Rozdział 28

Jak coś ten rozdział to tylko shoty dotyczące Ackermannów, które miały być w poprzednim rozdziale, ale wtedy rozbijał się na zbyt wiele małych scenek. Kolejny już wraca do fabuły i jest z nią bardzo ściśle związany.


***


Bardzo wczesne dzieciństwo Kenny'ego składało się z dwóch głównych segmentów. Tym pierwszym było chowanie się do stodoły, i spanie w niej ze strachu przed powrotem do domu, w którym przesiadywał ojciec. Drugim, późniejszym, był widok płaczącego co wieczór Keegana. Płakał w koszmarnie dziwny sposób, po jego twarzy leciały łzy a grymas był pełen niepisanego żalu, ale praktycznie nie wydawał przy tym żadnego odgłosu. Jedynie oddychał nieco głębiej.

Dopiero będąc nastolatkiem, kiedy już te wieczorne płacze ustały a im udało się wynająć jakieś mieszkanie w Stohness, chłopak zrozumiał, co powodowało ten stan rzeczy.

Żyli w okresie największych prześladowań klanu. 

Sprawa wciąż była zbyt świeża, by o niej zapomnieć, a jednocześnie na tyle stara, że w rządzie wezbrał gniew na to, że po latach ród wciąż trzyma się życia.

- Wiesz, Kenneth... - mówił wtedy Keegan, ocierając łzy i biorąc chłopca na kolana. - Po prostu przypomniało mi się coś bardzo smutnego, ale już czuję się lepiej. Idź spać, skarbie.

Kłamał mu prosto w oczy, żeby tylko nie powiedzieć czemu naprawdę płacze. A łzy brały się stąd, że nigdy nie był pewien czy dożyją kolejnego poranka. Śpiący w jakiś beczkach czy skrzyniach w wąskich alejkach pomiędzy sklepami a klubami nocnymi, żył w nieustającym strachu przed każdym szelestem. Kenny kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak groźne jest dla nich spojrzenie Żandarmerii, że patrol może zakończyć ich życie. On tylko marudził że jest zimno i że chleb nie był pierwszej świeżości.

Tymczasem Keegan nie mógł znaleźć do jedzenia nic więcej, a ze strachu nawet nie był w stanie podjąć pracy. Z ostrożności nigdzie nie zostawali na dłużej niż jedną noc, i nie wiadomo jak mogłoby się to skończyć, gdyby nie to, że Keegan zawsze potrafił wykombinować coś tak szalonego, że ledwo cudem się udawało. W tej nieustannej ucieczce przed służbami zawsze potrafił znaleźć jakąś mamkę, która przez pare dni karmiła Kuchel, podpalał niewielkie sterty siana żeby gospodarze wybiegli na podwórze, a w tym czasie zagarniał ich obiad ze stołu, robił zupę z tego co znalazł w lesie albo zabierał leżące na brzegu ubrania należące do kogoś, kto właśnie kąpał się w rzece. 

Tylko niesamowitym zrządzeniem losu nikt go wtedy nie złapał, a Kenny w późniejszych latach po  stokroć zadawał sobie dwa pytania, odbijające się echem w jego głowie. Jak ten człowiek mógł być spokrewniony z jego ojcem? I dlaczego on, dzieciak o burżujskim imieniu i przeklętym nazwisku, nie potrafił za nic być taki jak Keegan?

Najpewniej dlatego w późniejszych latach życia przestał nazywać się Kennethem, choć nikomu nie przyznał, że zostało to spowodowane tym, że nie czuł się godny imienia noszonego w wysokich sferach. Chociaż otrzymał je właśnie po to, żeby móc się w nich odnaleźć. Długo zajęło mu wyjaśnienie Keeganowi, że chce być nazywany Kennym. Zwyczajnym Kennym. Po prostu Kennym. 

I nawet nie miał pojęcia jak szybko ten zwrot stał się unikalnym kodem na powiedzenie "Jestem Ackermannem".

Nazwisko było czymś, czego każdy bał się wymówić. Więc ilekroć ktokolwiek przychodził do domu w Stohness, jak wiele razy ktoś z klanu nie spotkał krewniaka w barze, sprawdzenie tożsamości zawsze wyglądało identycznie. I tak też Keegan wpoił później ten sposób Kuchel i Franzowi.

