Rozdział 20

- DLACZEGO MI NIE POWIEDZIAŁAŚ?! - wydarł się po raz kolejny Kenny potrząsając za ramiona siostrą. Najpewniej nigdy w życiu nie był jeszcze aż tak rozstrojony nerwowo i za każdym razem kiedy odrywał rękę od jej ramienia zastanawiał się czy otrzeć nią łzy czy uderzyć Kuchel z liścia.

- Bo kazał mi obiecać! Mówił że jak się dowiesz spróbujesz w tym przeszkodzić... - wyłkała, próbując strącić jego dłonie.

- BO BYM PRZESZKODZIŁ, NIE DYNDAŁBY DZISIAJ NA PIERDOLONEJ LINIE KUCHEL! Nie wierzę że zrobił to dla tego jebanego gnoja, nie wierzę że nas zostawił i poszedł zdechnąć za niego! - wykrzyczał, odpychając ją i wskazując na trzęsącego się od płaczu Franza który patrzył na niego dużymi, czarnymi oczami.

Teraz wszystko pierdolnie, cała chroniąca ich siatka która pozwoliła przeżyć młodym Ackermannom tyle lat w bezpieczeństwie, cały wysiłek jaki Keegan włożył w to żeby ich wychować pójdzie się jebać. Kenny był naprawdę najbliżej ataku serca w całym swoim życiu. Nie zdążył z nim porozmawiać, nie podziękował za nic. Ani za te wszystkie godziny spędzone na nauce, ani za kołysanki i bajki, nawet nie powiedział tego durnego 'kocham cię'. Za każdym razem kiedy Keegan cerował sobie po raz setny sweter podczas gdy Kenny łaził w szytym na miarę mundurku szkolnym nie zdobył się na podziękowanie.

Nawet jak przeprowadzili się do tego jebanego Stohess gdzie dostał mieszkanie na studia mimo że gigantyczny dom w najlepszej dzielnicy był bliżej uczelni nie pogratulował mu tak ogromnego awansu społecznego. Może tego nie widział, może ciągle powtarzał sobie że ciągle ma czas...

Co prawda zgodnie z umową jaką zawarł Keegan z żandarmerią (o ile Kuchel w tym płaczu czegoś nie pomyliła) reszta klanu przez jakiś czas miała być chroniona. Ale czy można w to wierzyć? Czy ta ochrona nie była tylko paroma godzinami spokoju zanim puszczą na nich psy?

I czy to znaczy że teraz on miał zajmować się tą zgrają? Nie miał do tego głowy, nie da rady chronić starego dziadka, słabej Kuchel i tego zasranego ośmioletniego gnoja przez którego umarła jedyna osoba za którą mógł płakać. Nie zarobi wystarczająco, nie utrzyma domu, nie będzie w stanie z uśmiechem znosić rodzinnych wizyt na których będą wyciągali od niego pieniądze tak samo jak od Keegana...

Nie ochroni wszystkich, a teraz siłą rzeczy został głową rodu.

Kenny aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego że odpowiedzialność która na niego spadła jest zbyt duża i że za nic, ale to za nic jej nie podoła. Na samą myśl trząsł się tak bardzo że musiał usiąść na dywanie, bo nie był w stanie ustać na nogach.

- Gdybyś się nie urodził... - warknął, odwracając głowę w stronę Franza. - Twoi rodzice by żyli. Oboje by kurwa żyli. A oboje umarli przez ciebie.

- Kenny! - Kuchel gwałtownie zaprotestowała, ocierając łzy.

- Mówię prawdę! Dobrze to wiesz, wiesz że Keegan kurwa by żył! - mężczyzna wziął spazmatyczny oddech, próbując się uspokoić. Musiał podjąć teraz decyzję, dosłownie jakąkolwiek. Ale nie mogą dyskutować w tym salonie kiedy nie wiadomo czy żandarmeria już tutaj nie idzie...

Chwiejnie wstał, podtrzymując się o gzyms kominka, kiedy siostra wcisnęła mu do rąk zapieczętowaną kopertę. 

- Zostawił ci list, możesz przeczytać...

- Nie teraz. - oznajmił stanowczo, chowając papier do wewnętrznej kieszeni płaszcza. - Nie mamy czasu, pakujemy się. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy.

- Ale...

- Kuchel, oni zabili Keegana. Przyjdą po nas. Pakujemy się. 

