"Idealna Para" Cz.II - "Szpital"
Pov. Łukasz
Po telefonie od młodszego ode mnie chłopaka w ekstremalnym tempie ruszyłem do jego rezydencji. Tak strasznie się bałem, że już jest za późno. Miałem jednak nadzieję, że ten ukochany małolat jeszcze żyje i że zdołam go powstrzymać. Wpadłem do rezydencji jak poparzony.
Wbiegłem na piętro i wszedłem do pokoju. Cholera, już za późno! W moich oczach zaczęły zbierać się srebrzyste łzy, które już po chwili spływały po moich policzkach. Jednakże, zdążyłem się opamiętać i wyciągnąłem mojego iPhona z kieszeni.
Kurwa, rozładował się!
W ekstremalnie szybkim tempie zbiegłem na dół, gdzie również był telefon. Zadzwoniłem pod 112 i drżącym głosem zacząłem wszystko opowiadać. Następnie udałem się ponownie do chłopaka.
Przytuliłem do siebie jego nieprzytomne ciało i zacząłem uraniać łzę za łzą. Nie wybaczę sobie, jeśli on umrze. Nie wybaczę! A wręcz przeciwnie – pewnie do niego dołączę. Biedny aniołek... To wszystko moja wina, mogłem już dawno się przyznać do wielu rzeczy...
Marek jest naprawdę świetnym przyjacielem. No właśnie, przyjacielem... Od pewnego czasu darzę go głębszym uczuciem. I z drugiej strony nie powiedziałem mu, że zerwałem z Kariną. To wszystko mnie przytłaczało. Ogółem całe życie jest do dupy, a już szczególnie te moje.
W jednej chwili usłyszałem sygnał karetki, a już po kilku minutach kilkoro ratowników wparowało do pokoju, w którym się znajdowaliśmy. Byłem dosłownie nieobecny. Docierało do mnie co drugie słowo, migające sceny tego, co się wokoło mnie dzieje. W końcu go zabrali, a ja roztrzęsiony siedziałem na podłodze w jego pokoju. Rozejrzałem się wokoło. Szare ściany, lampy, ogromne łóżko, które było, – co dziwne – niepościelone, szara podłoga. Idealnie to wszystko odzwierciedlało mój aktualny stan, moją zmęczoną duszę.
Zabawne, pomyślałem.
Powoli podniosłem się i usiadłem na krawędzi łóżka. Wziąłem do ręki opakowanie z jeszcze kilkoma grzechoczącymi tabletkami w środku. Wszystkie negatywne emocje skumulowały się w jednym miejscu, mocne do tego stopnia, że on już nie dał rady. Najgorzej, że to ja jestem jednym z powodów, dla którego czuł się jak wrak. Rzuciłem opakowanie z powrotem na pościel i udałem się do auta.
Jestem pewien, że spiszą mi mandat, ale o to akurat będę się martwił potem. Po dojechaniu na szpitalny parking zaparkowałem gdziekolwiek i wszedłem do budynku. Woń, atmosfera czy chociażby wygląd tego miejsca był odrażający i miałem ochotę stamtąd wyjść przez złe samopoczucie w tym budynku. Wokół mnie kręciło się mnóstwo ludzi. Odnalazłem wzrokiem recepcję, a następnie tam podszedłem.
Na pytanie, gdzie leży Marek Kruszel, recepcjonistka obdarowała mnie tylko niechętnym mruknięciem mówiąc, że znajdę go w sali numer osiemnaście. Ta kobieta mogłaby chociaż udawać miłą. No cóż, taki świat, tego nikt nie zmieni. Skinąłem głową w geście podziękowania i zacząłem szukać sali. Kiedy wreszcie znalazłem upragniony cel stanąłem rozkojarzony przed drzwiami.
Boję się tego, co tam zobaczę. Wypuściłem głośno powietrze ustami i uchyliłem drzwi wchodząc do sali już pewniejszym krokiem. Ludzie gapili się na mnie, jednak ja byłem skupiony na osobie, która leżała przy samej ścianie.
Nie patrzył na mnie. Jego wzrok utkwiony był w szarawej ścianie. Przyciągnąłem krzesełko do łóżka i usiadłem na nim. Zacząłem dokładnie lustrować Kruszela wzrokiem. Jego zawsze idealnie ułożone włosy były teraz artystycznym nieładem. Worki pod oczami przybrały mocniejsze i intensywniejsze odcienie, a jego oczy były zaszkolne. Na policzkach było widać zaschnięte ścieżki łez, które ciągle się napełniały srebrzystymi kroplami. Był ubrany w grubą bluzę i – jeśli się nie mylę – była ona moja. Dodatkowo był przykryty kołdrą po pas.
Nie spojrzał na mnie. Nie dziwię się, chciał się przeze mnie zabić. Siedziałem tam dość długo, sam nie wiem ile. Nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. To musiało dziwnie wyglądać. Dla niektórych nawet może i zabawnie. Kiedy skończyły się godziny odwiedzin, kierując się impulsem, pocałowałem młodszego w czoło i wyszedłem z sali. Dopiero wtedy, ocknąłem się, co zrobiłem.
Grabisz sobie Wawrzyniak, oj grabisz...
~~~
Pov. Marek
Łukasz przychodził tu codziennie. Na początku nie chciałem z nim kompletnie rozmawiać, bo o czym i po co? Nie wiem nawet, czemu tu ciągle przy mnie siedział. W końcu się przełamałem i postanowiłem z nim pogadać. Raz kozie śmierć. Dam radę, tak myślę przynajmniej. Dzisiaj wyjątkowo przyszedł spóźniony o wpół do jedenastej. Zazwyczaj był tu koło dziewiątej, co mnie zdziwiło. Zauważyłem, że trzyma coś za sobą. Podszedł do mnie, a ja usiadłem na łóżku gapiąc się na niego.
— To dla ciebie, kruszynko — rzekł wyciągając zza pleców róże i wręczając mi je. Spoglądałem na niego z niemałym szokiem i zakryłem usta dłońmi. Dopiero po chwili się ocknąłem.
— J-Ja... Dziękuję, Łukasz – uśmiechnąłem się delikatnie.
— Porozmawiasz ze mną? — zapytał z nadzieją, a ja kiwnąłem głową.
— Wiesz... Nie daję już rady, Łuki. Jeszcze fakt, że ty masz dziewczynę, jesteś szczęśliwy... A ja... - urwałem czując gulę w gardle - Cię kocham - szepnąłem
- Oj kruszynko - westchnął i mnie przytulił, a ja mocno się wtuliłem łkając - Też Cię kocham, wiesz? - wyszeptał.
Moje serce zabiło w zawrotnie szybkim tempie i nie chciało zwalniać. On mnie kocha!
Wychiliłem się z jego żelaznego uścisku i go pocałowałem.
Tak bardzo tego chciałem.
Przecież go kocham.
_________________________________________
3/10💎
Mint_Lavender_ możemy to zmniejszyć do 5?😂💙
~WeroniczeQ
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top