Barbie w krainie kucyków 1/2
... czyli miłego Prima Aprilis!
Jako, iż jestem świeżo po skończeniu czytania Sagi o Wiedźminie, stwierdziłam, że to pójdzie na pierwszy ogień. Powyższy filmik jest inspirowany na dodatku do gry "Wiedźmin 3 Dziki Gon" o tytule "Serca z kamienia". Piosenka podpatrzona od LailenBlack.
A tak poza tym, grzebałam na YT. Znalazłam super fanmade i to z zagranicy. To niesamowite, że Wiedźmin jest znany nie tylko w Polsce! Co prawda klimat jeszcze nie do końca taki, jak być powinien, ale są postępy ^^ W szczególności, jeśli patrzeć na polski serial.
Postaram się wzorować na stylu mistrza Sapkowskiego, przynajmniej jeśli chodzi o dialogi i sposób bycia niektórych postaci. Mam tylko nadzieję, że nie wyjdzie z tego jakaś denna parodia. Więc każdy, komu przeszkadzają przekleństwa i podteksty, niech najlepiej stąd wyjdzie.
Parę faktów, które mogą wydać się Wam niejasne:
Światy:
*Gima - wydaje mi się, że już gdzieś padło to imię, jednak dla pewności napiszę, że tak właśnie nazywa się koń Silei.
*Izir - imię miecza, nadane dopiero w Ikaldii.
Wiedźmin:
*Scoia'tael - po elficku "wiewiórki". Definicję najlepiej chyba odda ta grafika:
Tekst (bo jakość siadła): Scoia'tael to słowo z języka elfów. Po waszemu Wiewiórki, od wiewiórczych kit, które dyndają im czasem przy czapkach. To bojownicy o prawa nieludzi. Po waszemu terroryści i wichrzyciele.
*Dh'oine - ludzie, śmiertelnicy. Zwał, jak zwał.
SHOT NIE OPIERA SIĘ NA GRZE, TYLKO KSIĄŻKACH!
Jak znajdzie ktoś jakieś błędy, to niech pisze/krzyczy, bo nie jestem zbyt dobra w sprawdzaniu tak długich tekstów.
Nie przedłużając, miłego czytania!
Świat zawirował i zatopił się w blasku.
Zaraz potem poczułam, że spadam.
Szybciej niż zdążyłam zareagować, już leżałam na ziemi, przeklinając głośno.
Rozmasowałam bolące udo i biodra, w które wbiła się pochwa od miecza. Wstałam, aby się rozglądnąć po nowej okolicy. Jedyne, co było widać, to las. Gęsty las i zero jakiejkolwiek cywilizacji.
Strzały z kołczana rozsypały się naokoło, więc zaczęłam je zbierać. Kilka zaplątało się w mój płaszcz.
- Naprawdę? - zapytałam, biorąc się pod boki po skończeniu pracy.
- Nie. Na niby - odparł Sumun, który jak zwykle pojawił się znikąd.
- Gdzie ja jestem? - zapytałam po prostu, bo niezbyt miałam ochotę się z nim przekomarzać.
- Nie jestem do końca pewny. Pierścień wyrzucił cię trochę za daleko.
- I wysoko - burknęłam.
- Gima powinien być gdzieś w okolicy razem z twoimi rzeczami.
Westchnęłam cicho, narzucając kaptur na głowę.
- Masz dla mnie jakieś wskazówki? - spytałam, skanując wzrokiem okolicę.
- To niebezpieczny świat. Miej się na baczności i niech lepiej mają cię za mężczyznę. Mniejsza szansa, że jakiś idiota spróbuje czegoś głupiego. Bezpieczniej dla ciebie będzie nie używać magii, mimo że w tym świecie istnieją czarodzieje. Nie są zbyt mile widziani przez prostych ludzi. W sumie to nikt nie jest mile widziany. Trwa wojna. Jest bardziej skomplikowana i okrutna, niż inne z jakimi miałaś już styczność. Powinnaś teraz znajdować się bodajże w Temerii. Reszty musisz domyśleć się sama.
- Dziękuję za poświęcony mi czas - mruknęłam, chcąc się już pożegnać ze starcem i przy okazji w samotności przyswoić sobie ten potok informacji.
- Dziewczyno, nie żyję już od ponad tysiąca lat, a ty dziękujesz za poświęcony ci czas? Raczej nie mam nic więcej do roboty - mruknął Sumun, po czym zniknął.
Rozglądnęłam się jeszcze raz, po czym zagwizdałam w charakterystyczny sposób. Po chwili zza drzew wyłonił się mój ukochany koń.
