Rozdział 49

W Stohess było wielu ludzi, którzy opowiadali o tym, jak bardzo nie mogą doczekać się lata, żeby tylko móc wyjechać do domku letniskowego należącego do jednego ze swoich wujów. Bo na wsi na pewno zobaczą śliczne szczeniaczki suki sąsiada, bo las taki uspokajający, a w ogóle to oj na wsi dopiero jest prawdziwe życie. Taka harmonia z naturą, taka cisza i spokój, pikniki z koszyczkami i wspólne ploteczki. 

Problem w tym, że ci ludzie już urodzili się obrzydliwie bogaci, więc de facto nie mieszkali na wsi. Wpadali na lato, odpoczywali pod czystym niebem, i wracali do wygodnego miasta. Nie mieli więc szansy na poznanie prawdziwej, zabitej dechami wsi, w taki sposób w jaki znał ją Keegan. A jemu kojarzyła się tylko z pracą, potwornym zimnem, skręcającym boleśnie głodem, i paniką odczuwalną podczas chowania Kenny'ego gdzieś po stodołach czy rozpadających się przybudówkach. 

Na szczęście teraz jego brat miał się całkiem dobrze, a obecnie był zajęty rzucaniem w siostrę garściami siana zabranego z wozu, którym właśnie jechali. Kuchel za to próbowała dźgnąć go widłami, więc najwyraźniej dobrze się bawili. I nie widzieli, jak mocno Keegan musi zaciskać ręce na wodzach, żeby w końcu przestały się trząść. Na dobrą sprawę nawet nie chciał zabierać rodzeństwa ze sobą, ale bardzo nalegali.

- Dwie minuty, Keegan! - krzyknął Kenny, kiedy wóz zatrzymał się przy jakimś zdezelowanym płocie, na którym wisiały resztki podartych ubrań. - Jak nie wrócisz za dwie minuty, to po ciebie idę!

- Rozumiem, tylko zostawię im paczki i wracam. - zapewnił, nie chcąc wdawać się w dłuższą dyskusję, którą na pewno by przegrał.

- Jedyne paczki na które zasługują, to te z gównem w środku. - Kuchel na moment odłożyła widły, żeby powyciągać z włosów resztki siana.

Keegan postanowił tylko pokornie pokiwać głową, po czym jak najszybciej zgarnął z wozu kilka papierowych toreb które zostały im po ostatnich zakupach, i poszedł w kierunku chaty.

Oprócz tego, że wnętrze z każdymi odwiedzinami było nieco bardziej zniszczone, niewiele zmieniło się od jego dzieciństwa. Nadal wszystkie okna były zasłonięte jakimiś szmatami, wokół unosił się kwaśny zapach potu, a uczucie duchoty i bezruch powietrza wręcz przytłaczały. Klepisko było mocno wydeptane, ale mężczyzna miał wrażenie że z każdym ostrożnie stawianym krokiem wznieca mały kłąb kurzu, który oblepia mu lakierki i nogawki spodni. W wygasłym palenisku leżała stłuczona butelka, a sterta brudnych koców obok pieca miarowo się poruszała, świadcząc o tym, że ktoś musi tam spać.

Otoczenie wręcz wymuszało potrzebę natychmiastowego sprzątania, ale ponieważ takie drobne gesty nigdy nie były tutaj mile widziane, brunet tylko odłożył torby na stół, który właściwie był niczym więcej niż dwoma deskami wspartymi na krzywo ściętych pniakach. Czasami udawało mu się przynieść jedzenie, ubrania i leki, po czym wyjść niezauważonym. Niestety, dziś najwidoczniej nie był jego dzień. 

Nie zdążył się nawet odwrócić, kiedy za nim z nikąd pojawiła się sylwetka, poczuł jedynie jak ktoś dociska go plecami do swojego torsu, i zaciska dłoń na jego szyi. W duchu podziękował za to, że żabot stanowił barierę pomiędzy jego skórą, a tą brudną łapą.

- Ojciec! - Jonas zawołał w stronę kocy, ale jego głos nie brzmiał do końca trzeźwo. - Patrz, pedał ze Stohess znowu nas odwiedził!

