku ludzi do uczciwej roboty. Zebraną kwotę przeznaczył na krawca, któremu na wzór przyniósł ten ułamek ciuchów tak zdartych, że Mara nie wzięła ich nawet do wojska.

Potem przypomniało mu się, że mundury są robione na jedno kopyto. Ni to na upał, ni to na mróz. Więc zamówił jeszcze dwa mundury, jeden z grubszym, pikowanym podszyciem, nieprzewiewnym, nieprzemakalnym płaszczem, grubymi spodniami i butami z futrem, oraz kolejny, z materiałów cienkich, przewiewnych i, jak to nazwał ten idiota z igłą, "oddychających". Nie zawracał sobie głowy tym, jak kurwa buty mają oddychać, ale zapłacił wygórowaną cenę, po czym zapakował wszystko do skrzyni. Na dno nawrzucał też te rzeczy, których Mara nie wzięła. Czyli kilku skrzynek cienkich ostrzy do rzucania, dłuższych noży którymi jakoś otwierała okna, dwóch pistoletów których prawie nie używała, dwóch listów od tego jej brata które utknęły w szparze pomiędzy podłogą a listwą. Do tego nakupował też rzeczy, które mogłyby się Marze spodobać. Tak więc elegancka piersiówka, kilka książek, dobre pióro do pisania notatniki oraz stare wino, które, miał nadzieję, się nie stłucze.

Na koniec odpiął od paska swój nóż. Chwilę na niego patrzył. Porządna, ciężka rzecz, w cholernie grubym skórzanym futerale. Błyszczące, prawie trzydziestopięciocentymetrowe obustronne ostrze, zakrzywione tak jakby było stworzone do podżynania gardeł. Dał go Larze już dawno, bodajże po ich pierwszym spotkaniu, ale zwrotu doczekał się kilka dni później. Broń była wtedy dla dziewczyny za duża, zbyt ciężka, i nieporęczna. Dla niego był idealny, ale nie mógł zaprzeczyć że dziewczyna jako dziecko z nim przy pasku wyglądała jak z pierdolonym mieczem.

Schował nóż na dno skrzynki, przykrył wszystko ciuchami, zamontował drugie dno i zaadresował przesyłkę do jej brata z odpowiednią notką. Naturalnie nie wierzył w to, jakoby dziewczyna zginęła. Zbyt wiele ją nauczył, aby teraz zeżarł ja jakiś tytan. W końcu wychował ją od małej jak własne dziecko, znał jak nikt inny. 

Teraz wiedział, że jego plan wypalił. Nigdy się nie domyśliła tego, że tak naprawdę ją lubił. wywnioskował to po braku wiadomości zwrotnej dotyczącej jego paczki. A szkoda. Liczył na jakiś znak życia. Czego się spodziewała? Pewnie zlecania, jak zawsze. Dlatego teraz chciał do niej napisać. Problem w tym, że nie wiedział co.

Warknął, zwinął ubrudzoną tuszem kartkę i rzucił w róg poddasza. Wziął kolejny papier, i zaczął pisać. Tak po prostu. To co myślał.

"To, że i nie odpisałaś to zwykłe skurwysyństwo." - zaczął. - "Serio, odrobina, kurwa szacunku. Wiem że żyjesz. W Stohess po staremu. Paulo ciągle dycha, chociaż ostatnio dobrze go posiekali. Kuglarz chciał o ciebie pisać, ale Jane stwierdziła że chyba go pojebało. Zyski mi spadły. Na twoje miejsce przyszedł jeden chłopak, mówimy na niego Pierwszak. Jest hujowy, przez ostatnie trzy lata cztery razy wyciągałem go z pierdla. Dostałem od jednej takiej pozwolenie na handel kodereiną w mieście. Była spora afera tuż przy Gnieździe, myślałem że zdechnę..." - dopisał, przygryzając górną wargę. Wiedział, że nie powinien pisać co widział. Nawet on. Ale to mogłoby przydać się Larze. Może nawet mu odpisze.

Więc kontynuował list. 

"Generalnie chodziło o te dziewczynę od kodereiny, jej chłopak chciał żebym ją przetrzymał. Ale dawał marną kasę, więc go spławiłem. To poszedł do Walda. Pechowo, Wald wplątał w to Lou, tego swojego popierdolonego braciszka. Skończyło się tak że gówniarz zabił Walda, więc my wykończyliśmy go kilka dni później. Widziałem z okna jak jechali wozem, i nie wiem skąd, nagle coś go rozjebało. Dym jak przy eksplozji. Ale jak ten dym opadł, to na ulicy leżały kości. Cała ręka, ale, kurwa, chyba sześciometrowa. Nie mówię, ale się tak spietrzyłem, że myślałem że w końcu na zawał pierdolnę. Nie wiem skąd tam to się wzięło, ani czyje było. Nie wiem kto jeszcze jechał tym wozem. Ale o ile wiem, to Tytani mają sześciometrowe łapska, prawda? Zostawiam ci to do obgadania z generałem."

Ostatnią kropkę postawił tak zamaszyście, że przebił kartkę na wylot i złamał pióro. Nie przejmując się tym, złożył list i schował go do koperty, wrzucił ją do szuflady, po czym utykając nieznacznie na lewą nogę skierował się w stronę drzwi. Nie miał czasu teraz teraz nadać listu, to nie tak że bał się odnowić kontakt, tylko nie miał czasu.

W związku ze śmiercią Walda i Lou, konkurencyjna szajka zwana Przystanią została pozbawiona dowódcy. A Franz miał dla nich bardzo dobrą ofertę przyłączenia się do niego. Potrzebował tylko jakiś dwóch dni, Paula, ośmiu snajperów i... tak, Lara by się przydała. Nie miał zamiaru brać Pierwszaka zamiast niej, chłopak był nieokrzesany i rozwalał większość akcji dyplomatycznych. Zamiast tego weźmie tego barmana Kmiota, który ostatnio spisał się informując go o dziewczynie z Żandarmerii, która szukała tamtej od kodereiny. Kmiot zapowiadał się naprawdę obiecująco. Franz utwierdzał się w przekonaniu, że powinien dzisiaj dokładniej wypytać o tamtą z Żandarmów. Może miała jakiś związek z tamtym łapskiem na ulicy? Kto wie.

Gdy Franz nacisnął klamkę i otworzył drzwi, owiał go smród taniej wódki i papierosów. Zmarszczył nos. Czy ktoś, u licha, poza nim wietrzył tutaj pokoje? Raczej nie. Ale schodząc po wąskich, chybotliwych schodkach wyjął z rękawa drugi ze swoich noży. Zaraz nauczy tych nowych w Nieśmiertelnych, że ceną za lepszy pokój na górze jest zachowanie jako takiej dozy porządku, żeby nie capiło mu na poddaszu. Czy wymagał za wiele?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top