Po prostu Franz. Po prostu Kuchel, po prostu Kenny, po prostu Keegan i po prostu Erik. 

Jesteś Ackermannem, gratulacje, a teraz z tym żyj. Po prostu.

***********************************************************************************************

- Nie będziesz jadła śniadania?

- Jak zjem to się spóźnię! - technicznie rzecz biorąc Kuchel już dawno była spóźniona, ale stokroć bardziej wolała wpaść na zajęcia w połowie, niż kompletnie odpuścić sobie pierwszą godzinę. Problem był taki, że spakować powinna się wczoraj, a jak zwykle zostawiła to na ostatnią chwilę.

- Uczelnia nie zapewnia wam płótna? - zapytał mężczyzna, patrząc jak dziewczyna dość nieporadnie próbuje znieść z piętra ogromne... coś, co za pare godzin pracy mogłoby zostać nazwane obrazem.

- Zapewnia, ale to miałam już zagruntowane w domu i chciałam na nim zacząć szkic. - wyjaśniła, ledwo co ratując płótno przed nadzianiem się na wiszące na ścianie nas schodami skrzyżowane miecze. - Wszystko w tym domu musi być takie ostre?

- Względy bezpieczeństwa.

- Przecież nikt nie napadnie cię na schodach.

- Technicznie rzecz biorąc...

- Musisz się w końcu uspokoić. - westchnęła, oddając mu do potrzymania płótno, i biegnąc do pracowni po farby. Oczywiście, kiedy spała Keegan jakimś cudem wymył z podłogi wszystkie pozostawione tam kolorowe plamy, ale też pochował tubki farby do szafek, więc znalezienie tych którymi pracowała wieczorem chwilę jej zajęło. W końcu jednak wrzuciła większość potrzebnych rzeczy do torby i wybiegła do przedpokoju, gdzie Keegan już czekał ze spakowanym na wynos dla niej śniadaniem.

- Jesteś kochany tato! - rzuciła jeszcze szybko, po czym trzasnęła drzwiami i zniknęła.

Zwykle w momentach, kiedy Kuchel była na uniwersytecie, Kenny szlajał się gdzieś po mieście a Franz siedział w szkole, Keegan miał chwilę spokoju żeby poczytać albo polerować podłogi. Niestety, te chwile bezpowrotnie zniknęły od kiedy do domu wprowadził się najstarszy obecnie Ackermann, i dziadek rodzeństwa.

- Kobieta na studia... - mamrotał, czytając gazetę przy stole w połączonej z kuchnią jadalni. - Kto to widział. Kiedyś ten klan miał pewne standardy.

- Nie sądzę żebym był skłonny nazwać standardami małżeństwa aranżowane i ściśle kontrolowany rozród. Przypomina mi to bardziej hodowle koni rasowych, uważam też że bardzo dobrze postąpiłem nie oddając Kennetha i Kuchel w twoje ręce. - odparł Keegan, próbując w spokoju zająć się zmywaniem.

- To nie była hodowla, tylko tradycja. Byliśmy orężem o który należało właściwie dbać, a teraz co? Jeden gorszy od drugiego. Tamten chodzi po jakiś spelunach, ten Franz to kompletnie zepsuty, chory odpad, dziewucha słaba i ciągle bez męża i dzieci...

- Nie żyjemy po to, żeby bezmyślnie się mnożyć. W tym celu nie żyje nawet spora liczba zwierząt.

- No i ty... - westchnął ciężko starzec, jak gdyby Keegan był jego największą porażką życiową. - Najbardziej niedojebany z nich wszystkich, wysławia się jak pan a żył jak kurwa. I jakby tego było mało, to jeszcze to twoje... - z braku określenia zakręcił palcem kółko przy skroni.

- To nie jest moja wina, naprawdę staram się rozumieć ludzi i to co robią.

- Panikujesz jak dzieje się coś niespodziewanego albo jak widzisz kurwa fioletowy kolor. Nie potrafisz nawet patrzeć ludziom w oczy.

- Fioletowy jest okropny. Tak samo jak sweterki na guziki. I nie panikuję, tylko bardzo ich nie lubię.

- Miałeś być kolejną głową rodu, a jesteś chodzącą porażką. Z was wszystkich ta dziewucha byłaby najwięcej warta, gdyby nie to jak ją rozpuszczasz i na ile jej pozwalasz. W tym wieku powinna już dzieci bawić.