Życie Franza nie było tego warte. Kenny starał się zrozumieć że Keegan poświęcił się dla niego, ale nie rozumiał w czym to poświęcenie miało pomóc, mały w końcu i tak mógł teraz umrzeć bez ochrony. Był pewien że chodzi o coś więcej, że chodzi o to o czym dawno dawno temu rodzice Franza rozmawiali szeptem za zamkniętymi drzwiami, a czego nigdy mu nie przekazali. W każdym razie jeśli faktycznie chodziło tylko o te jebane czarne oczy... może ten idiota podał się za Franza? W końcu żandarmeria nie wiedziała nic o tym dzieciaku, nic oprócz tego że istnieje. Za to o Keeganie i Kuchel nie wiedział już kompletnie nikt, tylko Kenny i dziadek byli w tym momencie jedynymi znanymi...

Keegan kurwa, rozumiem że chciałeś żeby tego gnoja uznali za martwego i dali mu spokój, ale co ze mną?

Niestety przewidywania Rozpruwacza okazały się kompletnie słuszne. Kiedy wybiegali z torbami tylnymi drzwiami, w przednie ktoś już uderzał pięścią. A kolejne wątpliwości Kenny'ego uderzyły, kiedy dotarli do wysokiego żelaznego płotu na końcu posesji.

Płotu który on sam przeskoczyłby z rozbiegu, ale musiał teraz jebnąć torbę na ziemię i zrobić krzesełko żeby dziadek i Kuchel mogli przejść, a potem jeszcze podać im dzieciaka zanim sam przelazł na drugą stronę.

Nie da rady z nimi wszystkimi. Spowolnią go. On też zginie.

Jeszcze pal licho dziadka któremu przy dobrych wiatrach zostały z dwa lata życia, ale co z resztą? Co z przyszłością tego zasranego klanu któremu przeznaczone było wyginąć lata temu, a który uparcie trzymał się życia?

Kto miał największe szanse żeby przeżyć?

- Zostawiamy szczyla. - oznajmił twardo, lądując na ziemi. 

- Ty sobie żartujesz. - syknęła Kuchel przez zaciśnięte zęby, próbując wytrzeć Franzowi buzię rękawem. - Keegan poświęcił się żeby to on żył.

- Keegana już nie ma, zostaw szczyla i idziemy. 

- Kenny... - Franz wyciągnął ręce w jego stronę.

I na co liczysz gówniarzu? Że cię będę na barana nosił jak już milion razy wcześniej? Że pójdziemy do cukierni jak w prawie każdą sobotę, albo że będę ci bił brawo za ucelowanie nożem w sam brzeg tarczy?

Absolutnie wszystkie uczucia Kenny'ego do dzieciaka wygasły w momencie, kiedy zobaczył Keegana na szubienicy.

- NIE ODZYWAJ SIĘ! - krzyknął. - Nienawidzę cię kurwa, całym sercem! Twój ojciec nie żyje przez ciebie, twoja matka też, jesteś... jesteś pierdolonym przekleństwem tej rodziny, małą jebaną klątwą która pociągnie na dno też mnie! Do tej pory udało ci się zabić wszystkich których kochałem!

- Nie zostawimy Franza. - oznajmiła Kuchel z jakimś niespotykanym spokojem. 

- Właśnie że go kurwa zostawisz i pójdziesz ze mną. - warknął mężczyzna, ciągnąć ją pod ramię w swoją stronę. - Nie damy sobie z nim rady, rozumiesz? Każdy zdycha przez to małe gówno, też umrzemy jak go nie zostawimy. Nie mamy nawet pieniędzy na leki!

Jak to się kurwa stało? Keegan nie żył od maksymalnie dwóch godzin, a oni już musieli uciekać. A mieli wszystko, był dom z trzaskającym w kominku ogniem, było bezpieczeństwo...

Kuchel wyszarpała rękę z jego uścisku, postępując krok w tył i kucając przy płaczącym ciągle chłopcu, chcąc go uspokoić.

- Kuchel. - Kenny starał się żeby jego głos zabrzmiał możliwie najsurowiej. - Nie dasz sobie rady beze mnie. Ty to kurwa wiesz, wszyscy to wiemy. Nie bądź zjebem i chodź, utrzymam cię przy życiu najdłużej jak dam radę, ja... ja wiem że nigdy nie byłem dobrym bratem. Ale obiecuję ci to, tylko zostaw go i chodź.

