Rozdział 10

Październik niewątpliwie był ulubioną porą roku Lary, tym bardziej od czasu kiedy w dość mało honorowy sposób uciekła do slumsów. Nie czuć było jeszcze mrozu zimny, ale delikatny chłód nocy oczyszczał ulice z pijaków, którzy przenosili się z krawężników do barów i klubów, a cuchnące powietrze wydawało się oczyszczone. Slumsy niemal cały czas pozostawały w cieniu Siny przez co wydawały się jeszcze zimniejsze i odległe. Nawet tych kilku nadgorliwych żandarmów przestawało zapuszczać się głębiej w wąskie uliczki, wybierając do patrolowania raczej okolice miejskiego teatru.

Dziewczyna zakołysała się na palcach na samej krawędzi dachu kamienicy, śmiejąc się w głos z odchyloną do tyłu głową. W sumie jej życie wcale nie było takie złe.

Znaczy, było złe w dosłownym tego słowa znaczeniu, usłane trupami i splamione krwią. Ale wśród tego wszystkiego zarówno jej jak i Erwinowi wiodło się nawet dobrze. Niedawno napisał że awansował na pułkownika, co było dla jego siostry świetną wiadomością. Im wyższy będzie rangą, tym mniej Żandarmeria może mu zrobić. Trzeba tylko zaczekać aż podskoczy wyżej, na generała na przykład. Wtedy wreszcie nie będzie musiała utrzymywać go z dala od Stohess, i sama dołączy do wojska.

Cofnęła się kilka kroków od krawędzi, po czym wzięła rozbieg i przeskoczyła na następny dach. Potem kolejny, i jeszcze jeden. Odbijając się od okiennic i parapetów, biegnąc po ustępującej spod stóp dachówce która następnie rozbijała się na bruku, czuła się naprawdę żywa.

W końcu zeskoczyła z niskiej budy robiącej za sklep rybny prosto na ulicę. Skrzyżowanie czwartego i piątego przesmyku z szeroką główną ulicą slumsów było miejscem w którym stał najsolidniejszy bar w okolicy. Należący do Franza budynek miał kilka pięter, a nawet pseudohotelowe pokoje, czerwone zasłony w solidnych oknach, czyste schody i nieprzeciekający dach. Główne źródło utrzymania Przybłęd przez naprawdę długi czas i wyśmienita pralnia pieniędzy, był zdecydowanie najlepszym lokalem po tej stronie rzeki. Jak i również perełką w koronie kilku innych pubów Franza.

Lara weszła do środka, mijając kilkanaście stolików przy których goście grali w pokera lub ruletkę. Naprawdę lubiła to miejsce. Było ciepłe, suche, i względnie bezpieczne. Tutaj grywała elita przestępczego świadka, alkohol był drogi i ekskluzywny, a papierosy sprowadzano zza Marii.

W środku zawsze było pełno ludzi, śmiejących się, rozmawiających i rzucających nożami do porozwieszanych na ścianach drewnianych tarcz. Broń palna była zabroniona i rekwirowana przy wejściu przez kilku lepiej wyszkolonych ludzi szefa. Nie chodziło tutaj o troskę o życie klientów. Po prostu gdy ktoś ginął od strzału, trzeba było nie tylko sprzątać zrykoszetowany od wszystkich ścian mózg, ale też naprawiać stoły i inne rzeczy które uszkodzono. Bójki do których używano noża nie tylko zmniejszały straty materialne, ale też trwały dłużej, co pozwalało na reakcję polegającą na wywaleniu kłopotliwych awanturników z lokalu. Dzięki małej liczbie zgonów klub miał coraz to lepszą opinię.

Mogła być to też sprawa Cecylii. Dziewczyna pojawiła się w szajce całkiem niedawno. Z tego co udało się dowiedzieć pochodziła z jednego dyskrytów muru Rosa i przyjechała studiować w Stohess, ale gdy jej rodzice dowiedzieli się że znalazła tu sobie partnerkę wyrzekli się córki i przestali płacić czesne. Od tego czasu żeby zarobić śpiewała w klubie, a że miała głos anioła i naprawdę prześliczną twarz wielu klientów przychodziło tylko po to żeby jej posłuchać.