Koce poruszyły się nieco gwałtowniej, kiedy dziadek wysunął spod nich rękę, niepewnie podnosząc się do siadu. Popatrzył na rozpaczliwie próbującego złapać oddech wnuka wzrokiem podobnym do tego, jakim można obdarzyć psie gówno przylepione do powierzchni buta. Nie żeby Keegan nie był przyzwyczajony do takiego traktowania, jak najbardziej był, i znosił je z pokorą. Po tym jak zabił ojca, przez jakiś czas reszta rodziny bała się tak na niego naskakiwać. Niestety, szybko zrozumieli że własne życie czy godność niewiele chłopaka obchodzi, więc póki nie przyczepiali się do Kenny'ego czy Kuchel, to nadal mogli traktować go jak worek treningowy.

- Chcesz mieć na spirytus? - dziadek przetarł oczy, sycząc z bólu. Widocznie jego zdrowie nieustannie się pogarszało.

- Chcę, ale...

- To puść śmiecia, póki się kurwi to masz pieniądze. 

Keegan upadł na kolana kiedy tylko go puszczono, nie podejmując próby wyjaśniania tego, że wcale się nie kurwi, tylko zajmuje się przemytem i handlem narkotykami czy bronią. Po pierwsze, wolał żeby nie wiedzieli co robi, a po drugie, i tak by nie uwierzyli. Miał opinię męskiej dziwki, która po prostu drogo sobie liczy, a opinii hałastry zdziczałych Ackermannów nie miał zamiaru zmieniać.

Właściwie, nie miał też zbytniego żalu do Jonasa, i to nawet w momencie, kiedy ten rozbił mu butelkę na głowie, a spirytus pomieszany krwią spłynął mu na oczy. Wmawiał sobie, że wujostwo ma prawo tak go traktować, wszak zabił im najstarszego brata. Chociaż najpewniej, tak jak całe życie szukał tylko usprawiedliwienia wyładowywanej na nim od najmłodszych lat agresji.

- Marynarka do wyrzucenia. - wymamrotał tylko, przysiadając na piętach.

- Jak ci zaraz przypierdole to się zesrasz z bólu, i spodnie też będziesz musiał wyjebać. - wujek złapał go za włosy, próbując podnieść go w ten sposób do pionu. - Do czego to doszło, żeby kurwa nas utrzymywała.

- Zamknij się Jonas, niech go jebie kto chce. Przynajmniej mamy pewność, że on sam nie wypierdoli żadnej panny z Fritzlów. - starzec ciężko powłócząc nogami podszedł do stołu, i zaczął żmudny proces zaglądania do papierowych toreb w poszukiwaniu czegoś wartościowego.

Jednak jego słowa zainteresowały Keegana, któremu w obecnej chwili wujek próbował zedrzeć siłą marynarkę, widocznie zauważając w niej złote nici. Dziadek co prawda nie pamiętał świata poza Murami, ale urodził się przed ich powstaniem. Miał może z rok czy dwa lata, kiedy po sprzeciwieniu się władcy rozpoczęły się prześladowania, i karmiony legendami o potędze rodu płynącymi od jego rodziców resztę życia spędzał w wykreowanym przez nich świecie. Wydawał się odcięty od rzeczywistości, nawijając ciągle o klanie, mocy, karocach ze złotymi emblematami czy kuszach, tak ciężkich, że nikt poza nimi nie potrafił ich obsługiwać. Przebudzał się do życia tylko, kiedy nie pasowała mu jakaś z cech jednego z potomków, albo kiedy musiał zaaranżować komuś małżeństwo, żeby przedłużyć linię rodu.

Keegan odkąd pamiętał słyszał z jego ust tylko takie historie, zupełnie jakby dziadek nie zauważał że obecnie żyje w melinie, nabawiając się tylko nowych problemów ze stawami. Rzadko zdarzało się, żeby mówił na temat albo powiedział coś ciekawszego, wszak uznał że spełnił swoją rolę w społeczeństwie po spłodzeniu i "przebudzeniu" czterech synów. I co z tego, że cała czwórka była alkoholikami, nie podejmującymi pracy i wyżywającymi się na otoczeniu. Byli wysocy i krępi, skłonni do bójek, nie parali się zajęciami "nie dla Ackermannów" oraz przytakiwali jego historiom o potędze, więc dla dziadka byli idealni. Natomiast zarabiający na rodzinę wnuk, przez lichą posturę i masę elokwentnie wyrażanej uprzejmości jak i otwartego sprzeciwu wobec rodzinnych tradycji, nie znaczył dla niego praktycznie nic. To że zabił mu syna to tam jebać, i tak nie postrzegał Josepha jako swoje dziecko, tylko jako przedłużenie rodowodu. Wręcz był na niego zły za to, że spłodził tak słabe dzieci.