- To dziecko. Nie zostawię go samego na pewną śmierć na ulicy. O mnie nie wiedzą, poradzimy sobie.

- Zdechniesz przez te małą klątwę jak każdy inny Ackermann. - oświadczył Rozpruwacz. Może i jeszcze podjąłby próbę przekonania siostry do pójścia z nim, ale z domu dobiegał coraz głośniejszy hałas po którym nasuwał się wniosek, że do zamordowania ich musieli przysłać całą miejską Żandarmerię. Nie było już czasu na dyskusję. Kenny obrócił się na pięcie i uciekł, ciągnąć za sobą dziadka który zdawał się ledwo żyć i jakkolwiek musiał w pełni zdać się na młodszego mężczyznę, więc w żaden sposób nie miał zamiaru kwestionować jego decyzji. 

I tak Kenny Rozpruwacz uciekł ze Stohess, ze łzami w oczach i pełną świadomością tego, że po raz pierwszy w życiu nie ma już gdzie wrócić.

***********************************************************************************************

- Powinniśmy już wstać. - oświadczył po raz któryś z kolei Levi, mimo wszystko nie podejmując nawet jednej próby opuszczenia łóżka. Jeżeli Lara miała być szczera, jej również nie chciało się ruszyć. W końcu, jeżeli wstanie, będzie zmuszona pokonać kilkaset metrów zimnego korytarza, założyć mundur oraz setki tych irytujących pasków, a resztę dnia paradować z kilkunastokilogramowym sprzętem do manewrów.

Kto by się na to pisał, mając do wyboru obecną sytuację? W końcu, raczej nie było nic lepszego.

Leżała sobie zakopana w pościeli, z głową na klatce piersiowej Levia, który jedną ręką ją obejmował, a drugą bawił się jej włosami, na przemian owijając je sobie wokół palców i puszczając swobodnie. Zupełnie jej to nie przeszkadzało, w dodatku od jakiś dwudziestu minut była w środku opowiadania pasjonującej historii o tym jak Ivo się podpalił.

- Smith, pobudka była pół godziny temu, wstawajmy. - westchnął Levi.

- Zaraz, jeszcze mówię. - mruknęła, przeciągając się.

- Zaraz będzie śniadanie.

- Zupełnie mnie to nie obchodzi. Wygodnie mi tutaj.

- Wstawaj, albo zrzucę cię na podłogę. - powiedział kapitan, nieco podnosząc się na łokciach. - Słyszałaś?

- Nienawidzę cię. - ziewnęła, odsuwając się od bruneta i kładąc na zabranej mu poduszce. - Jesteś naprawdę wredny. Ale wracając, chodzi generalnie o to że Ivo i Colt to najlepsi kumple ale często łaziliśmy sobie w trójkę jak mieliśmy z szesnaście lat na piwo bo wtedy Franz nie miał nerwicy. Wiesz, mówiliśmy że się wzajemnie pilnujemy...

- Ta. - pokiwał głową, siadając na materacu. - Ale nie pilnowaliście?

- Wtedy już nie. Jak byliśmy młodsi to bardziej. Wiesz, Colta jego stary bardzo chciał zajebać a typa łatwo poznać. - objaśniła, stając się poprawić grzywkę. 

- Dobrze wiedzieć, a czemu chciał go zabić?

- Bo był przy kasie, znaczy stary, nie Colt. A Colt był dla niego... zbyt biały? Wiesz, odrzutek. Więc uznał go za przekleństwo i niegodnego dziedzica a potem nie chciał żeby ktokolwiek wiedział że spłodził takiego dzieciaka.

Westchnęła głośno i zamknęła oczy, rozkoszując się ciepłem i wygodą tego poranka, co musiało być dla kapitana ostatecznym sygnałem na to że nie zamierza się ruszyć z miejsca.

- Masz się w końcu stąd zebrać. - powiedział Levi, wyszarpując jej kołdrę na której zdążyła zacisnąć dłonie.

- Nieeee! - zaskowyczała, próbując odebrać mu pościel. - Ja muszę jeszcze wrócić do swojego pokoju, a jest tak zimno! Oddawaj mi to!

- I tak będziesz musiała wstać. I nie, nie przejdziesz przez twierdzę owinięta w moją kołdrę.

- Czemu nie? - kontynuowała zawodzenie, siadając i nieporadnie siłując się z mężczyzną. Oczywiście wiedziała, że nie ma najmniejszych szans, ale nie zamierzała tak po prostu się poddać. 