Przechodząc przez lokal Lara nawet pożałowała że nie może zostać na chociaż jedną piosenkę. Goniona obowiązkami dotarła do końca sali nawet się nie zatrzymując i zarzucając na głowę kaptur szarej peleryny, do której materiału przylgnął chłód nocy. Barman na jej widok tylko nieznacznie się uśmiechnął i gestem dłoni wskazał na zaplecze. Odwzajemniła jego uśmiech i udała się we wskazanym kierunku, po chwili wychodząc tylnymi drzwiami. Wyszła na plac, a właściwie zwykłe, spore klepisko z porozrzucanymi resztkami butelek i opakowań po narkotykach-najczęściej małych jutowych woreczkach. Potem wystarczyło przejść po wydeptanej ziemi, trochę pokluczyć pomiędzy budynkami, aż w końcu trafiała na przekrzywioną, drewnianą budowlę. Nieco śmierdząca ale za to sucha i ciepła melina, w której mieszkał właściciel eleganckiego klubu wraz ze swoją hołotą.

Wchodziło się przez cienkie jak tektura drzwi do wielkiej hali wspólnej, gdzie sypiali nowi członkowie i ci najniżsi rangą, najczęściej starsi alkoholicy i ci tępi, agresywni bez powodu zabijacy. Gigantyczne pomieszczenie bez podziału na pokoje było wyposażone w chwiejące się stoliki, kilka piecyków, łazienkę i to, co kto sobie przyniósł. Była stara kanapa i mahoniowa szafeczka którą niezmiernie dumny Paulo przytaszczył tydzień temu, były metalowe łóżka z opuszczonej kliniki, krzesła - każde z innego kompletu i czego tylko dusza zapragnie. A to wszystko bez ładu i składu. Co wrażliwsi na pojęcie "przestrzeni prywatnej" przybijali do sufitu koce albo derki, tworząc sobie po kątach namiastkę pokoi.

Jednak pokoje były wyżej, a dostęp do rzędów drzwi na kolejnych piętrach mieli nieco ważniejsi członkowie, a żeby awansować nie trzeba było wiele. Starczyło nie być ściekiem społecznym i wyrażać jakąkolwiek chęć zmiany życia na lepsze. Po wejściu trzęsącymi się, wąskimi i stromymi schodami przechodziło się niskimi korytarzami z kwaterami prywatnymi. Każda z owych kwater miała maksymalnie dwa na trzy metry i jedno okno, a umeblowanie stanowiły najczęściej łóżka szpitalne, wielkie kufry na dobytek chowane pod łóżkiem i maleńkie stoliczki z trzeszczącym krzesłem. W kilku były nawet piecyki.

Na trzecim piętrze pokoje należące do elity były większe, każdy z piecykiem i udekorowany zgodnie z widzimisię właściciela, co musiałoby stworzyć przezabawny efekt gdyby otworzono wszystkie drzwi naraz. Od pokoju Sally z wiszącymi wszędzie chustami, unoszącym się w powietrzu zapachem kadzideł, gobelinami i przerażającą ilością kocy i poduszek bez nawet kawałka wolnej podłogi, przez małe laboratorium Emily cuchnące spalenizną do pomazanej mapami i przemyśleniami absolutnie każdej ściany (i sufitu) pokoju Lary. Za to Colt którego dziewczyna właśnie mijała na korytarzu postawił sobie za punkt honoru zamienienie pokoju w bibliotekę.

- Cześć nocny człowieku, wychodzisz teraz bo słońce już pana wampira nie spali? - rzuciła blondynka do kolegi.

- Weź spierdalaj. - odpowiedział nieco rozbawiony. - Idę spijać krew z bruku, mam nadzieję że jeszcze nie zaschła.

- Miej ty kurwa honor i pij prosto z ludzi.

- Wolałabyś lizać bruk czy kark Paula?

- Bruk brzmi jednak zachęcająco.

Colt rzucił koleżance spojrzenie jasno mówiące że wygrał tę dyskusję, po czym lekko zbiegł ze schodów. Żarty z jego wampiryzmu nikomu nie znudziły się od lat ale miały bardzo solidne podstawy. Chłopak nie dość że był pierwszym dzieckiem przygarniętym do szajki w wieku ledwo pięciu lat to wyglądał jak jebany krwiopijca. Miał skórę, włosy, brwi i rzęsy w najjaśniejszym możliwym odcieniu bieli, jego tęczówki były tak jasno błękitne że niemal niewidoczne, a jakby tego było mało, po nawet krótkim przebywaniu na słońcu dostawał paskudnych oparzeń. Podobno to ten wygląd był powodem przez który trafił na bruk.

Był najlepszym towarzyszem do nocnych wycieczek na piwo, więc Lara postanowiła że dołączy do jego eskapady jak tylko zda relacje szefowi, więc szybko pobiegła do ostatnich schodów.