- Jeżeli kiedyś się zdecyduje na dzieci, z pewnością będzie dla nich dobrą matką. 

- Znajdź jej męża do końca roku, albo ja to zrobię. 

Mężczyzna naprawdę miał szczęście, że u Keegana najwidoczniej nie wykształcił się jakikolwiek ośrodek agresji, i że wolał on rozwiązywać konflikty słownie, za przemoc biorąc się dopiero w ostateczności. Jednak nawet jego przeogromna cierpliwość miała jakąś granicę, której zdecydowanie nie powinno się przepraszać.

- Nie zamierzam ją za nikogo wydawać, a jeśli ty spróbujesz to zrobić, zabiję cię.

- Ty...

- Żyjesz w moim domu, za moje pieniądze, i wtrącasz się w to jak wychowuję dzieci. Twoje wpomnienie o starych dziejach klanu jest tylko wspomnieniem, z którym musisz żyć. Czasy się zmieniają i teraz to ja ustalam zasady, w ramach których nie będzie żadnych związków między kuzynami albo jakkolwiek inaczej aranżowanych małżeństw. Możesz uważać mnie za nieudane przedłużenie rodu i jego zakałę, ale jeśli zaczniesz jakkolwiek ingerować w życie dzieci, zabiję cię.

Groźba najwidoczniej musiała poskutkować, bo w pomieszczeniu zapanowała cisza mącona jedynie szumem wody w której Keegan zmywał. Nie odwrócił się nawet w stronę rozmówcy, ale miał nadzieję że ten nie próbuje właśnie wbić mu między łopatki noża do masła.

Na szczęście, tym razem udało się uniknąć fizycznej konfrontacji.

**********************************************************************************************

- A dlaczego nie widać stąd morza?

- Może przez ukształtowanie terenu? Może poprzez słabą widoczność, albo jest po prostu za daleko? Nie wiem wszystkiego, księżniczko. Ale wiem... - mężczyzna przymknął oczy i uśmiechnął się, nieśmiałym gestem wyciągając przed siebie rękę. Ogniste i migotliwe promienie zachodzącego słońca zatańczyły na jego dłoni. - ...wiem, że gdzieś tam jest.

- Opowiedz to jeszcze raz. - powiedziała Kuchel, z uwielbieniem patrząc za horyzont.

- Opowiadałem setki razy. - odparł w rozbawieniu jej towarzysz, pstrykając niedopałkiem papierosa przed siebie. Kawałek białej bibułki z filtrem zamigotał, i szybko zniknął z oczu, spadając z Muru Maria wprost na terytorium Tytanów, o których kobieta tyle złego się nasłuchała, ale i tak zawsze błagała żeby tu przyjechać, i patrzeć na te pozbawione sumienia i ludzkich odruchów bezlitosne stworzenia. Nie bała się. Wiedziała, że jest bezpieczna. Przyglądała się powolnym monstrom z zabawnym, dziecięcym zaciekawieniem. Mimo całej wiedzy jaką posiadała na ich temat, nie potrafiła połączyć tych groteskowych stworów ze zniszczeniami, jakich mogły dokonać.

Skierowała błagalny wzrok na siedzącego po jej prawej stronie mężczyznę, i przysunęła się do niego bliżej, przekrzywiając głowę. Jej towarzysz parsknął śmiechem, i podciągnął pod klatkę piersiową prawą nogę, lewą wciąż mając opuszczoną poza granicą Muru.

- Więc. - westchnął. - Morze. Gigantyczny, sięgający za horyzont zbiornik słonej wody, okalający każdy przylądek, wyspę, czy inną połać lądu. Po morzu żeglują wielkie, piękne okręty. Nie wiem, jak wyglądają teraz, ale za czasów, gdy ludzkość panowała na oceanach, zamiast uciekać przed Tytanami, były drewniane, z pięknymi, kolorowymi żaglami, napędzane setkami wioseł. Oczywiście była to ciemna strona tych żeglug, bo wiosłami pracowali niewolnicy którzy najczęściej jako dzieci...

- Temat.

- A, tak. Oprócz okrętów są też małe łódeczki, tak jak te, którymi wypływa się na jezioro aby nałapać ryb. Przez morze transportuje się wszystko: od ubrań i przypraw, aż po broń. Słońce zachodzi, kryjąc się w morskich falach, przez co woda wygląda jakby płonęła żywym ogniem. Ale ocean jest równie piękny, co zabójczy. Fale czasami sięgają wyżej niż Mury, i roztrzaskują okręty, łamią maszty, a morze staje się zimnym grobem dla setek marynarzy.

