13. Thanks||Larry
Opis: Louis jest doświadczonym przez życie samotnym ojcem, a Harry, cóż... zepsutym mężczyzną, który chwyta za pistolet częściej niż przeciętny człowiek.
Pomysł od DominikaTomczak , mam nadzieję, że sprostałam temu wyzwaniu! Dziękuję jeszcze raz xx
{}{}{}
Louis ucałował czółko siedmioletniego Toma i poprawił kołdrę, którą był przykryty. Wyprostował się i z cichym westchnięciem popatrzył na spokojną twarz swojego synka. Chwilę jeszcze stał nad jego łóżkiem, nie mogąc wyjść z podziwu, jak bardzo jest zależny od tego dzieciaka. Był jego absolutnym niewolnikiem, spętanym kajdanami ojcowskiej miłości i oddania.
W końcu zgasił lampkę na stoliku nocnym i bezszelestnie wydostał się z pokoju. Zatrzymał się na chwilę przy wejściu do kuchni i posłał wdzięczne spojrzenie swojemu przyjacielowi, który pełnił funkcję niani. To nie tak, że go wykorzystywał. Tak naprawdę, blondyn musiał tylko czasem spać w innym miejscu, niż w swoim mieszkaniu, aby Tom nie zostawał sam. Mały szkrab zresztą kochał wujka Nialla, najlepszego inicjatora zabaw oraz wszelkich harców.
Blondyn, widząc zmęczoną i kruchą, ale tak dobrą twarz Louisa, wstał od stołu, przy którym popijał gorącą herbatę. Podszedł do mężczyzny i bez słowa objął go mocno swoimi ramionami. Szatyn od razu wtulił się w przyjaciela i odetchnął z ulgą. Czuł ciepło, przyjemne uczucie przynależności oraz minimalne zapełnienie pustki, która wypalała jego wnętrze każdego dnia.
- Nie mogę tak. - szepnął łamliwym tonem Louis i zacisnął pięść na koszulce Nialla. - Muszę znaleźć coś innego. Niedługo pojawią się pytania, Tom będzie pytał, dzieci w szkole będą pytały, rodzice...
- Shh... - było jedyną reakcją blondyna. Wiedział, doskonale wiedział, z czym boryka się jego przyjaciel. Wiedział o każdej jego myśli i vice versa. Mieli niesamowity rodzaj przyjaźni, tej na całe życie i wiedzieli o tym. - Masz wystarczająco dużo oszczędności. Możesz to rzucić w cholerę. Znajdziesz coś innego, bez potrzeby liczenia każdego grosza, tak? - przy ostatnim słowie, Niall ujął policzki Louisa i popatrzył głęboko w smutne tęczówki. Posłał mu delikatny uśmiech, a ten spróbował go odwzajemnić.
- Żadna inna praca nie pomoże mi spłacić długów. Muszę wytrzymać. Dla Toma. - odpowiedział zrezygnowany. Zabawne, że od siedmiu lat jego każde działanie jest poparte tymi dwoma słowami. Dla Toma.
- To nawet nie są twoje długi, Lou. - rzekł z westchnięciem Irlandczyk. - David ich narobił, a potem zostawił cię z Tomem. To on musi ponieść odpowiedzialność. - dodał, chociaż i tak wiedział, do czego zmierza ta rozmowa. Nie pierwsza i nie ostatnia z tego cyklu.
- Wiesz dobrze, że to niebezpieczni ludzie. Cholera, ja nawet nie wiem dokładnie, kim oni są. Wiedzą pewnie o mnie już wszystko. Nie mogę się narażać ciebie i Toma. - prawie zapłakał, bo kolejny raz poczuł, w jak beznadziejnej znajduje się sytuacji.
{}{}{}
Louis czuł się źle. Czuł się źle z lateksowymi bokserkami i skórzanymi paskami oplatającymi jego tors. Wszystko było obcisłe oraz niewygodne, a jego ciało nadmiernie eksponowane, ale halo, o to chodziło. Czuł się źle we własnym ciele, ale na przestrzeni lat nauczył się ignorować wstyd i myśli, które zakazywały mu pokazywania się w tak małej ilości ubrań. Sprawił, że nocą jego ciało było towarem, a on gdzieś poza świadomością obserwował wszystkie ruchy, mające uchodzić za gorące.
Sprzączki wbijały mu się gdzieniegdzie w tors, zostawiając po sobie najprawdopodobniej siniaki, a wspomniane skórzane paski przesuwały się, ocierając nadwrażliwą skórę. Lateks, który miał na swoim tyłku, nie zostawiał dużego pola wyobraźni, właściwie pełniąc jedynie funkcję pozornego braku nagości. Każdy ruch był skrępowany, ale to nic, do czego nie był przyzwyczajony. Jedynym elementem, który cenił, była subtelna, koronkowa maska na oczy, mająca imitować wenecką. Oczywiście, że była tylko tanią podróbką z Chin. Ważne, że spełniała swoje zadanie, ukrywając jego tożsamość.
Przybrał na twarz swój firmowy (dosłownie), uwodzicielsko-zadowolony wyraz twarzy i podszedł do jednego z kilku podwyższeń w klubie, na którym znajdowała się rura sięgająca sufitu. Owe zadowolenie było oczywiście impresją i czymś jak marzeniem. Powolnym, tygrysim krokiem obszedł rurę dookoła, opuszkiem palców przejeżdżając po jej strukturze.
Czuł na sobie spojrzenia, czuł je każde z osobna. Były jak pojedyncze igły wbijane w jego skórę, paraliżujące poszczególne fragmenty jego ciała. Powierzchnia skóry paliła go i swędziała, bo czuł się brudny od samych spojrzeń. Ponownie, nic nowego.
Przymknął oczy i wsłuchał się w lecącą piosenkę. Pompatyczny bit zagościł w jego uszach, opanowując całe jego ciało. Nienawidził tego. Nienawidził tego, jak muzyka nie wyzwalała w nim już nic innego, niż obowiązku tańca. Moment zamknięcia oczu był tym przejściem między świadomością siebie i swoich ruchów, a byciem tylko widzem, nie znając kolejnego swojego kroku, właściwie nie poznając osoby na rurze.
Kucnął, upewniając się, że jego tyłek jest wystarczająco mocno wypięty. Wystarczająco, czyli jak najbardziej się da. Usłyszał za sobą aprobujące pomruki i powstrzymał odruch wymiotny. Zatuszował go lubieżnym uśmieszkiem. Chwilę później wyprostował kolana, wijąc się przy rurze, jakby była jego kochankiem. Wygiął swój kręgosłup w łuk i przejechał dłońmi po swoim torsie, do końca wstając.
Wreszcie owinął swoją nogę wokół metalu, prawie krzywiąc się na jego zimno. Odchylił się do tyłu, bardzo powoli i zmysłowo, będąc stuprocentowo pewnym, że wszystkie mięśnie, które mają być wyeksponowane, zostały pokazane. Oblizał usta, ale tak naprawdę nie miał po co. Zrobił to tylko dlatego, że ponoć można to zrobić prowokacyjnie.
Dalej nie pamiętał swoich ruchów. Tak bardzo nienawidził siebie i swojej pracy, że jego zszargana psychika z całej siły wypierała realia. Czuł jedynie kilka banknotów w swoich bokserkach, a jego skóra cały czas paliła w miejscach dotykanych przez klientów klubu. Dosłownie płonęła, a ogień zostawiał po sobie zwęglone połacie tkanki, czarne i nieczułe. Niezdolne do odczuwania jakiejkolwiek przyjemności z dotyku.
Nie zostało mu nic innego, jak dalsze oglądanie własnego ciała, tym błagającym i obrzydzonym wzrokiem.
{}{}{}
Wszedł do klubu, eskortowany przez swoją ochronę. Uniósł głowę, aby dyskretnie rozejrzeć się po tym miejscu. Nigdy wcześniej tutaj nie był, ale to nic nowego - musiał co jakiś czas zmieniać miejsce przebywania, minimalizując szanse na odkrycie jego tożsamości. Nie chodziło już o złapanie przez policję, bowiem jako szef mafii miał ich w garści. Teraz tylko musiał kontynuować dzieło swojego ojca i pozostać niewidzialnym. Uczynić siebie i swoich ludzi nieuchwytnym cieniem, albo mocnym wiatrem - niewidocznym, ale niszczącym.
Został zaprowadzony do loży, która ukryta była w najwyższej antresoli. Nikt nie widział jego, ale za to on mógł zobaczyć wszystkich. Perfekcyjnie. Rozsiadł się na czarnej, skórzanej kanapie i odebrał szklankę szkockiej od kelnera. Zadowolony rozkoszował się gorzkim smakiem alkoholu, drażniącym jego podniebienie i gardło. Do pełni szczęścia potrzebował jedynie uciechy oczu. Skinął jednemu ze swoich ludzi, o imieniu André i szepnął mu słówko na ucho. Po chwili ten wyszedł z loży, zapewne udając się do właściciela klubu. Satysfakcjonował go jedynie towar najwyższej jakości.
Po dwóch, powolnych łykach whiskey, André wrócił, a za nim szło dwóch tancerzy. Striptizerów. Cokolwiek. Na jego twarzy rozciągnął się leniwy uśmieszek, który zatopił w kolejnym łyku alkoholu.
- Jesteś pewny, że to ci najlepsi? - zapytał swojego ochroniarza. Wiedział, że André by go nie zawiódł, ale nadal, potrzebował to usłyszeć.
- Tak, panie Styles. Właściciel sam ich wybrał. - odpowiedział rosły mężczyzna, zajmując miejsce przy wyjściu z loży, obok drugiego ochroniarza.
- Wyśmienicie. - westchnął bardziej do siebie i przejechał wzrokiem po nowo przybyłych. Oboje byli szatynami. Jeden z nich miał szerokie barki i mocno wyrzeźbione ciało. Mięśnie lśniły się, najprawdopodobniej będąc nasmarowane oliwką. Mężczyzna miał pewne spojrzenie, mimo że jego twarz osłaniała koronkowa maska, a w żadnym jego ruchu nie było zawahania.