Mało osób wchodziło na poddasze, do pokoju Franza. Z tego co się orientowała byłaś tam najczęstszym gościem. Tutaj schody chybotały się jeszcze bardziej, i prowadziły z korytarza bezpośrednio do wbudowanych w ścianie drzwi. Gdy pewnego dnia schody się rozlecą, Franz żeby się wydostać będzie zmuszony skakać z pięciu metrów na skrzypiące deski podłogi.

Bez pukania otworzyła drzwi i weszła na spore poddasze. Pomieszczenie było słusznych rozmiarów i miało okna prowadzące bezpośrednio na dach, ale chyba robiło też za graciarnię. Franz miał co prawda ogromne hebanowe biurko z dziesiątkami szufladek, dostawione do niego  krzesełko, spory piec, kilka szaf, fortepian, duży czerwony dywan i łóżko w kącie, ale też pudła swoich 'skarbów' takich jak ukradzione szyldy, mundury, wyrwane ze ścian umywalki i podobne pierdoły. Zwykle zaraz po wejściu Lara była zmuszona wyrwać szefowi z gęby papierosa i dopiero potem przejść do rozmowy. Dlatego z niemałym zdziwieniem spojrzała na Franza z powagą oglądającego Roba, Sama i Erika, trzech chłopaków z elity, którzy stali w pomieszczeniu przebrani w mundury Żandarmerii, z założonym pełnym sprzętem do manewru.

- Jak się wchodzi to się puka. - wyszczerzył się na jej widok Franz.

- A jak się puka to się zamyka. - odpowiedziała, śmiejąc się i zdejmując kaptur. Szef pokiwał z rozbawieniem głową.

- Hasło przyjęte. - stwierdził, po czym przysiadł na blacie biurka. - Co o nich myślisz? - zapytał podbródkiem wskazując na przebierańców.

- To zależy, jaki efekt ma być osiągnięty. Jeżeli to skecz, to gratulacje, mnie rozbawili.

- A weź się, kurwa... - machnął ręką. - To akcja o kryptonimie "wpierdol".

- Znowu kurwa? Będziesz komuś kiedyś za protezę płacił, zobaczysz.

- Schodzimy pod Stolicę, zbieramy wpierdol od kogo trzeba i powrót. - wyjaśnił Rob, bawiąc się uchwytami od sprzętu.

- A Żandarmeria to profesjonaliści w kwestii obrywania po mordach, więc... - wzruszył ramionami Erik.

- Poważnie? Franz, co ta akcja ma na celu? - dopytała dziewczyna.

- A czy wszystko co robię ma mieć pierdolony cel? - mruknął wyjmując z kieszeni paczkę fajek. Otworzył ją i westchnął ciężko. - Zamów mi nowe zza Marii, albo lepiej, pojedź sama, bo dostawy się ostatnio przeciągają. A wy wypierdalać, wrócicie z dowodami to wam zapłacę. - machnął na chłopaków którzy z ulgą opuścili poddasze. Szef wstał i zaczął szukać w szafie papierosów.

- Dobra, kto, co, komu i jak. - mruknął gdy w końcu wpakował sobie do ust papierosa i go odpalił. Postanowiła dzisiaj nie zabierać mu fajek. Nie palił z dwa dni, co można było uznać za jego życiowy rekord. Jak zacznie się dusić to najwyżej da mu leki i po problemie. Usiadła po turecku na jego łóżku i opowiadała to, co podsłuchała tej nocy.

Że Żandarmeria zmienia godziny patroli, stary Jerry pracuje nad drukiem ksiąg rachunkowych dla Przybłęd, że Ronnie i Sara pobili się na rynku, na bazarze zlikwidowano kilka straganów, urzędnicy mówili jak to wejdzie przepis uwzględniający opuszczenie Siny tylko za przepustką, że trzeba kupić wino do klubu w tym miesiącu od Eda a nie Trixa, bo ten drugi oszukuje i rozwadnia alkohol, a Ed ma lepszą cenę i rocznik. Poza tym ktoś znowu kradnie pocztę, Przystań zaczyna się panoszyć na terenie Remika który prosi Franza o pomoc w tej sprawie, Wald chce wcielić brata do szajki, kościelni mają wymieniać ołtarz na złoty który z powodzeniem można zwinąć, a ostatni bank nadal nic nie węszy.

Po tym trwającym dobre pół godziny raporcie Franz z uznaniem pokiwał głową i przysiadł koło dziewczyny, gasząc fajkę o ramę łóżka.