- Nie chciałbyś kiedyś tego wszystkiego zobaczyć? - dopytała zaciekawiona kobieta.

- Oczywiście, że bym chciał. - wzruszył ramionami jej towarzysz. - Ale nie wiemy, jak właściwie daleko jest morze. Dzień galopem, czy tydzień podróży? Przecież cię nie zostawię samej na tak długo. Poza tym... szkoleni żołnierze często nie wracają. Tam jest zbyt niebezpiecznie, księżniczko. Trzeba by najpierw wybić Tytanów. A tego dokonać będzie mógł tylko ktoś, kto nie ma nic do stracenia. Ja mam tutaj swoje życie, swoją rodzinę.

W tym momencie rozmowę przerwała seria głośnych, nieoczekiwanych dźwięków, które rozdarły powietrze, psując spokojny i cichy moment. Wpierw dało się słyszeć zgrzytanie, które szybko przerodziło się w głośne uderzenie, połączone z odgłosem tarcia metalu o kamień. Potem kaszel, a na końcu odgłos powolnego toczenia.

Keegan w milczeniu podążał wzrokiem za żelazną kulą armatnią, która z gracją wypadła z armaty umiejscowionej po przeciwnej stronie Muru. Kula przetoczyła się wolno kilka metrów, po czym zachwiała się na krawędzi tuż obok mężczyzny, i spadła pięćdziesiąt metrów w dół, znikając gdzieś w trawie porastającej dzikie tereny.

Dopiero wówczas Keegan spojrzał na sprawcę tego zamieszania. Mały chłopiec stał obok miejsca załadunku działa. Niedaleko leżała metalowa "zaślepka", a wszędzie wokoło był rozsypany proch, nie wyłączając butów, spodni i koszuli dziecka, które jeszcze kilkukrotnie zakaszlało, po czym napotkało wzrok ojca.

Momentalnie wyraz twarzy chłopca się zmienił, z zawadiackiej dumy na skruchę i niedowierzanie. Berbeć w niemym szoku spojrzał na zaślepkę, jakby właśnie przemówiła doń ludzkim głosem, oznajmiając że żąda odszkodowania za poniesione straty psychiczne.

- No patrz. - oznajmił dzieciak, wskazując na element działa. - Normalnie odpadło!

- Zrobiło co? - zapytał Keegan.

- Odpadło no! - wywrócił oczami dzieciak.

- Powtórzysz, Franz?

- Dooobra! Chciałem zobaczyć jak to działa, i szarpnąłem, i coś się tam zwolniło, i upadło...

- Ciągle coś broisz. - Kuchel zmrużyła oczy, wstając i podchodząc do Franza. Kucnęła przed nim i przyjęła minę będącą oczywistą parodią gniewu, jak zawsze, gdy próbowała go za coś zganić.

- Bo ja jestem szczeniak. - chłopiec wyszczerzył zęby i szczeknął w najbardziej psi sposób jaki tylko potrafił, co i tak zabrzmiało zbyt piskliwie. Kobieta na sekundę oderwała się od otrzepywania jego koszulki z prochu, i złapała go na nos.

- Takie szczeniaki które ciągle rozrabiają trzyma się na smyczy. - fuknęła, ale w jej oczach igrały radosne ogniki.

- Nie można na smyczy, bo obroży nie mam, to i smyczy nie ma do czego przypiąć! - Franz uniósł głowę, pewien że zatriumfował w dyskusji.

- Taaak? - zapytała podejrzliwie Kuchel, po czym odgarnęła sobie z karku burzę czarnych, falowanych włosów, i zwolniła malutkie zapięcie srebrnego łańcuszka z zawieszonym krzyżykiem, zdejmując go z szyi, i zapinając chłopcu.

- Mamy już obrożę. - uśmiechnęła się. Franz otworzył usta, poszukując jakiejś dobrej riposty, ale nie znalazł ani jednego sensownego argumentu, więc tylko urażony przebiegł do taty, szukając pocieszenia u swojego autorytetu.

- Masz szczęście, że już zgasiłem papierosa. - oświadczył Keegan, starając się nie roześmiać. - Jesteś cały w prochu, i byłoby jedno wielkie bum.

