„Las Mrocznych Drzew" - awoteim
„Las Mrocznych Drzew" autorstwa awoteim
Czarne pnącza zwisały z drzew, przysłaniając widok ludziom, którzy przedzierali się przez ten las. Wszystko rosło tu w błocie, zarówno małe, jak i większe krzewy, na ziemi, która chyba nigdy nie była sucha i nie zaznała dotyku promieni słońca. Na podróżników wszędzie czekały zdradliwe dziury, zapadliny i wąwozy, kamienie ukryte pod warstwą roślin i pułapki zastawione przez tubylców. Niektóre z nich miały naprawdę monstrualne rozmiary i chociaż w tym rejonie raczej nie występowały, to wszyscy woleli się mieć przed nimi na baczności. Jeden nieuważny krok i mogliby już nie żyć z powodu upadku z wysokości, teren był górzysty i pełen klifów, urwisk, dolin i pionowych jaskiń.
Byli tu, aby zbadać ten las, chociaż prawdopodobnie na nic im się to miało nie przydać. Anya ciągle panicznie oglądała się naokoło, aby nie przegapić żadnego pająka, który mógłby przypadkiem na nią wejść, ale nawet, gdyby takiemu udało się znaleźć w zasięgu jej wzroku i tak by go nie zobaczyła, tak wielkie ciemności tam panowały. Atmosfera była ponura, zwłaszcza, że Rene zadrapał sobie nogę i średnio mógł iść, wspomagany przez ostatnią uczestniczkę wyprawy - Lennę. W zasadzie nie była ona człowiekiem, ale wyglądała bardzo podobnie, a od czasu ostatniej wojny wszystkie rasy się wymieszały. Zresztą, Icartzy nie wyróżniali się zbytnio pośród ludzi, mieli jedynie trochę bladszą cerę i włosy, byli trochę niżsi i mniej kreatywni. Pomimo tego ich siła przewyższała znacznie ludzką, potrafili bez problemów unieść równowartość własnej masy. Ich lud stanął do walki razem z rasą ludzką, zresztą - raczej nie mieli wyboru, od zawsze byli im podporządkowani, jako mniej liczni i z natury całkiem ulegli. Władze poleciły tej drużynie przejść las z powodu mogącego wystąpić zagrożenia dla mieszkańców pobliskiego miasta. Co prawda nie działo się w nim nic niebezpiecznego, żadnych walk, ale istniało prawdopodobieństwo, że ktoś spośrod przeciwników uciekł tam aby ukryć się przed przegraną. Rene i Lenna razem we dwójkę stanowili prawdziwą maszynę do zabijania, a po ostatnim buncie i wojnie domowej ludzie postanowili, że nie będzie możliwości zostawienia przy życiu ani jednego z napastników. W końcu, to oni zaczęli.
Anya za to nie znała się wcale na zabijaniu, za to była dobra w używaniu magii leczącej w przypadku nieszczęśliwego wypadku. Nieszczęśliwy traf sprawił, że jeden z jej rekwizytów - tajnych składników mikstur - gdzieś zaginął. W ten sposób stała się niezbyt przydatna, mogła jedynie użyć szybkiego zaklęcia. Właśnie dlatego nie mogła uleczyć Rene. Mogła podać mu jakiś eliksir uśmierzający ból, ale był zbyt twardy, aby o to poprosić. Anya wolała zachować swoje mikstury w razie naprawdę niebezpiecznej sytuacji, albo, gdyby ugryzł ją szczególnie wielki pająk. Ich szczególnie nie lubiła. Nie powinna się tu znaleźć, dwójka jej towarzyszy doskonale o tym wiedziała. Znakomicie poradzili by sobie bez niej, nawet lepiej, niż gdy była przy nich. Nie mogli przedzierać się niepostrzeżenie przez las, gdy wlokła się za nimi, zostawiając masę śladów. Ktokolwiek się tu chował, od razu musiałby ich zauważyć. Ta wyprawa nie miała żadnego sensu.
- Gdzie jesteśmy? - szepnęła tymczasem Anya, rozpraszając tajemniczą ciszę i ponurą atmosferę. Miała miły, ale niski jak na dziewczynę głos, niepasujący zupełnie do jej postaci. Była raczej niska i miała miękkie, złote loki, które jednak w ciemnym lesie wyglądały raczej na brązowe. Za to głos ten pasował nieco do jej zawodu, jako zielarka i medyczka musiała być nieco mroczna i nieoczywista. Co nie zawsze się jej udawało. Ludzie jej profesji woleli, by inni trzymali się z daleka od tych spraw, związanych z leczeniem i tajemnymi zaklęciami.