- Wiesz, jak cię wcielałem do nas to jakoś się kurwa nie mogłem przekonać że się przydasz. - stwierdził. - A tu proszę, jakie pierdolnięcie! Kiedyś żeby mieć tak oczy na miasto musiałem płacić prawie połowie cywilów, a teraz? Góra dwunastu. Skarbie, ty naprawdę widzisz wszystko. Mój tata powiedziałby, że jesteś warta tysiąca ludzi. Szkoda że nie znałaś gościa, polubilibyśta się.

- Ty miałeś ojca? - zapytała zdumiona.

- A co kurwa myślałaś, że wypełzłem z otchłani jebanego Piekła?

- Nie, obstawiałam że raczej Szatan samodzielnie cię wysrał.

 - Spierdalaj. Pewnie, że miałem. Zresztą Przybłędy to ja tylko odziedziczyłem, on wszystko pozakładał. Złoty facet, mówię ci! Matka go ze mną zostawiła. Szkoda że zszedł tak wcześnie. Z osiem lat miałem, a z trzynaście jak przejąłem interes.

- Ta, na pewno. - powiedziała niedowierzając. - I co, dzieciak to wszystko ogarnął? Sam?

- Na początku nie sam. - uśmiechnął się. - Tata by mnie samego za chuja nie zostawił. Ale jak już z szesnaście lat miałem, to trzymałem te hołotę za jaja. Wystarczy opinia, mówię ci. Jak ktoś powraca i wszystkich rozpierdala, to diabeł. - przeciągnął się, wstając. - Dlatego tak kurwa kocham plotki! To jak, skoczysz za Marię po fajeczki?

- Jak chcesz. - wzruszyła ramionami. - Ile?

- Z dwadzieścia skrzynek weź. - w zamyśleniu potarł podbródek. - No, może dwadzieścia osiem, bo rozkręcam kolejny klub... czekaj, konie, wóz, fajki... woźnicy potrzeba?

- Nie, dam radę.

- Dobra. - mruknął wyjmując z kieszeni skórzanej kurtki zwitek banknotów. - Starczy?

- Za dużo.

- Pierdol się! Dają, to bierz! Za ostatnie akcje też nie brałaś, świętobliwa się znalazła! I masz jeszcze to. - wyjął kolejny zwitek.

- Na co?

- Kup też dwie butle gazu do sprzętu do trójwymiarowego, z pistolecikami i tym całym szajsem.

- Dobra. - zabrała pieniądze i skierowała się do wyjścia, z bólem rezygnując z planu przesiedzenia nocy w klubie z Coltem słuchając siewu Cecylii. - Ty, ile żeś zapłacił za ten sprzęt co chłopakom dałeś?

- Po piętnaście kafli za zestaw.

- I nie boisz się że w Podziemiu ktoś ich obrabuje? Przecież nie są najlepsi w bijatykach, są od rozdawania kart i pilnowania transakcji. - powiedziała. Rozumiała przebieranie się za Żandarmów, to miało jeszcze bardziej pogorszyć opinię o władzy w podziemiu. Posyłanie kogoś na obicie mordy też było normalne. Stanowiło często próbę prowokacji, albo pretekst do kontrataku. Ale znała ludzi którzy dostali sprzęt. Elita, ale umysłowa. Rachunkowość, obliczenia, dyskusje, gry... Posyłanie ich do takiej dzielnicy z czymś tak cennym nie pasowało do Frazna. Zwykle nie wyrzucał pieniędzy w błoto.

- Słońce, nie wpierdalaj się. Wiem co robię.

***********************************************************************************************

- Widzę, że po raz setny próbujesz przenieść Larę do innej części formacji. Zostaw wszystko tak jak jest, albo wywalę te plany przez okno. - mruknął Levi, obserwując poczynania Erwina spod półprzymkniętych powiek. Zirytowany blondyn rzucił pióro na biurko i z westchnieniem wyprostował się na krześle, po czym spojrzał z wyrzutem na Hanji.

- Mówiłaś, że śpi. - powiedział tonem urażonego dziecka.

- Mówiłam, że chyba zasnął. - poprawiła Hanji spoglądając przez okno na okryty mrokiem dziedziniec twierdzy.

Cóż, kapitan wiele dałby za to, żeby rzeczywiście usnąć. Jutro wyruszała kolejna wyprawa za Mur. Co prawda nie zabierali na nią Erena ze względów bezpieczeństwa, ale Levi czuł się odpowiedzialny za resztę żołnierzy którzy brali w niej udział. Miał zamiar nie dać nikomu umrzeć na marne, i naprawdę potrzebował się wyspać, żeby rano móc jako tako funkcjonować.