- A to byłoby coś złego? - zapytał naiwnie Keegan, nadal nie podejmując próby wyrwania się Jonasowi.

- Złego. - warknął jego wujek, plując na klepisko gęstą flegmą. - Ale pedałowi to nie grozi, chyba że jednak masz pizde i wyjebie cię ktoś z Fritzlów. Właśnie, może ty baba jednak jesteś?

- To zakazane. - dziadka albo nie obchodziło, czy jego wnukowi dzieje się krzywda, albo nawet to do niego nie docierało. - Straszne dzieci z tego wychodziły, takie ni w tą ni w tamtą. Obrzydliwie niewdzięczne mieszańce, ale przydatne w boju...

Mężczyzna pozwalał seniorowi rodu kontynuować, mimo że musiał ugryźć się w język, żeby nie zwrócić mu uwagi na to, że w żadnym boju nigdy nie uczestniczył. Niestety, mężczyzna kompletnie się zapętlił, powtórzył coś o "niedorobionych królewskich Ackermannach" jeszcze trzy razy, po czym wrócił pod koce mamrocząc o kuszach.

Wtedy Keegan stwierdził, że czas szybko wyrwać się Jonasowi, zanim Julius i Jakerd też wrócą do domu, bo wtedy jego szanse na ucieczkę by spadły. W dodatku jeszcze Kenny faktycznie po niego przyjdzie, wpakują się w niepotrzebną bójkę...

Wybiegł z domu akompaniamencie wrzasku wuja, a w pędzie przerzucił sobie przez ramię Kuchel, która najwyraźniej próbowała podpalić chatę. W drodze do domu zbierał opieprz od rodzeństwa, od którego usłyszał też masę słów pocieszenia, i gróźb mających zmusić go do zaprzestania odwiedzin w rodzinnej wsi. W międzyczasie Kenny opatrywał mu rozcięty  łuk brwiowy, a Kuchel cięła nożem swoją chustę na fragmenty mogące służyć za bandaż.

Jednak w głowie Keegana obijało się tylko to, że z jego dzieckiem coś może być nie tak. Że z jakiegoś nieznanego mu powodu nie powinni krzyżować się z rodziną królewską, a on dowiaduje się o tym w momencie, kiedy jego narzeczona jest w piątym miesiącu ciąży.

Kurwa, dzięki, dziadku.

*********************************************************************************************

Mniej więcej od momentu, kiedy Levi przestał zachowywać się w stosunku do Lary jak wściekłe zwierze, dziewczyna zmuszona była wysłuchiwać miliarda próśb ze strony kadetów. Dzieciaki z jakiegoś powodu uznały, że ma ona na kapitana iście magiczny wpływ, i jednym słowem potrafiłaby sprawić, żeby przestał traktować ich tak ostro.

Lawina życzeń nie miała końca, mimo wyjaśnień że przecież nie potrafiłaby nagle zmienić jego zachowania. Poza tym nie była nawet pewna, czy to dobry pomysł. Uważała, że lepiej jeżeli w wojsku pomiędzy kapitanem i jego oddziałem byłby dystans pozbawiony zbytniego spoufalania, a do tego prowadziłoby temperowanie jego metod. Z drugiej strony też nie czuła, żeby Levi w jakikolwiek sposób faktycznie znęcał się nad kadetami. Może dlatego, że przywykła do jego tonu którego bali się żołnierze, ale z wyjątkiem pobicia Erena i kilku szarpanin nie odnotowała specjalnych powodów do zmartwień. 

Przekonywała też znajomych, że po znalezieniu się w grupie bezpośrednich podkomendnych kapitana nikt nagle nie poukręca im łbów, a w ramach uspokojenia zgodziła się dopisać ich potrzeby do listy przedmiotów potrzebnych w oddziale. Leviowi natomiast porobiła listy z komentarzami odnośnie kadetów, które mogły pomóc mu w lepszym poznaniu ich stylu walki czy sposobu reakcji jeszcze przed jakimkolwiek starciem. Więc znów przypadła jej rola arbitra, chodzącego w te i z powrotem z naręczem dokumentów, starając się możliwie jak najbardziej pomagać w spojeniu zespołu.