- Cześć maluchu - przywitałam się z wierzchowcem, a on odpowiedział mi przeciągłym rżeniem.
Podeszłam do konia i poklepałam go odruchowo po szyi.
- Zobaczmy, co my tutaj mamy - mruknęłam, przeszukując skromne juki.
Tak jak zwykle znalazłam pieniądze, łuk, groty do strzał, osełkę do miecza oraz mapę, zawierającą informacje o terenie i ludziach. Zmarszczyłam brwi, widząc, że faktycznie na ciepłe powitanie raczej nie mam co liczyć.
Wskoczyłam na Gimę, kierując go na zachód. W tamtym kierunku powinna znajdować się stolica, a tym samym zwiększała się szansa na znalezienie drogi.
Miałam większe szczęście niż zwykle, bo już po paru minutach trafiłam na trakt. No cóż, mniejsze szczęście mieli ci, co zawiśli na drzewie.
Koń poruszył się niespokojnie, czując śmierć. Uspokoiłam go.
- Uwierz, mi też się to nie podoba - wyszeptałam. Drzewo całe było obwieszone wisielcami, którzy wyglądali jak makabryczne bombki.
Odwracałam wzrok, ale on cały czas uporczywie kierował się w ich kierunku. Przerażające kukiełki poruszyły się pod wpływem wiatru, a tabliczka wisząca obok obróciła się w moją stronę.
Skazani na śmierć za kontakty z nieludźmi.
Odwróciłam się po przeczytaniu napisu. Wisielcami były zapewne elfy, krasnoludy i niziołki oraz paru ludzi. Nie wiedziałam do końca, bo twarze zasłonięto workami. Może to i lepiej.
Niektórzy ubrani byli normalnie, jednak inni wyraźnie nosili stroje wojenne. Do czap części skazanych przytroczone były wiewiórcze kity.
Pospieszyłam konia, chcąc jak najszybciej minąć tamto miejsce. Gima chyba popierał mój zamiar, bo ruszył prędzej, niż chciałam. Zachwiałam się w siodle.
W stosunkowo krótkim czasie napotkałam przydrożną karczmę. Buda teoretycznie powinna już dawno się zawalić. Praktycznie nadal jakimś cudem stała.
Zawiał gwałtowny wiatr, a mój płaszcz załopotał. Kaptur naturalną koleją rzeczy zleciał mi z głowy. Sprzączka od materiału zgrzytnęła, gdy opierała się żywiołowi.
Zapewne słysząc, że ktoś jedzie, młody stajenny wyszedł mi na spotkanie. Obrzucił mnie wzrokiem mówiącym wiele, w tym niewiele zdatnego do powtórzenia.
Szybkim ruchem zaskoczyłam z konia. Zdjęłam łuk z łęczyska, po czym rzuciłam chłopakowi monetę, nie zapominając wziąć ze sobą mieszka. Coś mi mówiło, że mógł mieć lepkie ręce. Jak nie on, to ktoś inny.
Przed wejściem do karczmy znowu narzuciłam kaptur. Schowałam włosy pod materiał. Tym razem wychwalałam pod niebiosa fakt, że nie miałam jakoś specjalnie rozwiniętych cech kobiecych. Istniały małe szanse, że w słabym świetle rozpoznają moją płeć, ale mimo to do karczmy weszłam z mocniej bijącym sercem. Nadal miałam w pamięci przestrogi Sumuna, a ja nie chciałam już na starcie mieć kłopotów.
W środku śmierdziało dymem, potem, starym piwem i szczynami. I czymś, czego nie umiałam sklasyfikować. Z pewnością jednak nie czuć było upragnionego zapachu jedzenia.
Parę osób odwróciło się w moją stronę z ciekawością, jednak szybko wróciły do swoich rozmów.
Szybkim krokiem skierowałam się do kąta karczmy. Usiadłam na ławie, opierając się o ścianę. Miałam tym samym doskonały widok na wejście.
- Co podać? - usłyszałam nad głową. Podniosłam wzrok na mężczyznę.
Otworzyłam usta, nie zdążyłam jednak odpowiedzieć, bo drzwi trzasnęły głośno, a we framudze pojawił się przerażony stajenny.
- Wiewiór... - zdążył tylko wysapać, bo świsnęły strzały, a chłopak padł na ziemię ugodzony co najmniej kilkoma. Krew rozlała się wokół, a czerwona kałuża z każdą chwilą rosła.
Ludzie wstali na równe nogi, łapiąc za widły i kosy leżące w zasięgu rąk. Mniej odważni zaczęli krzyczeć i w panice przeciskać się do wejścia.