Kłopot w tym, że jego dobra passa dotycząca przesypiania co najmniej paru godzin dziennie nagle ustąpiła. Od jakiś pięciu dni wysypiał się jak nigdy dotąd, nawet zaczęły mu zanikać spowodowane przemęczeniem sińce pod oczami. A teraz? Kanapa w gabinecie dowódcy była jakaś taka niewygodna, Erwin szeleścił papierami zdecydowanie za głośno, a bezsensowna paplanina Hanji niesamowicie drażniła. Co był nie tak? Przecież to głównie tutaj przysypiał w ciągu ostatniego tygodnia.

- Nie mogę zasnąć. - oświadczył w końcu, niepewny nawet po co to powiedział.

- Aaaaaa, bo cię Lara nie kizia. - Hanji ze śmiechem pokiwała głową, odwracając się w jego stronę.

- Co ty pieprzysz, czterooka? - zapytał zbity z tropu.

- On poważnie nie pamięta. - parsknęła pułkownik.

- Chodzi o to, że od jakiegoś czasu jak tutaj przysypiałeś, to Lara stwierdziła że masz koszmary. A jak cię głaskała po głowie to się uspokajałeś.

- Czekaj, ja to znajdę... - Hanji mrucząc coś pod nosem zaczęła przerzucać zgromadzone na biurku Erwina tony map i dokumentów.

- I co, nikt jej nie powiedział żeby... żeby się odczepiła? - zapytał Levi podniesionym głosem, aż wstając z oburzenia.

- Nie bądź śmieszny, Levi. - dowódca wzruszył ramionami. - Przestaliśmy ją ostrzegać, kiedy okazało się, że jak przestanie cię głaskać, to i tak przyciągniesz ją za rękę z powrotem.

- Mam! - krzyknęła triumfalnie Zoe, chwytając za jedną z kartek i w podskokach podbiegła do kapitana podstawiając mu znalezisko pod nos.

Na kartce był szkic, przedstawiający Levia siedzącego na kanapie i spokojnie śpiącego, oraz stojącą za oparciem Larę, która jedną rękę miała wplecioną w jego włosy, a drugą trzymała jakąś książkę i chyba mówiła coś do osoby spoza ilustracji.

To coś nie miało prawa ujrzeć światła dziennego.

Hanji musiała wyczuć zamiary bruneta, ponieważ w ostatniej chwili podniosła wysoko rysunek, w związku z czym ręka Levia, zamiast w papier, trafiła ją w twarz. Kobieta śmiejąc się jak szaleniec odwróciła się w ułamku sekundy i wykonała kilka kroków w stronę okna, zanim kapitan podciął jej nogi. Runęła jak długa, po czym przewróciła się na plecy żeby wstać. Mężczyzna docisnął butem jej ramię do podłogi i schylił się próbując dosięgnąć kartki na której zaciskała palce.

W tym momencie drzwi do gabinetu się otworzyły, i stanęła w nich Lara, z odstającymi na wszystkie strony włosami i w czarnej piżamie, na którą składała się koszula z długim rękawem i długie spodnie. Na stopy miała założone coś w rodzaju skórzanych trzewików.

Dziewczyna spojrzała sennie najpierw na Erwina, potem Levia, a na końcu na chichoczącą Hanji.

- Ja nawet nie chcę wiedzieć. - ziewnęła, opierając się o framugę. - Erwin, czy ty wiesz która jest godzina, i czy łączysz to jakoś z faktem że odpowiadasz jutro za całą formację?

Kapitan, wykorzystując moment odwrócenia uwagi Hanji, wyrwał jej szkic z ręki i odsunął się od niej na bezpieczną odległość, w duchu błagając żeby blondynka nie zwróciła na to uwagi.

- Wiem, wiem. - stwierdził Erwin. - Jeszcze tylko...

- Nie ma żadnego "tylko'' - ucięła stanowczo Lara, wskazując na drzwi prowadzące do prywatnej sypialni i łazienki generała. - Wynocha, myć się i spać.

- Odczep się, to ja jestem starszy.

- I co z tego jak głupszy? Umyj się chociaż człowieku, zanim wrócisz do tej makulatury.

- Dziesięć minut. - postanowił po chwili Erwin, ciężko wstając z miejsca i idąc do swojego pokoju. Mimo tego że przystał na żądanie siostry, w jego głosie czuć było nutę dość stanowczego gniewu. - Dziesięć minut przerwy na prysznic i jeszcze do tego usiądę.

- Tak, tak. - uśmiechnęła się Lara, idąc za nim do drzwi. - Jasne. - dodała, zatrzaskując je tuż za plecami brata i przekręcając klucz który następnie wyjęła z zamka.