Drugi tancerz był niższy i o mniej muskularnej budowie. Delikatny zarys mięśni odznaczał się na jego torsie oplecionym kilkoma skórzanymi paskami. Jego tyłek idealnie był podkreślony przez lateksowe bokserki. Apetyczne uda aż prosiły się o atencję i może nawet ugryzienie. Drapanie lekkim zarostem, aż skóra stanie się zaczerwieniona i czuła na każdy dotyk. Mężczyźnie na oczy opadała grzywka, która wyglądała na zmaltretowaną zapewne po wcześniejszym tańcu, a zabójczo ostre rysy twarzy były ozdobione dwudniowym zarostem.
Stylesowi zaschło w ustach na jego widok. Był absolutnie obezwładniający w swojej piękności. Subtelny, magnetyzujący i tajemniczy. Oddech mafioza stał się ciężki oraz potrzebujący. Czuł, jak ciśnienie jego krwi jest zaburzone. Jeszcze nigdy, do cholery, nie poczuł tak gwałtownej reakcji na widok półnagiego mężczyzny.
Piękny tancerz podszedł do rury stojącej w rogu pomieszczenia, a jego kolega po fachu, zaczął robić klasyczny striptiz przed kanapą, na której siedział Styles. Rzucił szybko okiem na umięśnionego mężczyznę, zaraz wracając spojrzeniem do szatyna na rurze. Nie potrafił już oderwać od niego wzroku. Jego ruchy były powolne, jakby oszczędne, ale swoją intensywnością paraliżujące szefa mafii. Widział w tych ruchach jakiś tragizm, który powodował, że jeszcze bardziej postać drobnego szatyna była przyciągająca. Nie wiedzieć czemu, ale chciał poznać, co skrywa jego maska.
Kiedy zauważył, że tors muskularnego tancerza ma dosłownie przed twarzą, tym samym odbierając mu możliwość podziwiania tego drugiego, położył dłoń na umięśnionej klatce piersiowej w zatrzymującym geście. Odchrząknął i przełknął ślinę, bowiem nadal był w szoku, a jego gardło było zaciśnięte.
- Zamieńcie się. - krótkie polecenie, którego oczywiście, musieli posłuchać. Powiedział je głośno, bowiem muzyka nadal była głośna w tym miejscu. Nie musiał długo czekać, aż cudowny szatyn zacznie zmierzać w jego stronę. Poprawił się na siedzeniu oraz przeczesał jedną dłonią swoje brązowe loki sięgające mu za uszy. Jego oddech był naprawdę ciężki i był żenująco blisko sapania, a tętno pędziło w nieokiełznanym tempie. Styles, weź się w garść. Jesteś szefem pieprzonej mafii, potrafisz nad sobą panować.
Piękny tancerz przesunął dłońmi po swoim torsie, zahaczając palcami o skórzane paski. Patrzył przy tym prosto w oczy mafioza i oblizał swoje wargi. Sunął rękami nadal po swoim ciele, docierając na uda, potem zmieniając ich położenie i lokując je na swoim tyłku, a usta rozchylając w niemym jęku. Styles czuł się oczarowany, jak w transie. Tancerz podszedł bliżej bruneta, kładąc swoje dłonie na klapach od marynarki. Następnie płynnym ruchem bioder i klatki piersiowej, zajął pozycję okraczną nad Stylesem, jednak nie dotykając swoimi udami tych jego. Szyja przy tym geście była idealnie wyeksponowana, a brunet miał ochotę zacząć ją lizać i ssać, póki jej kolor nie zmienił się na purpurę.
Oszałamiający mężczyzna spojrzał ponownie w jego oczy. Zdziwił się, co w nich zobaczył. Właściwie nie zobaczył w nich nic. Były przerażająco puste, zimne i zranione. Otoczone jedynie pozorem rozpalonego spojrzenia. Coś drgnęło we wnętrzu Stylesa i powstrzymał chęć owinięcia ramion wokół drobnego ciała. Ja pierdolę, rozwodzisz się nad striptizerem.
Szatyn uniósł swoje ręce, nadal kołysząc biodrami, wyprężając się przed nim. I tak, mafiozo był absolutnie bez oddechu, bo tak, przed nim, a właściwie na nim siedziała uosobiona sztuka. Jakby w odruchu, umieścił swoje dłonie na biodrach tancerza. Nie umknęło mu spięcie zaistniałe pod jego dotykiem. Oprócz tego, skóra niebieskookiego, smutnego, dziwnie obezwładniającego szatyna była absolutnym rajem. Miękka, gorąca i jędrna. Ten skwitował owy ruch jedynie zalotnym uśmiechem, ale Styles dokładnie widział, że był on rozpaczliwy i obrzydzony. Nie wiedział, czy to obrzydzenie jest kierowane w jego stronę.
Na wszelki wypadek, tchnięty jakąś niezrozumiałą dla niego troską, porzucając swoje pragnienia, zdjął dłonie z jego talii. I było to warte nuty wdzięczności schowanej między beznadzieją w nieludzko niebieskich tęczówkach tancerza. Szatyn wstał z jego kolan, jednym palcem zahaczającym o tors Stylesa. Brunet powstrzymał chęć przyciągnięcia go do siebie. Zamiast tego, zacisnął dłoń na swoim udzie, wbijając w nie swoje palce. Piękny mężczyzna obszedł boleśnie wolno kanapę, na której siedział, znajdując się za nim. Styles chciał wodzić za nim spojrzeniem i obrócił głowę w jego stronę. Ten jednak chwycił boki jego głowy, jedną z dłoni wplatając w jego włosy i zakazał mu tym samym tego ruchu.
Styles był nabuzowany chyba wszystkimi emocjami jakie istnieją. Tak bardzo chciał zobaczyć, co ten piękny mężczyzna robi. W końcu poczuł drobne dłonie zjeżdżające w dół jego torsu, a gorący oddech pieścił jego szyję. Brunet był kompletnym bałaganem od samego dotyku szatyna i nawet nie próbował tego ukryć. Odchylił delikatnie głowę, spotykając się z ramieniem pięknego tancerza. Czuł jego policzek przy swoim własnym i to działało na niego zdecydowanie za bardzo, niż powinno. Wypuścił drżący oddech i przymknął oczy.
Nie dane mu jednak było cieszyć się obecnością cudownego mężczyzny przy sobie, gdyż drzwi do loży zostały gwałtownie otwarte. Dwóch ochroniarzy stojących przy nich, od razu skierowali swoje pistolety w kierunku intruzów. Był to jeden z ludzi Stylesa oraz nieznajomy, który został rzucony na środek pomieszczenia. Zarył twarzą o podłogę, gdyż dłonie miał związane za swoimi plecami za pomocą policyjnej opaski zaciskowej. Ochroniarze na widok znanej twarzy, schowali swoje bronie. Tancerze zastygli dosłownie na moment, zaraz jednak wracając do swojej pracy, gdyż tak, właśnie za to im płacili. Wykonywać swoje zadanie mimo wszystko.
Brunet przeklął pod nosem, bowiem to był najgorszy z możliwych momentów. Jednak wiedział, że miał swoje obowiązki, a jeden z nich właśnie próbował podnieść się z ziemi.
- Znaleźliśmy go, próbował uciec do Meksyku. Przerwaliśmy mu w pakowaniu. - oświadczył członek mafii, który wszedł wraz z owym nieszczęśnikiem.
- Dziękuję, Joe. Dobra robota. - odpowiedział z zaciśniętym gardłem, bowiem tak, dłonie pięknego szatyna nadal się na nim znajdowały.
Stęknięcie wyszło z ust przyprowadzonego mężczyzny, kiedy wreszcie udało mu się unieść na kolanach i usiąść na nich.
- Kto by pomyślał. - mafiozo zwrócił się niby do siebie, niby do niego, resztkami silnej woli odwracając swoją uwagę od bożka stojącego za nim. - Meksyk. Nie sądzisz, że to trochę przereklamowane? Wszyscy tam uciekają. - dodał, a jego oblicze było zimne, bezwzględne i cyniczne. - Powiedz mi, David. Od czego chciałeś uciec? - nachylił się lekko i uniósł jedną brew. Nie uszło mu spięcie tancerza za sobą na dźwięk tego imienia. - Może od kogo? - udał, że się zastanawia, pociągając łyk swojej szkockiej. - Ode mnie? Od swoich długów? - Styles bawił się, a jego ton był nadmiernie intonowany. - Chciałeś je przenieść na swoją rodzinę, co? Mówiąc biednemu Louisowi, że jak nie będzie spłacał z tobą tych pieniędzy, to przyjdziemy po Toma. - w tym momencie piękny mężczyzna totalnie zastygł.
Brunet bardzo chciał się odwrócić i zobaczyć jego twarz, ale wiedział, że to nie jest moment. Louis za to zorientował się, że właście wykonuje taniec dla szefa mafii, u którego długi próbował spłacić przez ostatnie lata swojego życia. Jak się przed chwilą dowiedział, bezcelowo, w wyniku sieci oszczerstw byłego partnera i ojca swojego dziecka. Och, tak. A wspomniany partner właśnie klęczał z podbitym okiem przed mafiozo.
- Możesz mnie uważać za zbrodniarza. Potwora. Mistrza zła. Ten jeden tytuł mi pochlebia. - ostatnie zdanie powiedział jakby na marginesie. Był w tym wszystkim nonszalancki i wyrachowany. Oczywiście, że tak. Był szefem pieprzonej mafii. - Ale widzisz, Davido. - zmarszczył brwi i popatrzył na niego jak ten jeden wujek, który udziela rad zabłąkanemu dzieciakowi przy rodzinnym stole. - Nie obchodzi mnie, co o mnie myślisz. - wzruszył ramionami. - Prowadzę biznes. Nie jesteśmy bandą gangsterów. W mojej branży obowiązują zasady. Pierwszą z nich jest honor. - zrobił pauzę i popatrzył prosto w oczy Davida. - Och, nie znałeś tego słowa. Powtórzę. Honor. - dopowiedział dobitnie. - Znaczy to mniej więcej tyle, że człowiek ho-no-ro-wy nie próbuje zwalić swoich długów na innych, niewinnych ludzi. Na przykład na swojego byłego partnera i swoje dziecko, których, nawiasem mówiąc, zostawił. - streścił sytuację, a Louis chciał wymiotować. Mówił o nim, nie wiedząc, że stoi tuż za nim. - Ja pierdole. Masz tupet. - zaśmiał się gorzko i było w tym coś przerażającego. - Wszyscy wyjść. Natychmiast. - nagle jego głos stał się szorstki i nieprzyjemny. Louis zadrżał na ten ton, zionący lodem i agresją.