- Przestań, porwiesz pościel! - warknął Levi, odczepiając jej rękę od poszewki. - Zachowujesz się jak rozwydrzony bachor. 

W odpowiedzi złapała za kołdrę drugą ręką, ciągnąc ją w swoją stronę. Nagle kapitan puścił swoją część, przez co właściwie wygrała walkę, ale poleciała do tyłu, co nawet za bardzo jej nie przeszkadzało, bo szczęśliwym zrządzeniem losu upadła głową na poduszkę. Zanim zdążyła złowieszczo się zaśmiać, brunet złapał ją za nadgarstki, i docisnął je do materaca nad jej głową, unieruchamiając ręce dziewczyny. Zawisł nad nią, z wyższością patrząc jej w oczy. Odpowiedziała na to spojrzenie kpiącym uśmiechem.

- Wygrałem. - oświadczył kapitan. 

- Dałam ci fory. - fuknęła, aby zachować jakieś resztki godności.

- W którym momencie?

- Każdym. 

- Wygrałem. Pogódź się z tym. - powtórzył, pochylając się tak, że jego włosy musnęły jej czoło. W głowie Lary w ułamku sekundy zakwitł plan o wdzięcznej nazwie 'jeszcze zobaczymy czy wygrałeś' i plan ten wyjątkowo nie opiewał kopa w jaja.

Korzystając z okazji uniosła nieco głowę, łącząc ich usta w pocałunku zanim Levi zdążył się odsunąć. W sumie miała podejrzenie że sam planował taki obrót spraw, ale nie zamierzała zbytnio się w to zagłębiać. Liczyło się to że oddał pocałunek i puścił jej ręce, które położyła mu na ramionach. 

Z każdym kolejnym razem kiedy się całowali wydawał się pewniejszy i bardziej zaangażowany, więc tym razem Lara w niemal bezwiednym odruchu stwierdziła że warto posunąć się trochę dalej. Nie miała jakiś nadziei związanych z tym że się z nim prześpi, ale chciała chociaż zorientować się w jakim stopniu pozwoliłby sobie na dotyk. 

Najwyraźniej nie przeszkadzało mu kiedy wsunęła dłonie pod jego koszulkę i przesunęła ręce po bokach na jego klatkę piersiową, przesuwając palcami po każdym pojedynczym mięśniu, jakby starając się je wybadać i zapamiętać. Ale kiedy zjechała dłońmi niżej, po podbrzuszu niemal do spodni, gwałtownie złapał ją za nadgarstek. Nie na tyle mocno żeby widać było po nim jakąkolwiek agresję, ale na tyle żeby zrozumiała że nie chce być tam dotykany.

- Rozumiem, za dużo. - pokiwała głową, kiedy się odsunął. -Spokojnie, przekaz jasny panie kapitanie.

- Boję się. - mruknął niewyraźnie. 

Może i trochę zniszczył w tym momencie atmosferę, ale fakt że był w stanie przyznać się do jakiegoś lęku ucieszył Larę tak bardzo, że nawet nie miała mu tego za złe.

- Czego? - zapytała możliwie jak najspokojniej, żeby zachęcić go do dalszej rozmowy.

- Dotyku. - powiedział po dłuższej przerwie, podnosząc głowę i patrząc na nią ze zmęczeniem. - Piorunów i deszczu, burzy. Brudu, Podziemi i burdeli. Koszmarów. Czasami o ludzi z korpusu. A czasami... tak po prostu. Nie wiem dlaczego, ale zwyczajnie się boję.

Odetchnął, jakby powiedzenie tych kilku zdań kosztowało go więcej, niż tydzień nieustannej walki z Tytanami, po czym podniósł się i przysiadł na piętach. Usiadła po turecku naprzeciw niego, z zainteresowaniem szukając śladu jakiejkolwiek emocji na jego twarzy.

- Jestem świrem? - zapytał z nutą ironii w głosie.

- Nie. - odparła. - Jesteś wspaniałym facetem, który po prostu nie miał najlepszego startu w życiu, przez co reszta też zaczęła się sypać. I tak podziwiam cię za to, że zdołałeś zachować w sobie tyle człowieczeństwa, po spędzeniu życia w takim piekle.

- Mogłem zachować go więcej.