- Hej! - Smith mocno uderzył w drzwi z wewnątrz. - Coś ty...

- Nie panikuj, rano cię wypuszczę. - zaśmiała się dziewczyna. - Tymczasem masz się umyć i wyspać.

- Żartujesz, prawda? - rozległo się zza drzwi zszokowane pytanie. - Nie jesteś zabawna.

- Dobrze wiem, że gdybym tylko wyszła, to wróciłbyś do tych swoich dokumentów. Potraktuj to jako terapię przeciw pracoholizmowi. Jesteś teraz odcięty od tego co cię stresuje.

- Wypuść mnie.

- Rano. - ziewnęła Lara.

- I tak stąd wyjdę.

- Powodzenia. Sprzęt masz tutaj, a to czwarte piętro, więc droga przez okno też odpada. No i jako idealista nie zniżysz się do atakowania drzwi, nie mówiąc o niszczeniu zamka. Dobranoc, brat. - rzuciła na odchodne, zabierając klucz i wychodząc z gabinetu. Przez chwilę panowała cisza.

- Czy ktoś mógłby mnie stąd wypuścić? - zapytał uwięziony we własnej sypialni generał.

- Nie. - odparła Hanji.

- Nie. - warknął Levi, również wychodząc z gabinetu i kierując się w stronę swojego pokoju. Musiał się wyspać. Porządnie, tak jak przez ostatnie...

Spojrzał na pogięty szkic.

Cholera.

********************************************************************************************

Zazwyczaj Lara miała dość lekki sen. Chyba że po alkoholu, będąc pod wpływem zdarzało jej się przespać niejedną porządną aferę. Jednak kiedy była trzeźwa, potrafił obudzić ją najcichszy chrobot. Powodowało to tak długie pasma braku snu że po jakimś czasie musiała nauczyć się ignorować niektóre z odgłosów lub odczuć, weryfikując je jako naturalne. Jak uderzanie deszczu o szybę, popiskiwanie myszy, czy wiatr wiejący przez niedomknięte okno. Jednak wciąż jeśli poczuła coś, co nie miało prawa bytu, budziła się natychmiast.

Teraz wiedziała że śpiąc samotnie w twierdzy Zwiadowców mogło się zdarzyć że Sasha chrapała, Mikasa przez sen uderzała łokciem w ramę łóżka, a Christa cicho mamrotała. Wiatr mógł uderzać w szybę i świszczeć ile wlezie, któraś prycza mogła skrzypieć.

Ale jej materac nie miał prawa ugiąć się nagle pod jakimś niezidentyfikowanym ciężarem.

Obudziła się, jednak nie otwierając oczu póki nie uzyskała pełnej świadomości. To był kolejny wyuczony przez lata nawyk zapewniający większe bezpieczeństwo niż mogłoby się zdawać. Dopiero kiedy miała pewność że myśli trzeźwo, otworzyła oczy.

Ostatnim co spodziewała się zobaczyć, była twarz śpiącego kapitana kilka centymetrów od niej. Odruchowo odsunęła się od niego z zamiarem uderzenia mężczyzny w pysk, ale na chwilę się zatrzymała, patrząc na Levia.

Na rozrzucone i roztargane czarne włosy, ładnie zarysowaną linię szczęki, lekko otwarte usta i spokojny wyraz twarzy. Cóż, trzeba było przyznać, że wredny charakter nadrabiał naprawdę niesamowitym wyglądem. Szczególnie kiedy był spokojny, bez tego zirytowanego spojrzenia.

Mimo to nie miał cholernego prawa znaleźć się w tym łóżku, nie miał pozwolenia na zaburzanie jej przestrzeni w taki sposób, nawet nie mówiąc o tym jak kurewsko dziwne było wślizgiwanie się do łóżka młodszej od siebie kobiety i jak na kilometr śmierdziało to próbą wykorzystania. Uderzyła go mocno wierzchem zaciśniętej pięści w nos od dołu, mając na uwadze że cios z liścia obudziłby lokatorki pokoju.

Mruknął coś sennie i złapał się za nos, nieznacznie uchylając powieki i patrząc na nią karcąco.

- Co ty tutaj do cholery robisz? - syknęła cicho.

- Po pierwsze, nie "ty", tylko "kapitanie", a po drugie, nie twój interes. - stwierdził.