Posłusznie zdjął dłonie z ciała mężczyzny i jak najszybciej opuścił pomieszczenie. Nie spojrzał ani razu w stronę Davida, bowiem naprawdę nie wytrzymałby i zrobiłby mu coś. Sądząc po nastawieniu szefa mafii do niego, nie byłby zły, ale szatyn nie chciał, aby jego tożsamość została ujawniona. Tak właściwie, to przez swojego byłego chłopaka był w tym miejscu, a nie innym.
Styles obserwował cudownego tancerza opuszczającego lożę i miał ochotę wystosować dla niego specjalną prośbę o wyjście z pomieszczenia, zamiast tego warkotu, który wyszedł spomiędzy jego ust. Musiał go później znaleźć.
{}{}{}
Louis znalazł się na korytarzu prowadzącym do jego garderoby. O ile się nie mylił, właśnie spędził jakieś piętnaście minut w toalecie, próbując zebrać myśli i emocje. Był totalnie skołowany, jeszcze bardziej zraniony i wkurzony. Pieprzone siedem lat harowania jako striptizer, znosząc wszystkie upokorzenia, okazały się niepotrzebne. Wplótł palce we włosy, a jego oczy niebezpiecznie zaszkliły się.
Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i zobaczył swojego szefa wychodzącego z jednej z garderób. Zmarszczył brwi, ale nic na to nie powiedział. Nienawidził swojego przełożonego, ale mimo wszystko, to on zarządzał jego wypłatą. Minął go, rzucając ciche dobry wieczór (była pierwsza w nocy, ale co innego miał powiedzieć?). Chciał jak najszybciej znaleźć się w swojej garderobie, ale ciężka dłoń uniemożliwiła ten zamiar, zaciskając się na jego ramieniu. Louis popatrzył na swojego szefa i wszystko wydawało mu się klarowne. Nie kontrolował słowa, które w kolejnej chwili wypłynęło z jego ust.
- Odchodzę. - powiedział powoli i wyraźnie, patrząc oczy pracodawcy. Jego twarz zastygła, a zmarszczki zdawały się jeszcze bardziej widoczne.
- Nie możesz. - odpowiedział siwy mężczyzna, a właściwie wysyczał.
- Mogę i właśnie to robię. - odparł pewnie szatyn i wytargał swoje ramię z uścisku.
- Nie możesz, kurwa! - rzekł bardziej agresywnie mężczyzna i ponownie chwycił go za ramię. Niebieskooki przewrócił oczami.
- No to patrz. - odpowiedział i znowu się wyszarpał. Splunął pod jego nogi i odwrócił się, aby skręcić w korytarz prowadzący do jego garderoby.
- Nie potrafisz nic, oprócz wywijania jak dziwka. - dobiegł go głos jego byłego przełożonego. Szatyn zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Miał ochotę się zaśmiać, bo serio, to było żałosne i desperackie.
- Jeżeli jest to próba zatrzymania mnie, marnie ci idzie. - odpowiedział prosto, bowiem naprawdę nie miał ochoty na kłótnie. Szczególnie na tak niskim poziomie.
Wreszcie trafił do swojej garderoby i na oślep zaświecił słabe światło.
- Ja pierdolę kurwa jego mać. - rzekł agresywnie i oparł się o drzwi, odchylając głowę do tyłu. Miał ochotę coś rozwalić, ale jednocześnie skakać ze szczęścia, bowiem tak, właśnie rzucił znienawidzoną pracę. Pochopnie, bo pochopnie, ale zrobił to.
- Język. - podskoczył i jak poparzony otwarł oczy, napotykając intensywne spojrzenie pieprzonego szefa mafii. Tak, tego samego, dla którego przed chwilą tańczył, tego samego, który coś zrobił z Davidem.
Coś. Nieważne co.
Brunet siedział w fotelu z założonymi nogami. Przedramiona miał oparte na podłokietnikach i patrzył wprost na Louisa. Niebieskooki skulił się w sobie, ale starał się tego nie okazywać. Oddech mu przyspieszył, a krew zamarzła w jego żyłach. Brunet wstał i zbliżył się do tancerza, zostawiając jednak między nimi bezpieczną przestrzeń.
- Tak pięknemu mężczyźnie nie wypada używać takich słów. - powiedział prosto i cicho. Szatyn miał ochotę się zaśmiać. Po pierwsze, kim on jest, do cholery, żeby mu mówić, jakich słów może używać, a jakich nie? Och tak. Jest szefem mafii i prawdopodobnie ma spluwę za pasem. Po drugie, że jakiemu mężczyźnie?
- N-nie sądzę, aby mój dobór słownictwa komukolwiek szkodził. - wykrztusił po ówczesnym przełknięciu śliny. Znajdował się na jakiś dziewięciu metrach kwadratowych z mężczyzną mającym właściwie cały Londyn w garści i to nie działało na niego uspokajająco. O dziwo mafiozo uśmiechnął się na te słowa, jakby go pozytywnie zaskoczyły.
- Zaskakujesz mnie, Louis. - odparł, a szatynowi uwiązł oddech w gardle. Nikt nie może znać jego tożsamości i jego fachu jednocześnie. Nikt. Panika zagościła w jego umyśle, paraliżując całego ciało niebieskookiego.
- Skąd...? - udało mu się wydusić, patrząc nieufnym wzrokiem na bruneta.
- Wystarczyło połączyć kropki. - rzekł lakonicznie. - W twoich pięknych oczach widać wręcz odrzucenie do tej pracy. Teraz chyba już dawnej pracy, sądząc po krzykach z korytarza. - zaczął wymieniać. - Na imię Davida cały się spiąłeś, a przy historii jego długów byłeś sparaliżowany. Oczywiście, jest wiele wytłumaczeń, dlaczego mógłbyśbyś się tak zachować, ale postanowiłem zaryzykować moją teorią. Chyba trafiłem. - zakończył prosto, a Louis był przerażony, że był tak oczywisty ze swoimi emocjami.
- Czego ode mnie chcesz? - zadał pytanie nurtujące go od odkrycia obecności mafiozo w jego garderobie. - Co tutaj robisz?
- Właściwie, to nie wiem. - wzruszył ramionami, nie spuszczając wzroku z niebieskich tęczówek. - Po prostu wszedłeś do tej loży powalając mnie na kolana. Nie mogłem tego tak zostawić. - rzekł najprawdziwszą prawdę.
- Jestem półnagim striptizerem. To moja praca. - powiedział, zupełnie nie wierząc w słowa bruneta.
- Nie rozumiesz. - zrobił maleńki krok do przodu, nie chcąc jednak naruszać przestrzeni prywatnej Louisa. - Wolałem patrzeć w twoje oczy, niż na twoje ruchy. Oczywiście, były gorące, jesteś cholernie gorący, ale z jakiegoś powodu patrzyłem ci w oczy i zastanawiałem się, dlaczego świat pozwolił cierpieć takiej piękności. - okej, Styles miękł, ale nie zamierzał nic z tym robić. Louis uważnie obserwował twarz bruneta, chcąc ocenić skalę jego szczerości.
- S-skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?. - powiedział dokładnie to, co miał na myśli. - Jesteś jakimś pieprzonym szefem mafii, możesz chcieć mnie zabić, porwać, czy coś. - wzruszył ramionami, ale kiedy wypowiedział te słowa, zorientował się, że nie odczuwa zagrożenia życia. Może po prostu jest w tak absurdalnej sytuacji, że nie odczuwa nic. Louis miał wrażenie, że spojrzenie Stylesa na moment było zranione, ale odepchnął tę myśl. Mimo wszystko, była w tym spojrzeniu krzta zrozumienia.
- Pamiętasz tych dwóch goryli w loży? - zadał pytanie po chwilowym namyśle. Szatyn kiwnął powoli głową w twierdzącym geście. - To moja ochrona, nigdzie się bez nich nie ruszam. Mimo wszystko, przyszedłem tutaj sam. - oświadczył. - Dodatkowo, nie wziąłem ze sobą żadnej broni. - dodał po zastanowieniu ciszej, prawie szeptem. - Możesz mnie przeszukać.
- Nadal, znasz pewnie jakieś jujitsu albo krav magę. - szatyn czuł się niepewnie i podejrzliwie.
- Znam i to, i to. - odparł, wzruszając ramionami, a Louis nabrał gwałtownie powietrza. Brunet widząc, że niebieskooki wcale nie jest tym pocieszony, przestraszył się i przez moment chciał powiedzieć, że żartował. Postawił jednak na szczerość i nie cofnął swoich słów, cierpliwie czekając na jakąkolwiek odpowiedź.
- Ja... - urwał szatyn i cały czas patrzył wielkimi, przejętymi oczyma na mężczyznę. - ...cholera. Czemu ja z tobą rozmawiam? - wypowiedział wreszcie na głos i to pytanie nie dało mu spokoju. - Powinienem skończyć te rozmowę zanim się zaczęła. - powiedział bardziej do siebie i spuścił głowę z niedowierzającym prychnięciem skierowanym do siebie samego.
Przymknął na chwilę oczy, żeby zebrać myśli. Wyjdź. Wyproś. Nakrzycz? Zacznij krzyczeć? Rozmawiaj dalej?
Kiedy uchylił powieki, z przerażeniem zobaczył, że widzi lśniące buty bruneta, co znaczy, że ten zmniejszył dystans o jakieś pół metra, zostawiając odstęp między nimi równy tyle samo. Louis przełknął ślinę i bardzo powoli podniósł wzrok na twarz mężczyzny. Najpierw dostrzegł jego ostro ściętą linię żuchwy, którą chyba dawali za darmo w pakiecie „mafiozo". Miała ładny kąt. Louis oszacował go na sto dwadzieścia stopni, ale oczywiście kątomierza w oczach nie ma, więc to tylko domysły. Kiedy skończył rozprawiać nad matematyczną budową szczęki bruneta, jego wzrok prześlizgnął się wyżej, taksując subtelny zarost.