W momencie tymczasowego wyjazdu za miasto jej misja była niemalże ukończona. Erwin zadecydował, że wyjadą w nocy, i zajmą należącą do korpusu niewielką chatę kilkanaście kilometrów za murem. Zresztą, w obawie przed skutkami coraz gęstszych nastrojów w rządzie rozpraszał obecnie wszystkich podwładnych po niemal całym terenie Murów. Na początku Lara uważała to za odrobinę przesadzoną reakcję, ale potem przypomniała sobie jak wielu przeciwników politycznego rygoru ginęło w tajemniczych okolicznościach. A jej brat mieścił się teraz w czołówce wrogów publicznych, więc pewnie kwestią dni będzie powolne wyłapywanie i ostre przesłuchania Zwiadowców.

Na szczęście, Erwin doszedł do siebie na tyle, że nie martwiła się że w czasie jej nieobecności dopadną go jakieś powikłania. Żałowała tylko, że znowu nie miał czasu na rozmowy z nią, odkąd tylko wyszedł ze szpitalnego łóżka. Jednak chyba powoli zaczynała się do tego przyzwyczajać. Nadal jego zachowanie ją bolało, ale skoro przeżyła bez niego tyle lat... to przywyknie znowu do takiej egzystencji. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że generał stanowił dla niej bardziej kotwicę w rzeczywistości, i nadzieję do powrotu do życia które prowadziła zanim trafiła na ulicę.

A teraz zrozumiała, że nie tęskniła za tym życiem, i nie umiałaby się w nim odnaleźć. Być może nawet powinna dziękować losowi za to, że nie pozostała w tamtej, tak odległej teraz rzeczywistości. Lubiła poznawać masę nowych osób, pić na dachach i opowiadać bajki dzieciakom mieszkającym w Poczekajce. Lata w Stohess były czasami ciężkie, ale pozwoliły jej poznać własną naturę, jak i dały masę życiowych szans czy możliwości, zapewniając wolność której nigdy nie doświadczyłaby w rodzinnym domu. 

W korpusie zasad i sztywnych ram było więcej, ale dalej miała do czynienia z całym przekrojem społeczeństwa, a nowe odkrycia w pełni zaspokajały jej ciekawość. Gdyby jeszcze nie musiała przy tym igrać ze śmiercią, byłoby naprawdę świetnie.

Ale poznała Levia, co właściwie wszystko jej wynagradzało.

- Ej, Levi? - zapytała, wchodząc do ich pokoju ze wzrokiem utkwionym w trzymanej liście. - Powiedz mi, ty masz opcje wrzucenia podpasek w koszta utrzymania oddziału? Bo z dziewczynami nie wiem czy kupować dzisiaj zapas na kij wie ile, czy dopiszemy to do zaopatrzenia, co?

Rozejrzała się w końcu po pomieszczeniu, uświadamiając sobie że najwyraźniej nikogo tutaj nie ma. Drzwi do łazienki były za to otwarte na oścież, a Levi z braku balii miał robić dzisiaj ostatnie przed wyjazdem pranie w umywalce, więc może zawziął się tak bardzo na dopieranie koszuli że jej nie słyszał.

- Słuchaj to jest ważna sprawa, i w ogóle powinno być w kosztach już dawno, ale Erwin wiecznie nie ma czasu o tym gadać, a ja dostaje nerwicy od prania wielorazowych. W Stohess jest firma, z którą dałoby radę przyklepać taką umowę, żeby dorzucali podpaski do prywatnych transportów. Właśnie, potrzebuje twojego podpisu, żeby uwzględnić zmianę dostarczania zaopatrzenia na prywatne. Oficjalnie w papierach rezygnujemy ze środków korpusu, ale to tylko po to żeby powiązany z rządem dostawca nie znał naszego miejsca pobytu, a pieniądze Erwin da nam pod stołem, tyle że musisz to przyklepać...

Przerwała dopiero, kiedy zajrzała do łazienki, bo wobec sytuacji podpaski jednak przestały być aż tak ważne.

Najwidoczniej Levi wziął się za pranie, bo z umywalki wystawała tarka, a obok stał koszyk z wilgotnymi ubraniami gotowymi do wywieszenia ich na zewnątrz. Problem w tym, że kapitan klęczał na podłodze z głową zwieszoną w dół, opierając się nadgarstkami wyciągniętych rąk o brzeg umywalki. 