- Jak nie mój interes, jak łóżko moje? - warknęła, podnosząc się do siadu i rozglądając po pomieszczeniu. Na szczęście we wnęce każdy nadal słodko spał. Przez zasłonięte okno nie wpadał nawet najmniejszy promyk słońca, a wszystko oświetlał migotliwy blask oddalonej pochodni. Pewnie zapaliła ją Sue, ta dziewczyna która boi się ciemności. Musiała być druga w nocy. Nagle w tym lichym świetle zauważyła leżącą niedaleko pomiętą kartkę. Sięgnęła po nią bez dłuższego namysłu.

- Nie! - syknął Levi, siadając i próbując ją powstrzymać, ale ona już patrzyła na wykonany kilka dni temu przez Moblita szkic. Westchnęła i przeniosła wzrok na bruneta patrzącego na nią wyzywająco.

- Nie mogłeś zasnąć, tak? - zapytała bezbarwnym tonem. Nie odpowiedział, ale urażony obrócił głowę. - I tak trudno było poprosić żebym przy tobie chwilę posiedziała? Dziwny jesteś, wiesz? Jutro porozmawiamy o tym jak jebiesz zboczeniem na sto kilometrów i dlaczego masz tak więcej kurwa nie robić bo będę musiała cię wykastrować dla własnego bezpieczeństwa. - Przewróciła oczami i położyłaś się, poprawiając sobie poduszkę. Było to bardzo naiwne założenie, ale postanowiła dać mu kredyt zaufania. Nie znaczyło to że nagle przestała czuć od niego zagrożenie, ale dobrze byłoby najpierw upewnić się o co na pewno mu chodziło. Zwykle w takim momencie wnioski są jednoznaczne, tyle że mężczyzna był cholernie dziwny i nie wpisywał się w większość schematów.

- Czyli... mogę tutaj spać? - zapytał po dłuższej chwili Levi.

- I tak już sam tutaj przyszedłeś, a teraz ci się zabrało na pytanie o pozwolenie... kapitanie? - dodała pretensjonalnie. - Możesz, ale wstań przed wszystkimi żeby nikt cię tutaj nie widział, a jak poczuje gdzieś twoje łapy to ci je kurwa utnę. - ziewnęła, zamykając oczy. Dopiero sporo później poczuła jak brunet z powrotem kładzie się na materacu obok niej, ale w nieco większej odległości. Wątpiła w to żeby przestraszył się jakiejkolwiek groźby od niej, więc może w taki sposób chciał pokazać że nie ma złych zamiarów.

- Po prostu muszę się wyspać. - oświadczył.

- Tak, tak.

- Muszę być w formie.

- Jasne.

- Dla dobra ludzkości.

- Yhm.

- Jestem tutaj służbowo.

- Pogłaskać kapitana? - zapytała rozbawiona.

- Zamknij się.

Parsknęła śmiechem i spojrzała na Levia.

- Jeśli powiesz że nie albo nie odpowiesz nie będę cię dotykać, więc powiedz mi teraz tak albo nie, bo chcę spać. - oświadczyła. Nie odpowiedział, ale po paru sekundach skinął głową.

***********************************************************************************************

- Jesteś pewna, że wszystko zrozumiałaś? - zapytał po raz tysięczny Erwin, jadąc konno obok siostry przez dyskryt Karanese.

- Twój bark zaufanie mnie boli, bracie. - westchnęła teatralnie. - Nie powinieneś być tam z przodu, obok reszty dowództwa? Twoja obecność jakby trochę peszy mi przyjaciół.

- Po pierwsze, to nie brak zaufania, tylko troska. - sprostował. - A po drugie wcale... - uciął, rozglądając się wokół, po rekrutach łypiących na niego niepewnie i siedzących na koniach wyprostowani jak struny.

- Dokończ. - zachęciła ruchem dłoni, uśmiechając się po nosem.

- Nieważne. - zbagatelizował generał. - Nie narażaj się niepotrzebnie. Jeżeli tylko coś pójdzie nie tak, natychmiast masz do mnie dołączyć. Unikaj walki. Na pewno nie chcesz jechać koło wozów z zaopatrzeniem? Ciągle możesz.

Lara spojrzała łagodnie na Erwina. Wzruszała ją ta troska, ale wiedziała że zdoła sobie poradzić. Poza tym czuła że zapewnianie jej lepszych warunków niż reszcie kadetów byłoby niesprawiedliwe i tylko pokazywałoby że najdalej można dotrzeć tylko dzięki znajomościom. I mimo że zazwyczaj życie w cieniu brata jej nie przeszkadzało, to nie miała zamiaru spędzić tam reszty swoich dni. A żeby to osiągnąć, w korpusie musiała działać sama.

- Kocham cię brat. - powiedziała z uśmiechem. - Nie martw się i skup na dowodzeniu. Pamiętaj, ja zawsze wracam.