Zorientował się, że jego wzrok jest zbyt natarczywy oraz zatrzymuje się za długo na poszczególnych częściach bruneta. Nie omiótł nawet połowy twarzy, ale darował sobie tę małostkowość i przeskoczył spojrzeniem do jego oczu. Uznał je za naprawdę ciekawe i godne uwagi, przynajmniej chwilowej. Ich kolor był jak górski strumień przepływający w blasku złotego słońca przez tereny o zamszonych brzegach. To porównanie wydawało mu się równie dziwne, co trafne. Zieleń, która była najbardziej widoczna, ale przykryta warstwą kryształu czystego, zimnego i ożywionego, jak nurt rzeki. Całości dopełniał ten niepasujący, ciepły i zapierający dech, błysk promieni słonecznych. Zachęcających i pieszczących oczy, ledwo uchwytnych.
- Co? - z tego dziwnego stanu wybudził go niski i cichy głos bruneta. Louis nawet nie zauważył, że przechylił głowę na jedną stronę podczas tych przemyśleń, a cisza między nimi się przedłuża. Styles uznał to za rozbrajająco urocze.
- Nic, po prostu... - zaczął niebieskooki, nawet nie wiedząc, co chce powiedzieć. Musiał sprawić wrażenie, że rzeczywiście podczas jego małej zawieszki zastanawiał się nad słowami, które chce wypowiedzieć. - ...po prostu daj mi się przebrać. - och, Louis! Świetnie ci idzie wymyślanie mądrych słów, nad którymi mogłeś spędzić ostatnie minuty.
Szatyn chciał wyminąć mafiozo, aby zmienić swój służbowy strój na normalne ubrania. Ten jednak w ostatniej chwili uniemożliwił to, opierając się dłonią o drzwi obok głowy Louisa. Ten momentalnie przywarł ponownie do nich, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Bał się Stylesa i nie znał jego zamiarów.
Brunet odkleił prawą dłoń od pionowej powierzchni i zawiesił nad bokiem głowy Louisa. Praktycznie widział jego drżenie i przerażony wzrok.
- Louis. - powiedział spokojnie, a słowo jakby wypłynęło z jego ust. Szatyn popatrzył na niego, a ten posłał mu uspokajający uśmiech. Cóż, nie zadziałało. - Chciałbym ściągnąć twoją maskę. Czy to w porządku? - wyraził swoją prośbę, nadal nie dotykając niższego mężczyzny absolutnie w żadnym miejscu.
Louis się tego nie spodziewał. Znaczy, życie mu uświadomiło, że właściwie to chyba właśnie przeżywa przełomowy wieczór w jego życiu i tak naprawdę wszystko dzisiaj nosiło znamię nie spodziewałem się tego.
- Nie zrobię absolutnie nic, na co nie wyrazisz zgody. - dodał.
- Jednak wszedłeś do mojej garderoby. - oznajmił Louis, nawet nie zastanawiając się nad swoją odzywką. Chciał ją cofnąć.
- A jednak mnie nie wyprosiłeś. - odparł, unosząc jedną brew z delikatnym uśmiechem widniejącym na jego twarzy.
Zapadła między nimi cisza. Louis patrzył w oczy bruneta, za wszelką cenę chciał cokolwiek z nich wyczytać. W głowie Stylesa kłębiło się od sposobów na przekonanie pięknego mężczyzny, który stał przed nim, aby mu zaufał.
- Pozwolisz mi? - brunet nie wytrzymał tego oczekiwania i po prostu musiał zadać to pytanie. Uważnie obserwował reakcję szatyna. Oddech Louisa pędził i urywał się, ale skrzętnie ukrywał to pod maską obojętności, co z kolei mogło skończyć się niedotlenieniem. W końcu jednak po kalkulacji wszystkich za i przeciw, skinął głową. Niepewnie i powoli.
Styles obdarzył go unikatowym, ciepłym uśmiechem. Dłoń, która wcześniej zawisła obok głowy szatyna, spoczęła na jego włosach. Mafiozo cały czas patrzył w przestraszone, niebieskie oczy, aby w razie czego zaprzestać swoich działań. Pod opuszkami palców poczuł niezwykle miękką i przyjemną strukturę włosów, ale nie rozwodził się nad nimi nadto. Louis przełknął ślinę na uczucie czyjejkolwiek dłoni w jego przestrzeni prywatnej. Nie potrafił się z tego cieszyć, ani nie odczuwał z tego przyjemności. Dotyk, tak intymny, był dla niego katorgą.
Nie uszło to przenikliwemu spojrzeniu Stylesa. Spojrzenie pięknego mężczyzny było takie samo jak to, kiedy położył dłonie na jego biodrach podczas tańca. Nie zamierzał mu sprawiać jakiejkolwiek przykrości, ani wyzwalać w nim obrzydzenia.
Natychmiastowo przerwał kontakt.
Z cichym westchnieniem, opuścił dłoń i wykonał krok w tył. Louis popatrzył na niego dziwnie.
- Nie zrobię ci tego, Louis. - powiedział cicho mafiozo. - Widzę w twoich oczach obrzydzenie i niechęć. Nie mogę ci tego zrobić. - wyznał i absolutnie nie poznawał siebie. Stał tutaj, przed striptizerem oraz twierdził, że nie chce go skrzywdzić.
Louis był naprawdę zdziwiony. Nie sądził, że jego emocje nie znając innego wyjścia, odbiją się właśnie w jego oczach. Napełniało go to niepokojem, bo skoro Styles to zauważył, to kto jeszcze? Ważniejsze jednak pytanie - ile osób to zignorowało, nadal trzymając łapy na jego ciele?
Nie potrafił znieść tego wieczoru - budził w nim za wiele emocji. Ostrożnie prześlizgnął się obok mężczyzny i stanął przy fotelu, na którym wcześniej siedział brunet. Z jego oparcia wziął swoje normalne ubrania i poszedł do malutkiej łazienki, która była połączona z jego garderobą, a następnie zamknął drzwi na klucz. Szybko przebrał się i popatrzył w lustro, a jedynym elementem przypominającym mu o tym, że przed chwilą tańczył na rurze była maska, która zakrywała jego oczy. Przygryzł wargę, delikatnie ją zsunął i obrócił w dłoniach, dokładnie ją przy tym obserwował.
Wiedział, że ściągnął ją po raz ostatni. Już nigdy nie zagości ona na jego twarzy, nie pozwoli na to. Zmarnował w niej zbyt wiele nocy, które powinien spędzić przy swoim synu. Ale skąd mógł wiedzieć, że z dwójki mężczyzn; mafiozo i swojego byłego partnera, to ten drugi okaże się większym manipulantem oraz oszustem?
Porzucił swoje myśli i zebrał swoje służbowe ubrania. Nie było tego wiele. Nacisnął na klamkę i prawie wszedł w drzwi, gdyż kompletnie zapomniał o tym, że je zamknął. Zwykle tego nie robił. Zwykle też nie miał za nimi szefa mafii.
Kiedy wyszedł z łazienki, nawet nie popatrzył na Stylesa, ale od razu zabrał metalowy kosz na śmieci z rogu pomieszczenia. Nie zdziwił się tym, że był pusty. Spędzał w tym pomieszczeniu najmniej czasu, jak tylko się dało. Dopiero, kiedy wrzucił wszystkie rzeczy do środka i uniósł przedmiot trochę wyżej, wreszcie spojrzał na bruneta. Przeszywał jego twarz wzrokiem i nie potrafił wyjść z zachwytu. Louis w tej wersji... jeszcze bardziej odbierał dech, przygniótł go do podłogi swoim urokiem.
- Idę to spalić. - odezwał się pierwszy Louis, potrząsając koszem, który nadal trzymał w dłoni.
Nawet nie wiedział, dlaczego to powiedział. Być może chciał uwolnić się od przytłaczającego wzroku zielonookiego. Kiedy nie uzyskał żadnej odpowiedzi - nie to, że jej oczekiwał - ruszył w stronę wyjścia z garderoby. Minął Stylesa, otworzył drzwi i wyszedł za próg. Brunet z kolei, nadal jedynie wodził spojrzeniem za Louisem i błądził w otchłani swoich myśli. Oczywiście, dotyczyły one owego niebieskookiego mężczyzny, który zajrzał jeszcze do środka garderoby ze zmieszanym wyrazem twarzy.
- Idziesz, czy nie? - zadał pytanie i pozwolił na to, aby brunet otrząsnął się z zamyślenia, a następnie zgarnął swój płaszcz. W tym czasie Louis ostatni raz spojrzał na pomieszczenie, które w bardzo niechciany sposób stało się jego najbliższym przyjacielem nocy ostatnich lat. Czuł, jak jego klatkę piersiową napełnia świeże powietrze, chociaż jeszcze nie wyszli z budynku. Jakby odkrył nową pojemność swoich płuc, wreszcie nabierając oddech o satysfakcjonującej objętości. To chyba wolność.
Nawet nie zauważył, kiedy znaleźli się przy tylnym wyjściu z klubu. Nie wiedział czemu przyprowadził tutaj Stylesa. Możliwe, że nie chciał być w tym momencie sam. Albo dlatego, że wreszcie miał obok siebie osobę, która była końcem, ale też - co brzmi paradoksalnie - początkiem jego pracy jako striptizer. Prychnął z niedowierzającym uśmieszkiem i pokręcił głową. Zignorował spojrzenie bruneta, które było głodne tego, jakie myśli wywołały owe zachowanie z jego strony. Nie zamierzał się tłumaczyć. Zamiast tego wyciągnął zapalniczkę z kieszeni i odpalił ją. Popatrzył chwilę na tańczący płomień, a tę chwilę refleksji przerwał głos bruneta.
- To ci się tak nie zapali. Z tego co widziałem i um... czułem, to lateks i skóra, więc potrzebujemy czegoś na rozpałkę. - rzekł nieco nieśmiało, co w ogóle do niego nie pasowało. Louis pokiwał głową w zrozumieniu. To oczywiste, że potrzebują czegoś na rozpałkę. Wokoło nie było nic, oprócz betonu i ponurych okien, które spoglądały prosto na nich oraz ich poczynania.
Styles drgnął z miejsca, podchodząc do jednego z parapetów. Bezceremonialnie wziął podłużną donicę z rzędem pelargonii, które - co prawda - nie były w najlepszym stanie, ale z drugiej strony, gdyby ktoś się postarał, zdołałby je uratować. Szatyn zmarszczył brwi.