- Przestań sobie stawiać nierealne wymagania, bo się wypalisz. - powiedziała, i potargała mu włosy. - Chcesz dać z siebie więcej, niż jesteś w stanie. Myślałam, że wszyscy wokół traktują cię jak przedmiot, ale jest jeszcze gorzej. Bo ty sam siebie też tak postrzegasz.

- Może i. - wzruszył ramionami, po czym wstał z łóżka i podszedł do szafy, tym samym dyskusję uznając za zakończoną. Nie miała zamiaru zmuszać go do dalszej rozmowy. Po pierwsze, absolutnie nic by to nie dało, a po drugie, i tak powiedział wyjątkowo dużo. Już zdążyła się zorientować, jak ciężkie jest dla niego mówienie o sobie, ile barier psychicznych musi przełamać, żeby coś szczerze wyznać. Ale powoli, powolutku, zaczynał się otwierać. Strasznie ją to cieszyło. Chciała, żeby Levi zrozumiał, że nie musi się bać, że jest kimś poza żołnierzem. Że już nie jest sam.

Mimo to uznała, że na dziś wystarczy tych życiowych dyskusji. Przeciągnęła się i wstała, kierując się do drzwi.

- To do zobaczenia na śniadaniu. - rzuciła niedbale.

- Moment, znalazłem. - powiedział kapitan, wyciągając coś z szafy i podchodząc do dziewczyny. - Jak tak ci zimno, to masz.  - dodał, podając jej coś w rodzaju bluzy, ale pozbawionej kaptura i jakiejkolwiek możliwości jej zapięcia.

- Nie wiedziałam, że masz normalne ciuchy. - przyznała, zakładając ją. Była nieco przydługa, mocno wytarta i za duża w ramionach, ale niewątpliwie ciepła. No i pachniała Levim. 

- Mam mundur. - brunet skrzyżował ręce na klatce piersiowej. - I zwykle to jego noszę.

- Oddam ci pod wieczór.

- Nie wierzę w to. 

- I prawidłowo. - skinęła głową, wychodząc z pomieszczenia. - Cześć! - trzasnęła drzwiami. 

***********************************************************************************************

Bycie pedantycznym na tyle, aby codziennie czyścić w swoim pokoju klamki na błysk, miało jedną zaletę. Bowiem, gdy drzwi się zamykały, owa klamka działała jak lustro.

Lustro, w którym Levi mógł bez problemu zobaczyć mignięcie okularów, i rozwichrzoną czuprynę, szybko znikające za umiejscowionym nad łóżkiem oknem.

Tak szybko, jak tylko mógł, rzucił się w tę stronę. Zamaszystym ruchem otworzył okno, jedną ręką złapał się ramy i maksymalnie wychylił. Ledwo udało mu się złapać wyposażonego w sprzęt do manewrów intruza za kołnierz.

- Ja nic nie widziałam! - krzyknęła Hanji, próbując się wyrwać. Kapitan bez słowa wciągnął ją do swojego pokoju, i odrzucił na podłogę jak szmacianą lalkę. Zamknął okno, i dopiero wtedy podszedł do pułkownik, po czym złapał ją za przód koszuli i mocno nią potrząsnął.

- Od kiedy tam siedziałaś, co?! - warknął wkurzony do granic wytrzymałości. Kobieta spojrzała na niego w autentycznym przerażeniu, unosząc ręce w geście kapitulacji.

- Dosłownie kilka sekund! - wyjąkała. - Moment! Tylko widziałam jak dajesz Larze te bluzę i... au! - zaskowyczała, gdy brunet nagle ją puścił, przez co walnęła głową w posadzkę. Levi wyprostował się i odetchnął. Musi pamiętać, żeby od tej pory zamykać okiennice od wewnątrz. 

Kapitan cofnął się kilka kroków i usiadł na skraju łóżka, ciągle taksując Hanji morderczym spojrzeniem. Miała cholerne szczęście, że nie umiała kłamać. Zawsze wtedy się zacinała, i uciekała spojrzeniem na boki, przez co Levi od razu się orientował w sytuacji. Teraz mówiła szczerze, przez co mężczyzna trochę się uspokoił. Jak dobrze, że nie postanowiła zaglądać mu w okno minutę wcześniej.

Nie żeby się wstydził, ale, do cholery, jego... relacja z Larą była tylko i wyłącznie jego sprawą. Prywatną. Poza tym, nic nie było w żaden sposób potwierdzone, prawda? 

Dopiero teraz go to uderzyło.

