„Deszczowi ludzie" - _Aster__

Tytuł: "Deszczowi ludzie"
Autor: _Aster__

Deszcz padał, a gdy padał, na ludzi spadał strach, nie woda.

Siedziałem na parapecie. Przyłożyłem opuszki palców dłoni do szyby. Zawsze ślepo wierzyłem w to, co mówili inni, ale teraz zaczynałem się zastanawiać, czy faktycznie gdzieś tam byli deszczowi ludzie. Istoty, przypominające człowieka jedynie kształtem, złożone w całości z wody. Nikt ich nie widział, bo nikt nie odważył się wyjść, gdy padało. Ci, którzy z jakiegoś powodu nie zdążyli się schronić pod dachem, już nie wracali. W każdym razie na pewno nie żywi.

— Nie patrz na deszcz, bo jeszcze deszcz zobaczy ciebie. — Ostrzegła mnie matka, jak to miała w zwyczaju, gdy godzinami obserwowałem drobne kropelki, spływające po szybie.

— Tak, wiem. — Posłusznie odwróciłem się od okna.

— Samuel też ciągle patrzył i wiesz, jaki los go spotkał — przypomniała, po raz kolejny używając mojego starszego brata, jako przestrogi.

— Właśnie nie. Nie mam pojęcia, co się z nim stało. Skąd masz pewność, że deszczowi ludzi go zabrali? — Moje słowa sprawiły tylko, że pokręciła głową ze zniecierpliwieniem.

— Ty znowu swoje. Skupiłbyś się zamiast tego na nauce. Zrobiłeś już wszystkie zadania domowe na jutro? 

— Nie, jeszcze nie — powiedziałem z wyczuwalną rezygnacją w głosie.

Mama skinęła wymownie głową, sugerując, abym lepiej wziął się do pracy. Westchnąłem ciężko i powróciłem do swojego pokoju. Pokoju, który kiedyś zajmował Sam. Minęło już tyle lat, od kiedy zniknął, a jednak nadal czułem w powietrzu jego obecność. Jakby cały czas mnie obserwował.

Usiadłem na łóżku i odruchowo wziąłem do ręki telefon. Jedno nieodebrane połączenie i dwie wiadomości. Wszystko było od Łukasza. Nie tracąc czasu na oddzwanianie, od razu przeczytałem wiadomości. W pierwszej pytał, czy chcę się spotkać. W drugiej dodał, że to pilne. Odpisałem, że przyjdę, gdy tylko przestanie padać. Łukasz rzadko do mnie pisał, miałem wręcz wrażenie, że mnie unikał albo za mną nie przepadał. Z tego powodu ucieszyłem się, że mnie do siebie zaprosił. Odłożyłem telefon na bok i położyłem się na łóżku. 

***

— Pouczyłeś się na fizykę? — spytała moja mama, wchodząc do pokoju.

Gwałtownie podniosłem się z łóżka. Musiałem niechcący uciąć sobie drzemkę. Spojrzałem na nią, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, o co chodzi.

— Ach, tak! Tak, tak. Fizyka... Uczyłem się — skłamałem nieumiejętnie. 

Kobieta tylko westchnęła w odpowiedzi, zbyt zmęczona życiem, żeby przejmować się tym, czy jej syn na pewno zaliczy sprawdzian.

— Przestało padać — powiedziała zamiast tego, a w jej oczach pojawiło się coś na kształt ulgi. 

— Och, to super. Łukasz chciał, żebym do niego przyszedł. — Wstałem z łóżka i zacząłem już ubierać kurtkę.

— A fizyka? – przypomniała mi, ale ją zignorowałem. — Tylko wróć przed zachodem słońca, bo w nocy ma padać. Ewentualnie zostań u niego na noc, ale daj mi znać, że jesteś bezpieczny — poprosiła.

Łukasz mieszkał po drugiej stronie miasta, więc spacer zajął mi prawie godzinę. Na ulicy nie było zbyt dużo przechodniów. Ci mieszkańcy, którzy zdecydowali się wyjść z domów, teraz ze wstrętem patrzyli na kałuże. Były nieszkodliwe, ale powstały przez deszcz. A deszcz był przecież największym wrogiem ludzkości.

Stojąc przed blokiem Łukasza, spoglądałem w swoje odbicie w tafli kałuży i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek coś się zmieni. Co by było, gdyby deszcz już nigdy nie spadł? A co jeśli kiedyś przestanie być nieszkodliwy, a my i tak się o tym nie dowiemy, bo będziemy zbyt przerażeni, żeby opuscić bezpieczne schronienie? Co jeżeli deszcz nigdy tak naprawdę nie był niebezpieczny, deszczowi ludzie nigdy nie istnieli, a jedynym powodem, dla którego wciąż trwaliśmy w ukryciu, był nasz strach?

Moje myśli zostały przerwane przez Łukasza, który stanął w drzwiach. Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy i kalosze. 

— No, w końcu jesteś. Dłużej się nie dało? Chodź, pokażę ci coś. — Popędził mnie gestem dłoni i, ku mojemu zdziwieniu, zaczął mnie prowadzić w stronę rynku.

— Myślałem, że będziemy w środku. W nocy ma padać — powiedziałem, ale Łukasz zbytnio się tym nie przejął.

— Strach cię obleciał, co stary? — zaśmiał się szyderczo. 

— A ty niby się nie boisz? Oczywiście, że się boisz. Wszyscy aż drżą ze stachu, a ty nie jesteś wyjątkiem. — Nie otrzymałem od niego odpowiedzi. Zamilkł, a jego milczenie uznałem za potwierdzenie własnych słów.