Zielonooki ze wspomnianą donicą podszedł do szatyna i kucnął obok niego, stawiając przedmiot obok metalowego kosza na śmieci, który zawierał rzeczy do spalenia. Styles wyciągnął z kieszeni... otwieracz połączony z korkociągiem.
- Co ty...
Louis nie dokończył zdania, bowiem nie spodziewał się, że ten zacznie zaostrzoną końcówką wszechstronnego otwieracza, który swoją drogą był niezwykle kunsztownie ozdobiony; elegancki grawer zdobił go na całej długości; wyglądał bardziej na pamiątkę, niż przedmiot codziennego użytku, ucinać kwiatki przy ich korzeniach. Kiedy wszystkie pięć sadzonek, które były umieszczone w donicy nie reprezentowały nic innego, niż pojedyncze pędy wyrastające może centymetr - góra dwa - nad ziemię, odcięte i suche kwiatki wrzucił do owego kosza.
Styles wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza piersiówkę (która również była elegancka i zapewne droga) oraz zrosił zarówno rzeczy w metalowym śmietniku, jak i doniczkę wyglądającą mizernie z ziemią ozdobioną jedynie pięcioma patykami. Szatyn dalej w ciszy oraz ze zmarszczonymi brwiami obserwował każdy ruch zielonookiego.
- Alkohol może je przywróci do życia. - oznajmił mimochodem, wzruszając ramionami. - Jeśli nie, to... cóż, przynajmniej im nie zaszkodzi.
- Nie wiedziałem, że ogrodnictwo to twoja pasja. - wypalił Louis, nie mogąc się powstrzymać. Serdeczny śmiech z przyjemnością zagościł w uszach Tomlinsona.
- Wielu rzeczy o mnie nie wiesz. - uciął. Było coś w tym tonie i przenikliwym spojrzeniu, co obarczyło szatyna pewną odpowiedzialnością za to, aby dowiedzieć się czegoś więcej o mężczyźnie przed nim.
Styles odniósł donicę na swoje miejsce i znowu stali ramię w ramię przed metalowym koszem. Louis ponownie odpalił zapalniczkę i już był w połowie ruchu, aby ją wrzucić do środka, ale zatrzymał go - znowu - głos bruneta. Westchnął, ale nie zignorował go.
- Hej, a jakaś przemowa? - szatyn słysząc to, przewrócił oczami, bo jedyne czego chciał to spalenie tych cholernie dziwkarskich ciuchów.
- Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. - palnął pierwszą lepszą myśl i rzucił zapalniczkę ozdobioną iskierką ognia między lateks, syntetyczna skórę oraz suche kwiatki. Patrzyli, jak śmietnik staje w płomieniach. Louis znowu poczuł ten zew wolności - niesamowicie pełne płuca. Chociaż od wdychania tego dymu, pewnie jego czas życia będzie krótszy o dziesięć minut. Wyciągnął schowaną dotychczas maskę. Nie chciał jej palić naraz, ze wszystkim innym, gdyż miał wrażenie, że zasługiwała na jakieś szczególny wyraz szacunku. Przez te wszystkie lata pozwoliła mu zostać anonimowym, zostawiła krztę prawdziwego Louisa schowanego za murem nienawiści i fosą upokorzenia.
Wrzucił ją między płomienie i patrzył, jak koronka zajmuje się ogniem.
- Czy to nie jest coś, co mówi się w kościele? - z zamyślenia wyrwał go (oczywiście) Styles. Szatyn spojrzał na niego i zobaczył, że ten skierował ku niemu otwartą piersiówkę, z której musiał przed chwilą pić, gdyż tembr jego głosu był nad wyraz chropowaty oraz dudniący.
Przyjął metalowy przedmiot, jednak popatrzył uprzednio intensywnie na wargi mafiozo, aby się upewnić, że nie ma opryszczki. A przynajmniej nie w tym momencie. Pociągnął łyk alkoholu. Zaraz jednak skrzywił się i zakaszlał. Spodziewał się whiskey czy brandy, a jego gardło smagała czysta. Oddał piersiówkę właścicielowi i popatrzył na już wygasające przedmioty.
- Nie wiem, ty mi powiedz. Zdaje się, że z naszej dwójki to mafiozo prędzej w kościele gości. - wzruszył ramionami.
- Zamierzchłe czasy. Ty skądś to wziąłeś, ja tylko skojarzyłem. - pociągnął kolejnego łyka i zaproponował to samo szatynowi. Odmówił.
- Myślę, że mijam codziennie witrynę krematorium. - odpowiedział. - Zapada w pamięć. - dodał, a następnie zapadła między nimi cisza. W koszu na śmieci jedynie tliło się, a w powietrzu czuć było swąd palących się materiałów nie przeznaczonych do palenia.
Kiedy ogień całkowicie strawił symbole ostatnich siedmiu lat Louisa, mrok spowił ich sylwetki tak, że nie widzieli siebie nawzajem. Szatyn czuł w tym stanie rzeczy spokój i niebywały relaks. Obecność Stylesa nie przeszkadzała mu w odprężeniu, jakie go ogarnęło.
Zaśmiał się cicho, ale nawet ten subtelny dźwięk sprawił, że osłona zaciszy nocnej została brutalnie zdarta. Brunet popatrzył w jego kierunku, ale nie widział wiele. Dałby za to wiele, żeby zobaczyć ten uśmiech. Pozostał cicho i zostawił tym samym pole do decyzji Louisowi - może po prostu to przemilczeć lub podzielić się z nim powodem swojej radości. Skrycie liczył na komentarz niebieskookiego. Oczekiwał, a w międzyczasie pociągnął kolejny łyk ze swojej piersiówki. Powinien przestać.
- Po prostu stoję tu. Jako były striptizer. Z tobą w roli szefa mafii. Nad śmietnikiem z popiołem. Popijając tani alkohol. Z piersiówki wartej moją roczną pensję. Rozprawiając o kościele. W środku nocy. - wyrzucał z siebie pojedyncze zdania, a brunet każde z nich przyjmował z wdzięcznością. Pokiwał głową w zrozumieniu, chociaż Louis nie mógł tego dostrzec. Wyciągnął rękę z nieszczęsną piersiówką w jego stronę, a ten wypił resztę, która się tam znajdowała. Gorycz w przełyku dopełniła jego zdezorientowanie w sytuacji i poczucie beznadziei.
- Chodź, odwiozę cię. - odezwał się Styles po dłuższej chwili milczenia. Podszedł do drzwi, którymi wydostali się z klubu i otwarł je szeroko. Wskazał dłonią, aby szatyn szedł pierwszy. Musieli przejść przez klub, aby wydostać się na główną ulicę.
- Skąd pomysł, że będę chciał z tobą jechać? - wychrypiał niebieskooki.
- Och, myślałem, że odbycie libacji alkoholowej nad palącym śmietnikiem czyni nas kompanami po grób. - rzekł ironicznie i z przesadną ekspresją. Louis zaśmiał się, chociaż to nie było aż tak śmieszne. Po prostu miał potrzebę uśmiechu.
- Nie pogrywaj sobie. To, że pomogłeś mi spalić to ścierwo, nie daje ci licencji. Nie uznaję tego więc za odpowiedź na moje pytanie. - oznajmił, gdzie pierwsze zdanie było utrzymane w tym żartobliwym tonie.
- Wiem, że auto jest wygodniejsze od autobusu. - wzruszył ramionami. - Poza tym, chcę być pewny, że dotrzesz bezpiecznie.
- Przez siedem ostatnich lat dawałem sobie radę w pojedynkę. - podniósł brew i założył dłonie na klatce piersiowej, ale podszedł bliżej bruneta. Zignorował pierwsze zdanie.
- Cóż... w takim razie dodatkowa przezorność będzie tylko profilaktyką.
- Jeśli tej nocy napadliby mnie, pomyślałbym, że to ty ich specjalnie nasłałeś. Żeby udowodnić swoją rację. - zrobił jeszcze mały krok w jego stronę, nie opuszczając swojej sceptycznej postawy.
- A więc tak o mnie sądzisz? - brunetowi nieco opadła mina, przełknął ślinę.
- Nie dałeś mi podstaw, aby było inaczej.
- Po prostu chodźmy. Zakładam, że zależy ci na szybkim powrocie. - przetarł twarz dłońmi, a Louis przeszedł przez nadal otwarte drzwi.
Zeszli schodami, potem podążając korytarzem, a tuż przed wejściem na główną salę, Styles w ochronnym geście położył dłoń w dole pleców szatyna. Ten niekontrolowanie uciekł od tego dotyku, niczym kot, który nie chce się głaskać i zapada grzbiet, aby tylko nie położyć na nim ręki.
- Przepraszam.
Nawet nie wiedzieć czemu, brunet wyszeptał to słowo, a Louis pokiwał głową na znak przyjęcia przeprosin. Ten zlepek liter w jego ustach brzmiał dziwnie obco, ale szczerze i wyraźnie.
W końcu weszli między napalonych mężczyzn śmierdzących alkoholem i tancerzy na rurach. Louis tak bardzo chciał opuścić to miejsce i nigdy nie wracać. Spuścił wzrok i z szybko bijącym sercem podążał za Stylesem. W tym momencie ten wydawał mu się dziwnie bliski i... miły. Po prostu miły. Byli już blisko wyjścia - schodów prowadzących kilkoma wzniesieniami prosto na Maybelle Street.
Już był w stanie poczuć przedsmak tak upragnionej wolności, pierwszy pełny oddech pchał się do jego płuc i czekał, aż tylko powietrze wokoło oczyści się z atmosfery zmysłowości.
- Louis! - pędzenie za pragnieniem przerwał głos, którego nienawidził, głos, który chciał wymazać z pamięci i swojego życia. Chciał przyspieszyć i w podskokach wypaść na chodnik, ale zderzył się z szerokimi plecami mafiozo, który przystanął. Ludzie przystają na dźwięk swojego imienia, Styles. Chcąc nie chcąc musiał spojrzeć na swojego byłego szefa.
- Jakiś problem, Greg? - odezwał się brunet, którego obecność została dopiero w tym momencie zarejestrowana przez właściciela klubu.
- Och, pan Styles. - na moment zbiło go to z pantałyku. - Ja tylko mam sprawę do Louisa, proszę się nie fatygować.
- Louis i ja właśnie się spieszymy, aby jak najszybciej opuścić to miejsce. - odparł z intensywnością spojrzenia godną szefa mafii. - Opuścić i nie wrócić. Nigdy. Ani ja, ani on. - dopowiedział, aby wszystko było jasne.