Westchnęłam cicho. Czyli na obiad raczej nie mam co liczyć. Ze smutkiem sięgnęłam po łuk.
- Pieprzone skurwysyny - wycedził mężczyzna stojący nade mną. Przewróciłam oczami.
Wstałam, po czym silnym kopniakiem przewróciłam stół. Schowałam się za nim, czekając aż zobaczę przeciwników.
- A pan na co czeka? - zapytałam mężczyznę, który kulił się za moją ochroną. Ten spojrzał na mnie dziwnie. Westchnęłam. - Wyprowadź stąd chociaż tych ludzi - odparłam.
Mężczyzna skinął głową, ale nie był zbyt skory do ruszenia się zza bezpiecznego stołu.
Zaklęłam w najgorszy znany mi sposób. Najpierw po polsku, potem po krasnoludzku. Mężczyzna spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
Rzuciłam spojrzenie w kierunku panikującej grupki. Mieli przynajmniej na tyle rozsądku, żeby nie stać bezpośrednio pod ostrzałem.
- Do kuchni. Ale już! - krzyknęłam. - Znajdźcie wyjście i uciekajcie stąd!
Chyba zrozumieli przekaz, bo natychmiast rzucili się w kierunku drzwi. Szkoda tylko, że zrobili to tak późno.
Kopyta zastukały na dziedzińcu. Nałożyłam strzałę, gotowa do ataku. W zasięgu mojego wzroku pojawili się jeźdźcy. Błyskawicznym ruchem naciągnęłam cięciwę, która dotknęła mojego policzka. Niemal natychmiast wypuściłam pocisk, który zdjął jednego z łuczników. Zdążyłam wypuścić jeszcze dwie strzały, zanim oni zorientowali się, skąd lecą.
W ostatniej chwili schowałam się za stołem. Strzały wbiły się w ścianę i blat.
Zyskałam trochę czasu dla tamtej grupy. Cześć zdołała uciec, jednak resztę czekał mniej miły los.
Odwróciłam wzrok. Na przejście czekały jeszcze dwie osoby.
Kiedyś brzydziłam się zabijania, jednak zdążyłam się już nauczyć. Albo ja, albo inni. Jednak zawsze dawałam przeciwnikowi szansę na odwrót. Gdybym raz tego nie zrobiła, nie zrobiłabym tego nigdy więcej. A wtedy nic nie różniłoby mnie od atakujących.
Wciągnęłam głośno powietrze w płuca, aby mój głos był dobrze słyszalny z zewnątrz. Nie dość, że zadość uczynię mojej świętej zasadzie, to jeszcze może uda mi się kupić czas dla bywalców knajpy.
- Macie jedyną szansę, aby się jeszcze wycofać! - krzyknęłam donośnie. Nie było wątpliwości, że mnie słyszeli. Odpowiedzieli głośnym śmiechem.
- Ty masz czelność mówić tak do nas!? Jesteś parszywym śmiertelnikiem. Chędorzonym Dh'oine! A my jesteśmy Scoia'tael. I wyrżniemy was w pień, paskudni najeźdźcy!
Po tej krótkiej przemowie wzniosły się okrzyki i Wiewiórki podniosły broń do góry. Ostatnia osoba zdążyła przejść.
A wtedy rozległy się krzyki. Nieludzkie, świdrujące czaszkę. Zwiastowały śmierć i cierpienie. Ból i pożogę.
Ludzie, których próbowałam uratować, właśnie umierali.
Bezmyślnie skoczyłam w kierunku wyjścia, odrzucając łuk i narażając się na ostrzał. Jak to mówią, głupi zawsze ma szczęście.
Świsnęły może trzy pociski, najwyraźniej zdążyłam już wyeliminować większość łuczników.
Jedna ze strzał boleśnie rozorała mi udo. Lepka krew pociekła mi po nodze, a ja się zachwiałam.
Ktoś mocno złapał mnie za ramię i pociągnął poza zasięg strzał.
- Ich już nie uratujesz - usłyszałam męski głos.
Podniosłam wzrok. Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany. Pochwy na broń zarzucone były przez ramię, zupełnie jak mój kołczan. Tyle, że w środku zamiast strzał znajdowały się dwa miecze. Z pewnością nie były dla ozdoby. Mężczyzna okryty czarnym płaszczem, z zarzuconym kapturem idealnie wtopił się w mrok ciasnego kąta, w którym stał jego stolik. Nie zauważyłam go, czego nie mogłam sobie wybaczyć. Powinnam była go zobaczyć już przy wejściu, a ja tego nie zrobiłam. A gdyby to był wróg?