- Co jest? - zapytała nieco spanikowanym głosem, jeszcze zanim podeszła i przyklęknęła obok niego. W pierwszym odruchu pomyślała że może zasłabł chwilę temu, a kolejną że przez lata w Podziemiu nogi zaczynają mu odmawiać posłuszeństwa. Jednak przecież nie wykazywał żadnych oznak nawet wczesnego stadium rozwoju choroby...

- Podarło się. - mruknął, wykonując jakiś dziwny gest nadgarstkiem, przez co ochlapał sobie trochę włosy wodą z umywalki.

- Ale co się podarło? Pokaż, może da radę ładnie zszyć, no już, wstajemy.

Wspierając się o nią ramieniem zdołał wstać, mimo że widocznie drżały mu nogi, i musiał być oparty o umywalkę żeby w ogóle utrzymać się w pionie. Dopiero wtedy Lara zauważyła, że miał dłoń kurczowo zaciśniętą na przemoczonym wodą z mydlinami żabocie. Levi rozłożył materiał, który przez lata sprał i znosił się już tak mocno, że mokry był niemal przezroczysty. W dodatku teraz w jednym miejscu miał rozdarcie, niezbyt duże, ale patrząc na jego poszarpany brzeg łatwo można było się domyślić, że każdy ruch materiału będzie dalej je rozpruwał.  Żabot był już tak stary i sfatygowany, że prawdopodobnie starczyło że Levi troszeczkę zbyt mocno potarł nim o tarkę, żeby kompletnie się rozpadł.

Dziewczyna na ten widok poczuła gulę w gardle i ukłucie w sercu, a skoro ją dotknęło to dość mocno, nie potrafiła sobie nawet wyobrazić tego, co w tym momencie odczuwał Levi.

- Ma conajmniej z trzydzieści lat, wiedziałem że kiedyś się podrze, reszta koszuli była w strzępach... - ton kapitana był spokojny, ale czuć było jak wiele sił musi włożyć w jego opanowanie. - Dasz radę to zszyć?

Nie chciała mówić, że nie, ale patrząc na żabot miała wątpliwości. Materiał był już naprawdę cieniutki, a nici które go tworzyły sprawiały wrażenie na tyle delikatnych, że nie była pewna czy nić krawiecka znajdzie między nimi porządny punkt zaczepienia. Sam brzeg rozerwanego fragmentu raczej trzeba byłoby poprzycinać, żeby w ogóle próbować najpierw go obszyć, a i tak nie było gwarancji czy nie rozpruje to bardziej żabotu.

- Może oddaj go do krawcowej? - zasugerowała po chwili. - Coś by może na to poradziła.

- Nie oddam go jakiejś obcej babie żeby wszywała mi wstawkę, albo obszyła wstążeczką brzegi.

- Ale ja mogę go zniszczyć jeszcze bardziej, to nie jest już materiał który można tak sobie zszywać, może mi się rozpaść w rękach.

- Chociaż spróbuj to naprawić. 

Dziewczyna naprawdę nie chciałaby brać odpowiedzialności za rzecz tak cenną dla Levia. Fakt, umiała dość dobrze szyć, ale ryzyko że spieprzy robotę było ogromne. A wtedy obwiniałaby się do końca życia za zrujnowanie tak cennej pamiątki.

- Myślałeś o tym, żeby wziąć którąś z koszul mamy ze Stohess, i...

- Nie.

- Rozumiem, nie są z tobą całe życie, ale dalej...

- Tamtych mi nie dała, to prezent od niej.

- Wiem to, i uwierz mi że jak wyschnie to pomyślę nad tym, jak to naprawić. Tyle że jeśli teraz podarł się tak łatwo, może potem pójść na szwie, albo gdzie indziej. Myślałeś może nad tym, żeby nosić go bardziej sporadycznie? Albo ogólnie... przestać go nosić?

Widząc, że Levi zaciska zęby, gotowy opierdolić ją za wszystkie grzechy jej życia, uspokajająco pokiwała dłonią, dając znak żeby pozwolił jej dokończyć.

- Kochanie, ja wiem jakie to dla ciebie ważne, ale przemyśl taką możliwość. Jak zacznie się kompletnie pruć kiedy dalej będziesz go nosił i prał, to w końcu nic z niego nie zostanie. A jak odpuścisz to, żeby zawsze mieć go przy sobie, to przestanie się tak niszczyć i będziesz miał go na zawsze. Z tym że w jakiejś szufladzie, jak wrócimy do twierdzy to w twoim pokoju...