Dzieciak jedynie fuknął, zawierając w tym dźwięku całą swoją urażoną dumę, i spróbował przytulić się do ojca.

- Noo juuuż. - pocieszył go rodzic, obejmując chłopca ramieniem.

- Nie chcę go. - oznajmił Franz, wskazując na łańcuszek. - Jest damski.

- Cóż, więc go zdejmij. - mężczyzna wstał, odprowadzając chłopca nieco dalej od krawędzi, i oparł się plecami o jedno z dział, patrząc porozumiewawczo na Kuchel. Oboje obserwowali, jak Franz próbuje poradzić sobie z maleńkim zapięciem, ale najpierw nie mógł go znaleźć, potem zaczęły ślizgać mu się dłonie, następnie próbował przecisnąć go przez głowę, co się nie udało, a w końcu zrezygnowany spojrzał błagalnie na swoich opiekunów.

- Pozbędziesz się go dopiero, gdy sam dasz radę go zdjąć. - oznajmił Keegan, klepiąc syna po głowie. - W pewnym sensie to ty zaproponowałeś obrożę, więc proszę, życzenie zostało spełnione.

Chłopiec wpierw wydawał się zrozpaczony, ale w sekundę potem przybrał chytry wyraz twarzy.

- Moje kolejne życzenie to deser w cukierni. - oznajmił z rozbrajającą szczerością.

- Dzisiaj już jad...

- Jestem za! - uśmiechnęła się Kuchel, podnosząc rękę. Keegan przez moment zdawał się myśleć nad zaoponowaniem, ale w końcu tylko machnął niedbale dłonią.

- Niech wam będzie.

***********************************************************************************************

Franz siedział na krawędzi dachu wieży zegarowej kościoła, patrząc przed siebie pustym wzrokiem i obracając w dłoni wiszący na jego szyi łańcuszek z krzyżykiem. Dziwne, mógł go przecież zdjąć. Starczyło podważyć paznokciem zapinkę. A mimo to, nigdy nie zdecydował się na ten gest. Morderca, hazardzista i krętacz noszący damski srebrny łańcuszek. Jakaś abstrakcja. Zacisnął palce na szlachetnym metalu, i zamknął oczy.

Zerwij go. Po prostu szarpnij. Niech się rozleci. Delikatne oczka łańcuszka rozerwą się bez jakiegokolwiek trzasku, po cichu odpadną i rozsypią się po dachówkach, a krzyżyk rzucisz gdzieś przed siebie. Pewnie trafi do fontanny, i już tam zostanie. Nikt go nie zauważy. Już nigdy.

Mężczyzna odsunął dłoń od naszyjnika i westchnął. Zastukał paznokciami w dach, i pokręcił głową.

- You should have raised a baby girl, I should've been a better son... - zanucił z ledwo widocznym śladem jakiegokolwiek rytmu. Potem jednak nagle się opamiętał i przygryzł sobie usta, żeby wreszcie zamknąć pysk. W porę, bo niecałą minutę później właz na dachu cicho się otworzył, a do swojego pracodawcy podeszła drobna szesnastolatka. Usiadała obok mężczyzny, i bez słowa podała mu gruby, szczerozłoty naszyjnik, ozdobiony ogromnymi wizerunkami "trzech bogiń" - Mari, Rosy i Siny. Franz zważył go w dłoni, wyceniając zdobycz w kilka sekund. Zagwizdał cicho z podziwu.

- Spisałaś się, księżniczko. - uśmiechnął się.

- A weź zamknij pysk. - odparła dziewczyna, jednak kąciki jej ust delikatnie drgnęły.

- Nie pierdol, tylko się ciesz. - zarechotał szef złodziejki, powoli wstając. - Idziemy to kurwa opić?

- A będę musiała odprowadzać cię schlanego przez pół dyskrytu?

- E, to jest kurwa jebana tradycja, i za chuja nie można jej przerwać, choćby te podpiździelce z zasranego popizdówka zwanego Żandarmerią mnie zajebały. - oświadczył. - Idziem się najebać, księżniczko.

Dziewczyna westchnęła i wstała, z wyrozumiałym uśmiechem patrząc na towarzysza.

- Kretyn. - oznajmiła rozbawiona.

- Ale jaki kurwa przystojny. - dodał, odchylając głowę. - Idziemy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top