- Ale Louis tu pracu—
- Pracował, prawda. - przerwał mu i poczuł, jak szatyn wykonuje subtelny ruch w postaci próby ukrycia się za plecami zielonookiego. Stylesem targnęła furia, bo ten piękny mężczyzna nie zasłużył na to, aby się bać kogokolwiek. - Teraz wychodzimy. Pa, Greg. Arrivederci. - rzucił z pozoru lekko, ale z ostrzeżeniem kryjącym się za tymi słowami. Pospiesznie wyszli z klubu. Louis odważył się na delikatny uśmiech, kiedy poczuł bryzę nocnego zefiru, której nigdy wcześniej nie doceniał tak bardzo, jak w tamtym momencie.
Styles popatrzył na niego i odpalił swoje cygaro, ówcześnie wyciągając je z pudełka cedrowego. Oczywiście, że tak. Nie mógł nie wstrzymać oddechu, kiedy zauważył, w jak cudowny sposób światło ulicznej latarnii otula kości policzkowe i końcówkę nosa szatyna; wrzuca złoty połysk w błękit jego oczu, w błękit królewski, choć korony mu brak. Światło w odcieniu szafranowym z przyjemnością przyjęło Louisa, namalowało jasną kreskę na jego wewnętrznej ciemności i pustce.
- Myślałem, że na szefa mafii zawsze czeka auto, niezależnie od tego, gdzie jest. - chwilę zachwytu przerwał w ten dziwnie niezmącony sposób jego miękki głos.
- Bo tak jest. - wzruszył ramionami i wypuścił chmurę dymu, za którą popatrzył w górę. Owy dym nie miał zapachu ostrego, papierosowego, ale lekko ziołowy, wykwintny i wyrachowany.
- To na co czekamy? - szatyn zadrżał, ale coś mu mówiło, że nie z zimna. Teraz, kiedy tu stali we dwójkę, na środku chodnika, brunet zaistniał w jego oczach jako zagrożenie. Zignorował gulę w gardle, która podsycała jego niepokój.
- Aż skończę palić. - odparł po chwili namysłu, rezygnując z mówienia mu, że aż skończę ciebie podziwiać.
- To jest churchill. Pali się półtorej godziny. - podniósł jedną brew i objął się ramionami, gdyż czuł się nagi pod intensywnym spojrzeniem Stylesa. Brunet zastygł ze zwiniętym tytoniem tuż przy ustach, kiedy musiał zdusić w sobie pragnienie objęcia go ramionami. Jego postawa w niczym nie odzwierciedlała tych ciętych słów.
- A więc znasz się na cygarach. - bardziej stwierdził, niż zapytał po zakończeniu chwilowej adoracji. Wbił swój wzrok przed siebie, na wymarłą ulicę. Ten szatyn za bardzo mieszał mu w głowie.
- Są trzy rzeczy, o których mężczyźni rozmawiają w gejowskich klubach ze striptizem. - wzruszył ramionami. - Jedną z nich jest dobry tytoń.
- A dwie pozostałe? - powrócił wzrokiem do tych błękitnych tęczówek, które w tamtym momencie zawierały krztę strachu. - Chłopcy i... nie wiem, alkohol pewnie?
- Alkohol i pieniądze. - wyartykułował dokładnie. - O chłopcach nie muszą rozmawiać, po prostu na nich patrzą i ich dotykają. - jego ton był niby obojętny, ale Styles wyłapał ten gorzki posmak i aromat obrzydzenia.
- Przykro mi, że cię to spotkało. - nie kontrolował słów wychodzących z jego ust. Wypłynęły samoistnie, bez jego doraźnej zgody. Pożałował ich w momencie, kiedy chłód i pustka na nowo osiadły w oczach Louisa. Szatyn odwrócił wzrok i wykonał krok, aby znaleźć się w głębi chodnika, bliżej ulicy, dalej od Stylesa.
- Okej. - stłumiony głos dobiegł do jego uszu.
- Okej?
Louis spojrzał na niego przez ramię, lekko przekręcając tułów. Zbyt gwałtownie zareagował na ten subtelny wyraz litości. Nie potrafił inaczej.
- Okej. - pokiwał głową.
{}{}{}
A więc siedzieli w aucie.
Styles pozbył się swojego cygara, oddając je kierowcy, który przyjął ten osobliwy podarunek. Zaraz potem odchylił się na tylnym siedzeniu, zatapiając się w czarnej skórze foteli. Louis z całej siły chciał stać się częścią drzwi, a swoje stalowe spojrzenie umieścił za oknem.
Cóż. Bardziej na oknie.
Winę ponoszą przyciemniane szyby oraz noc, które to spowodowały, że odbicie wnętrza samochodu na nich było wyraźne, niemal lustrzane. I tak, szatyn bardzo chciał patrzeć za okno, a nie na, ale nie mógł nic poradzić na uciekające spojrzenie, które znajdowało swoje miejsce na profilu Stylesa. W końcu, zamiast na jego kości policzkowe i zarysowaną szczękę, wzrok trafił prosto w jego oczy. Ich spojrzenia spotkały się w odbiciu, a szatyn pospiesznie odwrócił wzrok. Spalił delikatnym rumieńcem, bo cholera, przyglądał mu się i został przyłapany.
- Jake, mógłbyś podać mi kopertę ze schowka, proszę? - brunet nachylił się, aby kierowca dobrze go usłyszał. Ten skinął głową i sięgnął do schowka, który znajdował się przy fotelu pasażera.
Louis nie był pewny, czy to było do końca bezpieczne. Obserwował jednak wszystko uważnie, bowiem koperty to tajemnicza sprawa. Czy tam jest jakaś umowa? Cyrograf? Zaraz odrzucił te myśli, bowiem zwrócił uwagę na grubość owej koperty. Narkotyki? Mam zostać jego dilerem? Tętno mu skoczyło, ale czekał na rozwój wydarzeń. Zielonooki obrócił przedmiot w dłoniach i uważnie się mu przyglądał. W końcu wyciągnął kopertę w jego stronę, a niebieskooki popatrzył to na nią, to na mafiozo.
- To dla ciebie. - sprostował, a Louis ostrożnie wziął biały pakunek. Wiedział, że nie powinien absolutnie nic przyjmować od szefa mafii, ale jego ciekawość była życiową udręką i drogą do grobu. Z tą samą uwagą otworzył kopertę i rozszerzył oczy w zdziwieniu. - Jeśli cię to zastanawia, są to czyste pieniądze. Legalne. Dwadzieścia tysięcy.
- Ja... ty... c-co? - szatyn był wyraźnie zagubiony, przebiegł opuszkiem po krawędzi pliku banknotów. - Nie, nie, nie. W-weź to ode mnie. - otrzeźwiał i wepchnął pieniądze do koperty, a kopertę - w dłoń Stylesa, który był mocno zaskoczony.
- Ale dlaczego? Nie rozumiem. - wykrztusił.
- Dlaczego niby miałbyś mi je dać? Co chcesz w zamian?
- Nic, Louis. To są pieniądze, którymi spłacałeś dług w ciągu ostatnich lat. Nie twój dług, dlatego ci je zwracam. - jego wzrok zmiękł i uważnie obserwował mimikę pięknego mężczyzny. Wiedział, że te pieniądze mu się przydadzą. - Ta kwota zostanie na nowo dopisana do rachunku Davida.
- Nie mogę tak po prostu mu zniszczyć życia.
- On się nie wahał przed zniszczeniem twojego.
- Cóż, przykro mi myśleć, że kiedykolwiek pomyślałeś o tym, że mógłbym postąpić tak samo.
- Uch... przepraszam, nie o to mi chodziło. Jestem zwolennikiem sprawiedliwości. Nią nie jest uciekanie od obowiązku spłacenia długu. Dlatego proszę, Louis. Przyjmij te pieniądze. - popatrzył na niego miękko i ponowił próbę wciśnięcia mu pieniędzy. Louis nie potrzebował litości.
I tak zaczęła się przepychanka słowna, a koperta wędrowała to od jednego, to zaś do drugiego. Kierowca zdawał się ignorować te dziecinne zabawy. Dziecinne zabawy o dwadzieścia tysięcy, warto dodać.
- Louis, proszę cię. - westchnął zrezygnowany Styles. - Jeżeli nie dla siebie, weź je dla Toma.
Brunet wiedział, że jest to cios poniżej pasa, ale też jedyna opcja, aby Tomlinson przyjął te pieniądze. Zauważył wahanie wymalowane na jego twarzy. Kopertę trzymał w tym momencie Louis i zastanawiał się mad swoim następnym krokiem.
- Jesteśmy na miejscu, panie Styles. - kierowca spojrzał w lusterko.
Louis wyjrzał za okno i zauważył, że znajdują się pod jego kamienicą. Nie zamierzał pytać, skąd znali jego adres zamieszkania. To szef mafii. Przetarł twarz dłonią.
- Ja... dziękuję... - w tym momencie zrobiło się nieco niezręcznie, gdyż Tomlinson uświadomił sobie, że nie dane mu było poznać imienia Stylesa. Brunet wyglądał, jakby się bił z myślami. Louis postanowił to zignorować. - Nie tylko za pieniądze, chociaż głównie za nie. Uratowałeś mnie od Greg—
- Harry. - westchnął i spojrzał prosto w jego piękne oczy. - Mam na imię Harry.
Nie wiedział, czemu to zrobił. Stracił cegiełkę w murze niewidzialności swojej mafii i nie wiedział, czy to nie doprowadzi do zburzenia owego muru, który był budowany latami i dekadami. Zaryzykował jednak, chcąc dać wyraz szczerości swoich intencji odnośnie szatyna.
Louis patrzył chwilę zdumiony na bruneta. To, że poznał jego imię, tworzyło go... bliższym. Bliższym, znanym i bezpiecznym. Odnośnie tego ostatniego można by się kłócić. Otworzył drzwi z auta, ale jeszcze siedział na swoim miejscu. Popatrzył ponownie w te zielone oczy, które wydawały mu się obnażone i bezbronne od momentu, w którym poznał jego imię. W jakiś dziwny sposób wszystkie jego wnętrzności zacisnęły się.