- Lara.

- To tylko propozycja.

- Wyjdź, zanim powiem coś czego będę żałował.

Chciała zaoponować, jakoś dokładniej wyjaśnić to co miała na myśli, w końcu według niej takie rozwiązanie było najbardziej logicznym. Z drugiej jednak strony wiedziała co Levi jest w stanie powiedzieć w emocjach, a skoro teraz potrafił opanować się na tyle, żeby, chamsko bo chamsko, ale poprosić ją o chwilę samotności, była w stanie to uszanować. Nie oznacza to że zrezygnowała z zamiaru późniejszych wyjaśnień, ale jeżeli chciała uniknąć kłótni musiała dać mu trochę przestrzeni, inaczej wszystkie próby nauczenia go zdrowych interakcji pójdą na marne. 

Wycofała się z pomieszczenia, posyłając mu pełne troski spojrzenie, żeby był pewien że się na niego nie gniewa.

*********************************************************************************************

Levi pamiętał, jakiego pierdolca miał Kenny na punkcie swojego kapelusza. Nie rozmawiali o tym nigdy, zresztą poza monologami Rozpruwacza ogólnie niewiele rozmawiali, ale dało się wyczuć że nakrycie głowy jest dla niego czymś koszmarnie ważnym. Kenny spał z kapeluszem, w kapeluszu jadł i nawet zabierał go do łazienki jak się kąpał, żeby mieć go na oku. Nigdy nie zgubił go jak był pijany (chociaż już buta zdarzało mu się zgubić), czyścił go z pyłu i kurzu szczoteczkami z miękkim włosiem i psikał jakimiś specyfikami od których zapachu kręciło się w głowie.

Pewnego dnia odpruła mu się i tak odpadająca wstążka, i spędził kilka dni szukając identycznej, żeby ją wymienić. A gdy w jakiejś feralnej bójce oddarł mu się kawałek ronda, Kenny odmówił zaniesienia kapelusza do naprawy. Zamiast tego kupił nić i całą noc siedział na kanapie, skrupulatnie przyszywając rondo z powrotem, i kurwiąc pod nosem kiedy przekuł sobie igłą palec.

Tak samo Levi siedział teraz na łóżku, i drżącymi rękami próbował zszyć żabot. Problem w tym, że nigdy nie był zbyt dobry w przyszywaniu czegokolwiek oprócz guzików, a to rozdarcie było cholernie ciężkie do załatania. Za nic nie chciał wszywać wstawki, więc uparcie ranił sobie opuszki igłą, starając się mrugać na tyle szybko, żeby oczy nie zaszły mu łzami. 

A stan żabotu tylko się pogarszał.

Tu już nawet nie chodziło o sam materiał, chodziło o wszystkie zawarte w nim wspomnienia, i to że zawsze był przy nim. Pamiętał go jako koszulę mamy, jako swoje własne pierwsze ubranie, potem podkoszulek, a w końcu żabot. Pamiętał, jak nosił go w Podziemiu do momentu, kiedy podczas bójki ktoś prawie go nim udusił, i od tego dnia miał go w kieszeni albo dalej na szyi, ale schowany pod koszulą. To była jedyna rzecz w jego osobie, do której nie przypieprzał się Kenny, jedyna którą dała mu matka, i jedyna w której pamiętał srogi chłód i pierwsze promienie słońca.

Miał świadomość tego, że materiał z biegiem lat wygląda coraz gorzej, ale wypierał ten fakt do momentu, kiedy rozdarł się gdy tylko zaczął go prać. Jednak nie mógł odpuścić, nie mógł zwyczajnie wyrzucić swoich wszystkich wspomnień, ani zamknąć ich w losowej szufladzie.

Dlatego słowa Lary zabolały go bardziej, niż gdyby zdzieliła go w twarz. Była jego ostatnią nadzieją na uratowanie tych chwil zamkniętych w kawałku ubrania, jego całego życia, a bezczelnie zasugerowała mu coś takiego. Gdzieś w głębi wiedział, że schowanie żabotu przestałoby narażać go na więcej zniszczeń, ale nie zamierzał tego zaakceptować. Ma być przy nim, jego całe życie ma być przy nim. Inaczej zapomni swoje najwcześniejsze lata, zapomni mamę i te sporadyczne przypadki kiedy Kenny go chwalił.