- Możesz walczyć? - mężczyzna zapytał, patrząc na moje udo i wybijając mnie tym samym z letargu.
- Tak, to tylko draśnięcie - odparłam, chociaż piekło jak wszyscy diabli.
- To dobrze. Bo bez walki się nie odejdzie - powiedział, a mnie przeszły ciarki, gdy spojrzałam w jego oczy.
Były inne. Z pionowymi źrenicami. Zdawały się świecić pod ciemnością kaptura.
Patrzyły na mnie kocie oczy.
W tym momencie przez drzwi od strony kuchni wpadły Wiewiórki. Błyskawicznie wyciągnęłam miecz. Mężczyzna szybkim ruchem wykonał jakiś gest dłonią. Scoia'tael odrzuciło do tyłu, a ja poczułam, jak Izir zadrżał w mojej dłoni.
Magia.
Runy zabłysły złowróżbną fioletem.
Instynktownie odwróciłam się plecami do towarzysza, tak aby widzieć drzwi. I dobrze, bo Scoia'tael właśnie wbiegli.
Wieśniacy zbili się w koło. Wiewiórki zaatakowały tych, co stali najbliżej. Kosy i widły nie miały większych szans z mieczami i toporami.
Skoczyłam do przodu, a Izir zaśpiewał złowróżbną pieśń śmierci.
Pierwszego cięłam na odlew. Elf złapał się za ranną kończynę, ale nie czuł długo bólu. Trafiłam idealnie w tętnicę. Przeciwnik upadł, wykrwawiając się.
Sparowałam nadchodzący cios w ostatniej chwili. Miałam ogromne szczęście, że krasnolud dzierżył miecz, a nie topór.
Stal zaśpiewała. Nie było tutaj miejsca ani czasu na wymyślne ruchy.
Zrobiłam zwód, a przeciwnik zasłonił się przed nadchodzącym ciosem. Ten jednak nadszedł z innej strony. Umarł na miejscu.
Wyczułam zagrożenie na parę sekund zanim nadeszło, ale znajdowałam się w niedogodnej pozycji do jakiegokolwiek uniku. Zdążyłam tylko odsunąć się, a cios, który miał być śmiertelny, tylko drasnął skórę. Poczułam palące cięcie na plecach. Krzyknęłam bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Odwróciłam się na pięcie, aby wyprzedzić kolejny ruch napastnika, ale mój przeciwnik nie mógł nic mi więcej zrobić.
Elf charknął głośno, a z jego ust wypłynęła krew. Zawisł bezwładnie na ostrzu miecza nieznajomego.
- Kryjemy swoich pleców. Nie zdołasz już nikomu pomóc - wycedził przez zęby, a ja, mimo zgiełku, usłyszałam ten lodowaty szept.
Bez słowa odwróciłam się tyłem do niego. Nie było sensu protestować.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie użyć magii wody. Szybko jednak odrzuciłam ten pomysł. Za duża szansa na zranienie kogoś niepożądanego w tak ciasnym pomieszczeniu. Do tego zdecydowaną większość płynów wokół stanowiło piwo. Im mniej wody w napoju, tym trudniej nad nim zapanować, A wokół zbyt mało miejsca, aby zebrać wodę z powietrza, poza tym byłoby jej stanowczo zbyt mało.
Moje myśli przerwał atak kolejnego Scoia'tael. Niziołek rzucił nożem. Błyskawicznym ruchem odbiłam pocisk w ostatniej sekundzie.
Mniej więcej wtedy padł ostatni wieśniak. Ataki wiewiórek w całej mocy skupiły się na naszej dwójce. Ani ja, ani mój towarzysz nie zamierzaliśmy się poddać, jednak porażka była nieunikniona.
Działałam mechanicznie, już nie licząc trupów, starając się nie patrzeć na twarze. Pierwsze poważne cięcie otrzymałam w ścięgno pod kolanem. Nie zdążyłam przemieścić miecza z finty na odpowiednią wysokość.
Stęknęłam cicho, czując krew spływającą po mojej łydce. Ciężko było mi stanąć pełnym ciężarem na tą nogę.
- Zaraza! - usłyszałam syk za plecami. Widać, że mojemu sprzymierzeńcowi też nie powodziło się najlepiej.
Nasze rozbrojenie było tylko kwestią czasu. Po chwili otrzymałam kolejne cięcia, a miecz po prostu wyślizgnął się z zalanej krwią ręki. Za moimi plecami też rozległ się głośny szczęk żelaza o podłogę.
Zachwiałam się, czując coraz większą słabość w kończynach. Wiedziałam, że zaraz moje rany zaczną swoją powolną regenerację, ale takowa była bardzo wyczerpująca. Swoją drogą szczerze wątpiłam, czy w ogóle jest tego sens.