- Dziękuję, Harry. - chciał dać mu do zrozumienia, że jego sekret jest z nim bezpieczny. Zakładał, że imię bruneta po raz pierwszy wyszło poza kręg mafijny i nie zamierzał komukolwiek się narażać. Z drugiej jednak strony... nie chciał go skrzywdzić. Tego jednego wieczoru Harry okazał mu znacznie więcej dobroci, niż ktokolwiek inny w ostatnich latach, nie mówiąc o jego najbliższych.
{}{}{}
A więc podpaski.
Pierwszy raz w życiu trzymał w dłoni pudełko podpasek.
Przejechał nim po czytniku, usłyszał wysoki dźwięk, a następnie powędrowało w stronę innych produktów niskiej brunetki, która wyciągnęła kartę płatniczą.
- Razem osiemdziesiąt trzy pięćdziesiąt. - oznajmił, kiedy liczba pojawiła się na kasie. Przyłożyła kartę i wpisała kod, zabierając się następnie za pakowanie zakupów do materiałowej torby.
Kiedy rachunek się wydrukował, podał go z miłym uśmiechem kobiecie. Ta odwdzięczyła mu się tym samym.
- Dziękuję, miłego dnia.
- Również dziękuję, wzajemnie.
Louis pokochał tą pracę. Miał normalne godziny pracy, kontakt z ludźmi i nie było to nic skomplikowanego. Co prawda wynagrodzenie nie było powalające, jednak wystarczające. Dodatkowo, cały czas miał pieniądze, które dostał od Stylesa.
A propos jegomościa. Tomlinson nie widział go od czasu pamiętnego wieczoru i wybitnie mu to nie przeszkadzało. Miał jednak wrażenie, że pojawiający się w jego okolicy czarny samochód z przyciemnianymi szybami był jego sprawką. A przynajmniej miał nadzieję. Nie chciał nawet myśleć, że może to być jakiś seryjny morderca.
Jak szalenie to zabrzmi, kiedy stwierdzi, że fakt, iż jest obserwowany przez szefa mafii go uspokaja?
Louis lubił bawić się w Sherlocka Holmesa, chcąc wydedukować cokolwiek na temat klientów sklepu po ich zakupach. Szybciej mijał czas i miał naprawdę dobrą rozrywkę.
Był właśnie w trakcie rozważań, co może znaczyć puszka sardynek, najdroższe wino, ścierka oraz fiołek w doniczce u mężczyzny w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat, ale nie doszedł do jasnych wniosków. Kiedy zauważył, że zbliża się czas jego przerwy, ustawił na taśmie za ostatnim klientem tabliczkę z napisem „kasa zamknięta" i z uśmiechem wydał resztę kobiecie po pięćdziesiątce, która miała miłe rysy twarzy. Wykonał wszystkie niezbędne czynności, aby móc zostawić kasę samą sobie i udał się na zaplecze.
Kanapka zatrzymała się w połowie drogi do jego ust, kiedy usłyszał dzwonek swojego telefonu. Z cichym, tęsknym i głodnym westchnieniem zaniechał jedzenia i wyciągnął urządzenie. Twarz mu zgęstniała, a milion czarnych myśli przeszło przez jego głowę, kiedy na wyświetlaczu zobaczył numer szkoły, w której uczy się Tom. Odebrał z szybko bijącym sercem i mimowolnie zerwał na równe nogi ignorując zdezorientowane spojrzenie współpracownika.
- Tak, słucham? - nie da się zaprzeczyć, że te dwa słowa wypowiedział słabiej niż zamierzał.
- Dzień dobry, sekretariat Carlton Primary School, czy mam przyjemność z panem Louisem Tomlinsonem? - przełknął ślinę i pokiwał nerwowo głową. Potem prawie strzelił facepalma, bo tak, ona go nie widziała.
- Tak, dzień dobry. Przy telefonie.
- Dzwonię poinformować, że Tom wdał się piętnaście minut temu w bójkę z chłopcem ze swojej klasy. - Louis poczuł, jak wszystkie kolory odpływają mu z twarzy. Nie mój Tom, to niemożliwe. - Tom jest do odebrania, a pana prosimy na rozmowę. Czy jest możliwość, aby pan zjawił się jak najszybciej w naszej placówce? - szatyna zatkało, otwierał i zamykał usta w rybim geście.
- Ja... tak, pewnie. Przybędę jak najszybciej. - nie wiedział, czy rzeczywiście uda mu się wyrwać z pracy, ale co innego miał powiedzieć?
- Do zobaczenia.
- Tak, tak.
{}{}{}
Dokładnie nie wiedział, jak to się stało, ale znajdował się na chodniku przed wejściem do jego miejsca pracy z wolnym na resztę dnia. Teraz musiał iść na autobus i modlić się po drodze, żeby akurat coś jechało.
- Coś się stało, Louis? - pogrążony we własnych nerwach nie zauważył podjeżdżającego ciemnego samochodu i opuszczającej się przyciemnianej szyby. Louis nie mylił się odnośnie tożsamości swojego stalkera.
- Myślę, że możesz zaoferować mi podwózkę w ramach wynagrodzenia za trzy tygodnie stalkingu. - wypalił i otworzył drzwi pasażera, bez pytania wsiadając do pojazdu. Harry podniósł jedną brew.
- Pewnie, jeśli podasz mi adres. - odparł w końcu.
- Carlton Primary School, 196 Grafton Road. - wyrecytował, nie głowiąc się nad zdziwionym i pytającym, teraz już bardziej zaalarmowanym spojrzeniem Stylesa. W jego głowie był tylko Tom i czy wszystko z nim w porządku. Nie mógł wyrzucić z głowy obrazów jego z całą poobijaną twarzą oraz krwią lecącą z nosa i wargi.
- Czy z Tomem wszystko okej? - zadał pytanie podczas wyjeżdżania z parkingu. Louis przetarł twarz dłońmi.
- Nie wiem. - wzruszył ramionami. - Wdał się w bójkę z kolegą. Tyle wiem.
- Hej, będzie dobrze. - posłał mu pocieszający uśmiech, na moment odrywając wzrok od drogi.
- Oby. - powiedział bardziej do siebie i naprawdę pragnął zająć myśli czymś innym niż martwieniem się o swoją pociechę. - Dlaczego tutaj byłeś? Dlaczego jesteś tu od trzech tygodni? Nie masz jakiejś mafijnej pracy do robienia?
- Nie sądzisz, że to wiele pytań?
- Może, ale nadal chcę znać odpowiedzi.
- Cóż... chcę być pewny, że wszystko z tobą... z wami okej. - wzruszył ramionami.
- Radziliśmy sobie przez siedem lat, podczas gdy ja byłem striptizerem i wracałem po nocach. Dlaczego mielibyśmy potrzebować pomocy teraz, kiedy pracuję na kasie w Auchan? - to jest to, co mu cały czas chodziło po głowie.
- A mimo wszystko jesteś tutaj, ze mną w aucie i jedziemy po twojego syna w opałach. - podniósł jedną brew i uśmiechnął się delikatnie.
- To nieco maniakalne, nie sądzisz?
- Nie wiem, może. Daje mi to spać w nocy. Myśl, że jesteś bezpieczny, daleko od tego, czego nienawidzisz. - wyznał poważnie.
Louis poczuł pęknięcie. Delikatną rysę, która pojawiła się na głazie strzegącym jego serca i duszy. Patrzył na człowieka, który po raz kolejny wyciąga pomocną dłoń i nieznajome uczucie bycia chcianym oraz ważnym odbiło się echem w jaskini jego wnętrza, pozostawiając po sobie tęskny pogłos.
- Zobaczyłem, że prawie wybiegłeś z tego sklepu i podjechałem. Byłem gotowy wejść tam i zrobić porządek z każdym, kto mógł spowodować twój stan. - zaśmiał się pod koniec drugiego zdania.
- Dziękuję, Harry. - powiedział szczerze i cicho, a jego głos wydawał się złamany.
- To jedyne słowo które wypowiadasz w kombinacji z moim imieniem. Dziękuję.
- Tak wyszło, że ostatnio zaciągam dług wdzięczności u szefa mafii. - wzruszył ramionami Louis.
- To żaden dług. To jedyne, co mogę zrobić. - powiedział cicho. - Poza tym, powinieneś cześciej mówić do mnie po imieniu.
- Tak? Dlaczego?
Harry wzruszył ramionami.
- Lubię, jak to robisz. Ładnie brzmi.
- Tak uważasz? - podniósł brew.
- Właśnie to powiedziałem.
- Harry. - powiedział prosto i najzwyczajniej na świecie.
- Co?
- Harry. HaRrY. Haaaarry. - można powiedzieć, że szatyn bardzo dobrze się bawił.
Styles cały czas uważał, że to najpiękniejszy dźwięk, jaki istnieje. Louis wypowiadający jego imię. Nawet, jeśli robi sobie z tego delikatne żarty. W połączeniu z jego śmiechem to muzyka Apolla. Sam się zaśmiał.
- Harrrrrry. - zrobił motorek z twardego, obcego „r". - O, a może. Wyobraź sobie wieżę Eiffela, bagietki i croissanty. - zaproponował, a brunet to zrobił na tyle, na ile mógł, nadal będąc skupionym na drodze. Chwilę potem jego uszy pieścił charakterystyczny akcent i przesadzony półgłos. - 'Arry.
Styles się rozpływał.
- Chyba mój faworyt drugiego miejsca. - odezwał się, kiedy wspomnienie tego słowa przestało brzmieć w jego uszach.
- Tak? Które wykonanie w takim razie wyprzedziło ten francuski majstersztyk?
- Pierwsze ze wszystkich. Proste i prawdziwe.
{}{}{}
- Tom? Kochanie. - Louis podbiegł do swojego syna, widząc go na krześle przed wejściem do sekretariatu. Trzymał przy twarzy żel chłodzący, a policzki mocno zarumienione z zaschniętymi łzami na nich. Wziął go w ramiona, ciasno oplatając, a maluch od razu wtulił się w tatę i jeszcze jedna, samotna łza wyciekła z kącika jego oka.
- Panie Tomlinson? - niewysoka blondynka w ołówkowej spódnicy i marynarce zwróciła się do niego. Ten spojrzał znad ramienia syna. - Pani dyrektor chce z panem pomówić. - wskazała na szklane drzwi, za którymi siedziała wspomniana kobieta oraz jeszcze inna przedstawicielka płci pięknej.