- Północna część lasu - zakomunikowała Lenna mechanicznie.
- Nie zbliżyliśmy się nawet do środka, prawda? - westchnęła Anya. - Ani połowy trasy?
- Porwierdzam.
Rene stęknął i opadł na leżącą na ziemi kłodę drzewa.
- Dobre miejsce na odpoczynek - zauważył. Anya nie sprzeciwiła mu się, ale przytaknęła.
- Lepszego nie znajdziemy.
- Zwróciliście uwagę na to, jak mało tu zwalonych drzew? - spytała z nagła Lenna.
Rene rozejrzał się i pokiwał głową.
- W zasięgu wzroku oprócz naszego nie ma żadnego innego.
- Lepiej zjedzmy coś - wtrąciła Anya i zajrzała do swojej torby. Pomiędzy buteleczkami z trucizną lub medykamentami - jedynie ich posiadaczka wiedziała, czym mogą naprawdę być - kryła się resztka poprzedniego posiłku, zawinięta w cienki papier sprowadzany z Hian Dao pieczona przepiórka. Na ostatnim postoju mieli sposobność rozpalenia ogniska. Lenna upolowała kilka ptaków, małych, ale wystarczających na ich potrzeby. Sama zresztą nie potrzebowała zbyt wiele jedzenia.
- Cicho bądźcie - warknęła właśnie ona z nagła, przerywając rozmowę Anyi i Rene, którzy kłócili się o to, kto z nich lepiej przyrządza jedzenie. - Ktoś się zbliża.
Chłopak przypadł do ziemi, pociągając za sobą niezdecydowaną zielarkę. Lenna wyglądała ostrożnie zza pni drzew, posuwając się do przodu, aby zobaczyć potencjalnego napastnika. Nie rzucała się w oczy i bardzo dobrze się skradała, z pewnością o niebo lepiej, niż Anya. W ręku trzymała sztylet, specjalnie przygotowany przez rzemieślników, aby nie błyszczał i nie rzucał się w oczy. Była dobra także w strzelaniu z łuku, ale biorąc pod uwagę to, że niewygodnie przedzierać się przez las z takim kijem, uważać, aby nie przeciąć przypadkiem lub nie zgubić cięciwy, nie wzięła go. Miała jedynie mały, myśliwski, składany łuczek, służący jednakże głównie do straszenia niepożądanej na drodze zwierzyny. Takiej, jak na przykład wilki. Mieszkańcy tego lasu nie znali, co prawda, zdobyczy cywilizacji, takich, jak broń, ale zawsze można było czuć się bezpieczniej z mieczem u boku, niż bez.
Lenna schyliła się jeszcze niżej i przyczaiła, niczym kot. Znajdowała się ledwie kilka metrów od Anyi i Rene, ktory zakrywał dziewczynie usta, spodziewając się, że może przypadkiem krzyknąć z przerażenia. Przed nimi zamajaczyła wysoka sylwetka, czarny cień za drzewami, ale nie mogli rozpoznać, czym to mogło być. Jedynie Lenna wydawała się w miarę opanowana i zorientowana w sytuacji, choć, gdyby nie porządne szkolenie, które przeszła przed podróżą, jej palce także mogłyby drżeć ze strachu. Jej lud miał wiele opowieści i legend o przerażających stworach, tak, że przyzwyczaiła się do uczucia strachu bardziej, niż inni.
Postać widoczna za drzewami uniosła łapę, rozczapierzając pazury, i przejechała nimi po drzewie przed sobą, które dobrze widzieli.
Równie dobrze zobaczyli trzy długie blizny, rozdartą korę wysokiego dębu, ślady, jakie bestia po sobie zostawiła. Sam potwór zniknął, jakby coś go wessało. Anya nie wytrzymała i wydała z siebie cichy pisk, przypominający głos myszy, zaskoczonej przez kota.
Cóż, może dużo było w tym prawdy.
Chociaż potwór wydawał się zapaść się pod ziemię, to nie mogli odzyskać spokoju przez resztę dnia i nocy. Prześladował ich wizerunek wysokiej postaci, zwierzęcia, a może leśnego człowieka, na jawie i we śnie. Jedynie Lenna jakoś się z tego otrząsnęła, Rene co prawda udawał, że zapomniał, ale cichy szloch Anyi skłonił go do zwierzeń.
Nie mieli bladego pojęcia, o co właściwie się otarli, ale gdyby i mieli, to i tak wiele by to nie zmieniło.
Z łowców stali się zwierzyną.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top