Zrezygnował dopiero, gdy już trzeci raz jakiś gówniarz dobijał mu się do drzwi, bezczelnie mówiąc że są gotowi do wymarszu i czekają tylko na niego. Ostatni raz kazał mu się odpierdolić, dodał, że przecież zaraz przyjdzie, po czym spojrzał na jeszcze bardziej rozpruty, ozdobiony plamkami krwi materiał z beznadziejnie poplątaną wokół rozdarcia nicią. I pierwszy raz od śmierci Farlana i Isabel łzy popłynęły mu po policzkach. A płynęły na tyle długo, że do powodów jego płaczu dołączyły wszystkie ostatnie wydarzenia, uderzające jak rzeka gdy tylko miał chwilę słabości. To, że stracił oddział, że nawet nie pochowali ciał, że obiecywał umierającym wytępienie Tytanów a teraz okazało się, że mordował ludzi, że Lara też na pewno niedługo zginie, że nie zdołał ochronić nikogo, że Kenny z jakiegoś powodu nigdy go nie szukał ani nie próbował się z nim skontaktować, że go zostawił...

Na szczęście mrok działał na jego korzyść, bo chyba żaden z kadetów nie zobaczył jakie ma opuchnięte od płaczu oczy. Tylko Lara wwiercała mu w plecy przeszywające spojrzenie, i miał wrażenie że jak tylko dotrą na miejsce to dopadnie go ze swoimi zatroskanymi pytaniami. A teraz tego nie potrzebował, potrzebował tylko być sam.

I żeby ktoś naprawił ten jebany żabot.

Na szczęście, nawet nie poszła spać do (technicznie) należącego do niego pokoju na poddaszu, rozłożyła posłanie na parterze razem z dzieciakami, biorąc na siebie pierwszą wartę. Levi tymczasem leżał w łóżku i patrzył przez świetlik na powolutku wschodzące słońce. Ilekroć zamykał oczy, dostawał jakiegoś wewnętrznego napadu paniki, a trzykrotnie schodził do kuchni i robił sobie herbatę z jakiś ziółek, które podobno były uspokajające, wypijając w koniec końców jakieś siedem filiżanek.

Nie wiedział że herbata może smakować tak paskudnie, ale w końcu chyba w połączeniu ze zmęczeniem emocjonalnym zadziałała, bo udało mu się zmrużyć oczy na parę godzin obsesyjnych koszmarów o rozmywających się wspomnieniach i pustce w głowie. Obudziła go dobiegająca z parteru kłótnia Jeana i Erena, a z frustracji był gotowy natychmiast zejść na dół, i spuścić dzieciakom taki wpierdol, żeby odechciało im odzywać się w jego obecności przez najbliższy rok. 

Jednak ledwo uniósł głowę znad poduszki, uświadomił sobie że nie trzyma żabotu, a z pewnością zasnął z dłonią zaciśniętą na materiale. W absolutnej panice wyskoczył z łóżka, niemal się wywracając przez nagły zawrót głowy, a wtedy jego wzrok padł na białe zawiniątko na szafce nocnej. Drżącymi rękami rozłożył żabot, patrząc na niego w złotych promieniach słońca.

Był zszyty.

Może i nie perfekcyjnie, bo szew na tle cieniutkiego materiału był widoczny, ale był bardzo schludny i delikatnie ozdobny, na tyle, że gdyby poprowadzić go przez całą długość żabotu, śmiało mógłby uchodzić za fabryczny wzór, jaki był tutaj od nowości. Kapitan odłożył go z powrotem na szafkę, i po cichutku zszedł schodami parę stopni w dół, ale nie na tyle, żeby ktoś go zauważył. Jean i Eren dalej sobie wygrażali, podczas kiedy Lara próbowała wyrwać Sashy coś, co prawdopodobnie miało być śniadaniem dla całego oddziału. Kiedy już jej się udało, kopnęła Jeana w kolano, sycząc do niego przez zęby żeby przestał przypieprzać się do Erena o wszystko, i po prostu pościelił swoje posłanie zamiast się wykłócać, bo jeszcze obudzi Levia, a on i tak mało śpi.

A kapitan słuchał, i nie mógł wyjść z podziwu, jak to jest że każdego dnia kocha ją coraz bardziej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top