Ktoś podciął mi nogi, a ja z hukiem upadłam na ziemię. Czyjaś ręka gwałtownym ruchem zerwała mi kaptur z głowy. Zostałam brutalnie poniesiona za włosy do klęczek. Obok poczułam obecność towarzysza.
Zimne ostrze dotknęło mojej szyi, zmuszając mnie do spojrzenie w oczy jego właścicielowi. Elf uśmiechał się pobłażliwie.
- Wy dh'oine jesteście tacy głupi - stwierdził, a ja nie uznałam za słuszne odpowiadać. - Myślicie, że ten świat należy do was. Mylicie się. To my byliśmy tu pierwsi i my tu zostaniemy.
Przełknęłam ślinę. W trakcie tej przemowy Scoia'tael dokładnie przeszukali każdy skrawek mojego ciała. Do przyjemnych to nie należało.
- Ale ty, wiedźminie? Gdzież jest ten wasz wspaniały kodeks gwarantujący neutralność? Ile razy wyrzucono was z miast, nazywając mutantami, paskudnymi wynaturzeniami? Ile razy ktoś z was ginął z rąk wieśniaków z pochodniami i widłami? Możesz jeszcze się do nas przyłączyć, odpłacić się za wszystkie obelgi rzucane w twoją stronę! Za poległych braci!
Mężczyzna nazwany wiedźminem nie odpowiedział. Skrzywił się tylko nieznacznie, po czym splunął na buty elfa.
- Jak chcesz. Więc zginiesz tu z własnej woli - wycedził Scoia'tael, po czym jego lodowate oczy zwróciły się na mnie.
Elf zamachnął się, a ja odruchowo przymknęłam oczy, jednocześnie z niejakim trudem zamrażając skórę szyi.
Cios jednak nie nastąpił. Gwałtownie otworzyłam oczy.
- Nie... tak nie zginiesz. Byłoby to zbyt proste i bezbolesne - odparł na moje niezadane pytanie. - Na tradycyjne nabijanie na pal nie mamy zbytnio czasu. Ale całkiem fajnie jest spłonąć, nie sądzisz?
Przełknęłam głośno ślinę, aby pokonać suchość gardła. Czułam już się nieco lepiej, funkcje ochronne organizmu Diwara działały pełna parą. Niestety krew z niektórych ran nie przestawała ciec.
Wojownik skinął na resztę. Zabłysnęły pochodnie.
- Na ładny stosik też raczej nie liczcie. Ale ta karczma nie wygląda znowu aż tak źle, prawda?
Czyjeś ręce chwyciły za moje nadgarstki. Brutalnie zaciągnęli mnie pod jedną z belek podtrzymujących sufit i tam związali. Tuż obok przymocowali mojego towarzysza, który także nic nie mówił. Pozycja do najwygodniejszych nie należała.
- Zabierzemy oczywiście też waszą broń. Całkiem ładnie wykonana z pewnością zostanie dobrze wykorzystana.
Tym razem szarpnęłam się, chcąc ostrzec niziołka, który schylał się po mój miecz. Za późno.
Mężczyzna cofnął dłoń z krzykiem. Runy Izira zabłysły tym razem czerwienią. Na ręce niziołka zaczęły pojawiać się czarne żyłki. Po chwili urok zwalczył ciało ofiary i jedna z jego kończyn zawisła bezwładnie.
Cały proces przebiegł błyskawicznie i bezboleśnie. Okrzyk przerażenia rozdarł powietrze.
Spuściłam głowę i westchnęłam. Urok zabezpieczający miecz od kradzieży był przydatny, ale widok jego działania nie należał do przyjemnych.
Panowała cisza.
Całe szczęście bezwład trwał od kilku do kilkunastu godzin, ewentualnie do dwóch dni. Niestety przywrócenie do życia unieruchomionej kończyny nie należał do tych mało bolesnych. Dochodziły do tego jeszcze przypadki czystej głupoty. Ludzie, bojąc się kalectwa do końca życia, po prostu odcinali dobie ręce. Tyle, że wiedziałam o tym tylko ja.
Przywódca złapał za jedną z pochodni i rzucił nią w drewnianą ścianę, która ocieplona była słomą. Zajęła się niemal natychmiast.
- Życzę miłego umierania! - rzucił na odchodnym, już nie przejmując się swoim podwładnym.
- Pięknie, kurwa, pięknie - wycedził przez zęby wiedźmin.
~C.D.N~
I jak wrażenia? Tylko szczerze proszę ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top