Pokiwał głową do sekretarki.
- Tom, skarbie? - odsunął go na długość ramienia i spojrzał prosto w jego oczy. Cudowne, koloru morskiego, raz bardziej niebieskie, a innym zielone. - Zaraz wrócę, dobrze? Zamienię kilka słów z panią dyrektor. Trzymaj się, kolego. - uśmiechnął się na końcu i żartobliwie trącił jego ramię. Siedmiolatek pokiwał głową w zrozumieniu.
Louis przekroczył progi paszczy lwa. Jeden mężczyzna na dwie kobiety, to nie może się skończyć dobrze.
- Dzień dobry, Amanda Wallace, dyrektor tej placówki. - pretensjonalnie wyglądająca kobieta wstała i podała rękę szatynowi. Ten również się przedstawił. - To jest pani Trisst, mama Bruce'a, z którym Tom się pobił. - Louis również i z nią przywitał się uściskiem dłoni oraz powtórzył swoje nazwisko, mówiąc, że jest tatą Toma.
- Miło mi. - dodał na wszelki wypadek i jeden rzut oka wystarczył, aby nie było miło.
- Dobrze, więc przejdźmy do konkretów. Czy wiedzą państwo, o co się pokłóciły pańskie dzieci?
- Tak.
- Nie. - powiedzieli w tym samym czasie.
{}{}{}
- Chodź, idziemy, Tommy. - rozzłoszczony Louis wypadł z gabinetu dyrektorki. Siedmiolatek przejęty stanem ojca, pospiesznie zeskoczył z krzesła i przyczepił się dłoni szatyna.
Usłyszał ciche chlipanie. Spojrzał na małą istotkę, centum jego świata. Miał czerwone oczy i próbował powstrzymać łzy.
- Heeej... - zatrzymał się na środku korytarza i kucnął. - Nie płaczemy. Dlaczego płaczesz, kochanie?
- B-bo j-jesteś zły na m-mnie, że się p-pobiłem. - cichy i niewyraźny głosik wydostał się pomiędzy kolejnymi chlipnięciami. Louis wziął go w ramiona.
- Przepraszam, Tommy, jeśli tak to zrozumiałeś. - jak mógł nie pomyśleć o dziecku, kiedy dał się ponieść emocjom? - Nie jestem zły na ciebie, ale na te panie w gabinecie. Mówiły niemiłe rzeczy o mnie i o tobie, a ja nie mogłem na to pozwolić, wiesz?
Szklane oczy spojrzały na niego.
- Naprawdę?
- Tak, kolego. - Louis uśmiechnął się. - Chociaż musimy porozmawiać. - spojrzał bardziej poważnie na swojego syna. Ten niepewnie skinął. - Powiesz mi, o co się pokłóciliście?
- Bo... Bruce zaczął się wyśmiewać, że nie mam mamy, a potem zaczął cię obrażać. M-mówił, że nawet nie umiałeś utrzymać rodziny w całości. - praktycznie szepnął, a Louis musiał zagryźć dolną wargę. Dlaczego te dzieci są tak okrutne?
- Och, kochanie. - szatyn ponownie przytulił syna. - Nie jestem na ciebie zły, bo stanąłeś w naszej słusznej obronie. Następnym razem po prostu spróbuj rozwiązać to rozmową. Okej?
- Tak, tato. - Louis posłał mu uśmiech i zmierzwił jego czuprynę.
Wyszli ze szkoły i zmierzali w stronę parku, przez który można było najszybciej dostać się do ich mieszkania. Poczuł pociągnięcie za rękaw.
- Tato, ktoś do nas macha. Jakiś pan. - szatyn zmarszczył brwi i zdziwił się na widok Stylesa, który stał oparty o swoje auto. Widział wszystkie spojrzenia mam, które czekały na odbiór swoich dzieci. Ale jego wzrok był wbity we mnie.
Możliwe, że poznawanie swojego dziecka z szefem mafii naprawdę nie było dobrym pomysłem, ale w ostatnim czasie dużo nauczył się o tym, że dobro i zło to pojęcia mało klarowne, w wyniku czego Styles chyba zasługiwał na miano dobrodzieja miesiąca.
- Co ty tu jeszcze robisz?
- Czekałem na was. To nie jest to, co robię od trzech tygodni? - uniósł jedną brew.
- Niby tak. Nie spodziewałem się jednak, że nadal tu będziesz. Nie wiem czemu. - wzruszył ramionami i poczuł uścisk małej łapki na swojej dłoni. Zobaczył zaciekawiony wzrok Toma. Wpatrywał się w bruneta jak w obrazek. - Tom, kochanie, poznaj Harry'ego, mojego... kolegę. On dzisiaj mnie zawiózł po ciebie.
Mały szkrab nieśmiało wyciągnął swoją rączkę, a zielonooki kucnął z uśmiechem na twarzy. Tego się nie spodziewałem.
- Dzień dobry, panie Harry. Dziękuję, że pan przywiózł mi tatę. - powiedział i serduszko Louisa było rozpuszczone.
- Cześć, kolego. - uścisnął delikatnie małą dłoń. - Cóż, to nie był żaden problem, a sama przyjemność. - zmierzwił z wyczuciem jego jasne włoski. Tom się skrzywił, bo zrobił to ktoś po raz drugi w ciągu dziesięciu minut. Harry podniósł się z kucania. - Mogę was też odwieść.
- Nie trzeba, już dzi—
- Taaak! - wykrzyknął Tom, ku zdziwieniu swojego taty. - Chcę poznać bardziej pana Harry'ego. Wydaje się miły. - wytłumaczył Louisowi nieco ciszej, ale Styles przysłuchiwał się temu z bananem na twarzy. Niebieskooki westchnął. Miał dosyć tego dnia, więc oszczędzenie wysiłku będzie dobre.
- Zatem zakładam, że jedziemy z panem Harrym. - popatrzył z iskierką w oku na mafiozo, który wdzięcznie się roześmiał.
- Zapraszam.
{}{}{}
- Skarbie, pójdziesz już do mieszkania? Muszę jeszcze porozmawiać z Harrym. - odwrócił się do swojego syna szatyn i podał mu klucze. Brunet zignorował nieregularne bicie serca, kiedy w pierwszej sekundzie myślał, że do niego jest skierowane owe skarbie. Och, ile by dał.
Louis odprowadził siedmiolatka wzrokiem do wejścia na klatkę schodową, a następnie odwrócił głowę w stronę bruneta, który już przypatrywał się niebieskookiemu.
- Jesteś wspaniałym ojcem. - przerwał ten dziwny stan napięcia Styles. - Tom to wspaniały dzieciak.
Louis westchnął.
- Nie wiem jak ma się jedno do drugiego.
- Wychowujesz go w ten sposób, dajesz mu miłość, przez co jest tak otwartym i błyskotliwym dzieckiem.
- Czasem nie jestem tego taki pewien. - przyznał szczerze i zaczął bawić się palcami, bo nie miał w zwyczaju zwierzeń. - Dzisiaj Tom się pobił z kolegą o mnie, bo ten szczyl stwierdził, że nie potrafiłem nawet utrzymać rodziny w całości. - wyrzucił z siebie i zagryzł wargę, żeby przestała drżeć. Harry'ego zatkało. - Nie wiem, to jest chyba mój najskrytszy strach. Że to moja wina, że mogłem dokonać innych wyborów, wtedy Tom miałby się lepiej. - pospiesznie otarł z policzka łzę i starał się uspokoić oddech.
- Nigdy nie wiń siebie za takie rzeczy, Lou. Decyzje, które podejmujesz są częścią siebie i nawet, jeśli nie zawsze były dobre, to spowodowały, że siedzimy tutaj, teraz, w tym aucie. Razem. - ostatnie słowo wyszeptał, bo nie wiedział, czy może sobie na nie pozwolić. Szatyn spojrzał na niego z ukosa i coś ciężkiego osiadło w jego klatce piersiowej. Nie potrafił oderwać wzroku od tego łagodnego wyrazu twarzy i inteligentnych oczu. Każda rysa wydawała mu się niedoceniona, piękna i godna uwagi.
- Dziękuję, Harry. - powolnie litery opuszczały jego krtań. Styles cicho się roześmiał. Pogodnie i miło.
- Znowu to zrobiłeś. Użyłeś w jednym zdaniu mojego imienia i dziękuję.
- Zatem już nigdy tego nie powiem, a pokażę.
Louis dotknięty pięknem mężczyzny obok, nachylił się w jego stronę. Harry'emu uwiązł oddech w gardle i niecierpliwie czekał na to, co zamierzał zrobić Louis. Oddał mu całkowicie kontrolę nad sytuacją wiedząc, jakie to dla niego trudne. Szatyn złożył długi pocałunek na policzku mafiozo, niebezpiecznie blisko kącika ust. Wydawało się, że od zetknięcia ich warg dzieli jedynie ten jeden mocniej wstrzymany oddech, czy przymknięcie powiek. Brunet odebrał to jako najwyższej wagi intymność i przyjemność, czując zaszczyt. Uczucie ust Louisa tak blisko jego własnych absolutnie go sparaliżowało.
Dla Louisa było to coś nowego. Uczynił ten gest, bo chciał to zrobić. Chciał pokazać, że brunet nie jest mu obojętny, że go docenia i chce go wokół siebie, jakkolwiek obłąkanie to brzmi. Chciał pokazać, że walczy, walczy o utracone części swojej emocjonalności. Chciał mu pokazać, że jest dla nich szansa.
- Chcę ci pomóc odkryć przyjemność dotyku na nowo. - wyszeptał Harry, kiedy Louis nadal był tak boleśnie blisko jego ust. Pozwolił tylko na moment, aby jego wzrok zjechał na wąskie wargi. - Tylko mi pozwól. Powiedz, że chcesz spróbować. Postaram się sprawić, żebyś nie czuł odrzucenia do dotyku. Żebyś z tego popiołu uczynił nawóz pod nowe życie. O wszystkim ty będziesz decydował, ja się dostosuję. Po prostu chcę być przy tobie, kiedy westchniesz z przyjemności.
- Ja... tak, Harry. Chcę czuć.
LARloveRY
PS mam nadzieję, że końcówka nie rozczarowuje, nie bardzo wiedziałam jak to zakończyć xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top