Nic nie było oficjalne, nic sobie nie obiecywali, nic sobie nie powiedzieli. No to kim właściwie dla siebie byli? Jakie jest określenie na coś pomiędzy przyjaciółmi i parą? 

I co właściwie Levi czuł?

Na absolutnie żadne z tych pytań nie znał odpowiedzi.

Niby wiedział, że on i Lara bez wątpienia potrzebują się nawzajem. Wiedział, że jej obecność na przemian to go irytuje, to działa nań kojąco. Lubił kiedy była obok, lubił obserwować ją podczas zwyczajnych codziennych czynności i rozmawiać z nią. Mimo to czasami czuł się jakoś bardzo niezręcznie.

Jednocześnie nie był pewien ani swoich, ani jej odczuć.

Jedynym czego był aktualnie pewien, było to, że Hanji nie miała prawa wtykać nosa w jego sprawy. 

- Masz tak nasrane w głowie, że niedługo zacznie ci to gówno uszami wypływać. - oświadczył, wstając, po czym wziął z krzesła swój mundur i skierował się do łazienki. - Jak wyjdę, ma cię tutaj nie być.

- Ale nie opowiesz mi nic? - jęknęła kobieta, siadając i masując sobie tył głowy.

- Że co?

- No w końcu musiała być u ciebie w nocy, skoro teraz wychodziła, no nie? Znaczy wiesz, po prostu lepiej żeby teraz nie zaszła w ciążę, bo...

- Hanji.

- He?

- Wypierdalaj. W podskokach.

**********************************************************************************************

- Poważnie? Ale że dzisiaj? - zapytała z niedowierzaniem Elda.

- No tak. Nasz oddział z kapitanem, ty, Hanji, Nanaba i Miche. - przytaknął chłopak, siodłając konia. Lara już zdążyła oporządzić Sandy, i wyprowadzić ją na plac. Obecnie była zajęta głaskaniem po łbie tulącego jej się do nóg Cezara. Psisko wyraźnie nie chciało, żeby wyjeżdżała.

- Po co, przecież za pięć dni rusza pełna wyprawa. - powiedziała, wciąż w niemałym szoku.

- Ta, ale bierzemy na nią Erena. Generałowi bardzo zależy na tym, żebyśmy odnieśli z nim jakieś spektakularne zwycięstwo. Dlatego mamy dzisiaj zbadać teren, i donieść o jakiś zmianach albo nietypowych zachowaniach Tytanów. 

- A ja tam po co?

- Poprowadzisz nas. - odparł swobodnie, wyprowadzając konia z boksu.

Larze nie podobała się ta cała sytuacja. Nagła decyzja o wyjeździe, o którym nie wiedziała, niemal kompletny brak przygotowania, i przede wszystkim fakt, że jeszcze do końca się nie obudziła. Czemu Erwin zarządził coś tak idiotycznego? Chyba że spontaniczna decyzja o której nikt z kadetów nie wie ma coś ujawnić...

- Ruszamy! - krzyknął nagle jej brat, cwałem przejeżdżając przez dziedziniec.

Aha.

I wszystko jasne. Po prostu jedzie z nimi. Wywróciła oczami, po czym wyszła ze stajni i wskoczyła na Sandy. Miała zamiar podjechać do Erwina, ale zanim to zrobiła, zrównała się z Levim.

- Masz. - powiedziała, wyciągając z przypiętej do siodła torby mały bochenek chleba, i rzucając go w jego stronę. Złapał, i spojrzał na dziewczynę poirytowany. 

- Nie byłeś na śniadaniu. Znowu. - wyjaśniła. - Wiesz że musisz coś jeść?

- Zamierzasz mnie dokarmiać przez resztę życia?

- Jeżeli będzie trzeba. - uśmiechnęła się. - Mam prośbę. Pogadaj z Petrą. Ostatnio trochę się popsztykałyśmy, i boje się, że jak będzie taka wnerwiona za Murem, to coś jej się stanie...

- Pogadam.

- Dzięki. I uważaj na siebie, ty moje latawcowe beztalencie.

- Najsilniejszy Żołnierzu Ludzkości.

- Najsilniejszy Żołnierzu. - zaśmiała się z ironią, i zanim Levi zdążył ją za to opieprzyć, przyśpieszyła, podjeżdżając do Erwina. W końcu dzisiaj oficjalnie kończył jej się foch na brata, więc wypadało z nim pogadać. Choćby tak dla zasady.





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top