Szliśmy długo, nie odzywając się do siebie. Już dawno zapadł mrok, a Łukasz cały czas mnie prowadził. Chodził bocznymi uliczkami i w pewnym momencie z niemałym niepokojem odkryłem, że nie mam pojęcia, gdzie tak naprawdę jestem.

— Łukasz? Wiesz, co robisz prawda? — spytałem niepewnie.

— Tak. Doskonale wiem — odparł pewien swego.

— Więc dokąd idziemy?

— Dowiesz się niebawem. Już niedaleko. — Jego słowa jeszcze bardziej mnie zaniepokoiły. 

Zamiast dalej za nim podążać, stanąłem w miejscu. Gdy tylko Łukasz zauważył, że moje kroki ucichły i jedynym odgłosem jest teraz rozbrzmiewał, było miarowe chlupotanie jego kaloszy, również się zatrzymał. Atmosfera była napięta.

— Pamiętasz moje siódme urodziny? — spytał przerywając ciszę. Nie miałem pojęcia do czego zmierzał.

— Szczerze mówiąc, nie bardzo. — Patrzyłem na niego, ale stał odwrócony do mnie tyłem, więc nie mogłem odczytać wyrazu jego twarzy.

— Chciałbym, żebyś miał świadomość tego, co zrobiłeś. Musisz wiedzieć dlaczego cię tutaj przyprowadziłem. — Kiedy wypowiedział te słowa, autentycznie zacząłem się go bać.

— Więc czekam. Powiedz, co masz do powiedzenia i spadajmy stąd, zanim się rozpada. 

W tym momencie Łukasz zaczął się śmiać. Najpierw cicho, a potem coraz głośniej, aż w końcu jego śmiech stał się przerażający. Nie byłem głupi. Rzuciłem się do ucieczki. Łukasz albo nagle zwariował, albo nigdy go tak naprawdę nie znałem.

— Wracaj tu! — wykrzyknął i zanim zdążyłem się oddalić, złapał mnie za kaptur kurtki.

— Puszczaj! — Próbowałem się wyrwać.

— No co ty? Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Zaufaj mi — powiedział i uśmiechnął się do mnie zachęcająco.

Nie byliśmy znowu aż tak bliskimi przyjaciółmi, ale postanowiłem mu zaufać. Z resztą i tak nie miałem innego wyjścia. 

— Dobra. Tylko nie zachowuj się, jak jakiś psychol. — Łukasz mnie puścił, a ja już nie uciekałem, tylko stałem spokojnie i czekałem na wyjaśnienia.

Wtedy uniósł rękę i z uśmiechem, jakby robił coś totalnie normalnego, przywalił mi prosto w twarz. Uderzenie posłało mnie na twardy beton. Moja głowa pulsowała, a wzrok rozmazywał mi się. Łulasz kucnął przy mnie.

— To moja zemsta. Jeśli nie wiesz za co, to jesteś jeszcze większym palantem, niż przypuszczałem i w pełni zasługujesz na ten los — powiedział, po czym jeszcze raz mnie uderzył. Cichy jęk bólu wyrwał się z mojego gardła.

— To tak dla pewności. — wyjaśnił i odszedł. Jego krok był spokojny, zupełnie jakby przed chwilą nic się nie stało. 

Leżałem na ziemi, zbyt oszołomiony, żeby wstać. Nie wiedziałem, czy minęło dziesięć, dwadzieścia minut, czy może godzina, ale gdy udało mi się podnieść, było już ciemno. Nie znałem tej części miasta, a ponieważ nie była oświetlona, znalazłem się w punkcie bez wyjścia.

Cokolwiek zrobiłem Łukaszowi, jego plan wydawał mi się jasny. Chciał, żebym leżał tam i został załatwiony przez deszcz. Najwyraźniej uznał, że minimalne ryzyko związane z pozostawieniem mnie przy życiu, jest warte podjęcia. Dlaczego? Ponieważ uważał, że to co zrobią mi deszczowi ludzie, będzie bardziej okrutne, niż to, co mógłby zrobić sam. Poza tym nikt nie znalazłby mojego ciała.

Nawet pomimo tego, że byłem już na nogach, nie miałem dokąd iść, a nikt nie wpuściłby mnie do swojego domu. Kiedy zapukałbym do którychkolwiek drzwi, mieszkańcy uznaliby, że to deszczowi ludzie po nich przyszli. 

Dopiero teraz, gdy błądziłem po ciemnych uliczkach bez celu, zrozumiałem, że choć pogardzałem strachem innych przed deszczem, sam bałem się równie mocno. Być może pogarda innymi i wątpienie w prawdziwość ich obaw, to był mój sposób na radzenie sobie z własnym przerażeniem. Wcale nie byłem od nich lepszy, odważniejszy. Bałem się tak samo, jak oni.

Schowałem się pod małym zadaszeniem, ale wątpiłem w to, że da mi to jakąkolwiek ochronę. Nie bez powodu w całym mieście nie było ani jednej osoby bezdomnej. Ręce mi drżały, gdy na telefonie wystukiwałem wiadomość do swojej mamy. Nawet nie próbowałem prosić ją o ratunek. Na to było już za późno. Zamiast tego przepraszałem ją za te wszystkie razy, gdy jej nie słuchałem i za to, że nie byłem dzieckiem, na które zasługiwała. Żałowałem, że nie spędzałem z nią więcej czasu i że nigdy nie powiedziałem jej, jak bardzo ją kocham. Żałosne było to, że uświadamiałem sobie to dopiero teraz, gdy już nie było czasu na poprawę. Gdy pierwsze krople deszczu spadły z nieba wcisnąłem "wyślij" i wyłączyłem telefon. 

Kropiło coraz mocniej i mocniej, aż w końcu kilka kropel zamieniło się w prawdziwą ulewę. Deszcz padał, a gdy padał, ja czekałem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top