- Nie ryzykuj. W razie czego masz do mnie dołączyć. Nie masz nawet pojęcia jak cenne są twoje mapy na papierze, ale musimy mieć kogoś kto wciąż ma je w głowie i da radę je kopiować. - dodał Smith, po czym przyśpieszył, zrównując się z Hanji, Levim, Michem i Nanabą.

Lara chciała odpowiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle.

Bo twoje mapy są cenne. Nie dlatego że jesteś moją siostrą, kocham cię jako człowieka i nie dlatego że wyjechałem na tyle lat i się o ciebie troszczę. Dziewczyna potrząsnęła głową. Na pewno to miał na myśli, tylko nie najlepiej ubrał myśli w słowa. Może też nie chciał się uzewnętrzniać żeby zachować twarz generała.

- Naprawdę nie możemy jechać obok zaopatrzenia? - pisnęła po chwili Saha, jadąca z lewej strony, budząc koleżankę z letargu.

- Wyluzuj trochę. - zaśmiała się Lara, starając się nie zabrzmieć sztucznie. - Nic złego się nie stanie.

- Może pamięć mnie myli, ale ty chyba też walczyłaś w Troście, no nie? - rzucił Jean, podjeżdżając do niej z prawej. - Wiesz co potrafią Tytani.

- Nie walczyłam, Jean. - pokręciła głową. - MY walczyliśmy. We trójkę. Jeżeli dzisiaj też będziemy trzymać się razem, nic nam się nie stanie. Musicie po prostu zachować zimną krew i bezwzględnie wykonywać każde moje polecenie. Przysięgam, że wasza dwójka wróci z wyprawy cała i zdrowa. Ale żeby było jasne. Karzę wam ratować własne tyłki, robicie to. Każę wam zaprzestać ataku, chociaż rwiecie się do walki, robicie to. Tytan jest centymetry od was, a ja mówię żeby się nie odwracać, to też robicie. I najważniejsze. - wyprostowała się. - Każę wam mnie zostawić i uciekać, to też robicie. Zrozumiano?

- Tsa... - mruknął po dłuższej chwili Jean.

- Ale czemu? - zaprotestowała Sasha. - Przecież nawet gdyby coś, możemy po ciebie wrócić i...

- Nie! - ucięła starsza dziewczyna. - Pamiętasz Toma, Mikke i Jeannie? Mikka i Jeannie wróciły się po Toma gdy ten już i tak był praktycznie martwy. Nie dość że nie dałoby się go uratować, to one dwie też zginęły.

- Ale ty przecież wracałaś! - wyszeptała Sasha. - Po tych którym brakło gazu, których sparaliżował strach i innych.

- Wiesz czym się różnimy? - zapytała poważnie. - Ja wiem na co mnie stać, i umiem ocenić moją sytuację. Nie wrócę po kogoś jak nie ma już szans na ratunek.

- Po prostu jej zaufaj. - wtrącił Jean. - I tak pewnie uciekłaby z nami.

- Powtórzę. Karzę wam mnie zostawić na pewną śmierć i uciekać. Robicie to.

- Tak jest! - powiedzieli jednocześnie, choć ze strachem i zwątpieniem.

- Ja też chcę obietnicę powrotu! - krzyknął Rainer z tyłu. Lara zaśmiała się krótko i odwróciła za siebie. 

- Wybacz, wszystkie miejsca zaklepane. - rzuciła. 

- Ej weź! Mam znajomego w Stohess i obiecałem że kiedyś go odwiedzę! - zaprotestował chłopak, po czym rozejrzał się po towarzyszach - A gdzie jest Eren? Miał jechać z nami. - powiedział zdumiony. No tak. Brak Erena był rzekomo ogłoszony w ostatnim momencie i chyba nie dotarł do wszystkich. Erwin nie chciał narazić wyprawy rozpoznawczej i miał zamiar sprawdzić czy bez Erena ktoś konkretny ich zaatakuje. Jeśli nie, musiałby mieć informacje z wewnątrz a w szeregach był szpieg.

- Co ty, nie wiesz? - zapytała, udając rozbawienie. - Struł się tak fatalnie, że nie jest w stanie przestać wymiotować, a co dopiero zmienić się w Tytana! Musiał zostać, bo wyprawa jest już zaksięgowana!

Blondyn otworzył usta chcąc coś odpowiedzieć.

Przerwał mu dźwięk otwierania ciężkiej bramy dyskrytu.

- Ruszamy! - krzyknął Erwin z pierwszych szeregów. - Rozpoczynamy pięćdziesiątą piątą wyprawę za Mur!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top