Rozdział 3
Shanté
Krążyłam po obrzeżach miasta już dobre dwie godziny, jednak nie paliło mi się z powrotem do domu. Zawsze, gdy jestem smutna, zdołowana czy zła wychodzę na świeże powietrze. To pozwala mi na chwilę ukojenia i odsapnięcia od monotonii. Kiedyś zastępował mi to nałóg. Po śmierci mamy byłam na tyle zagubiona i przygnieciona przez problemy, że próbując odnaleźć jakikolwiek sens w życiu, sięgnęłam po pierwszego papierosa. Tak zaczęła się moja przygoda z paleniem... W okolicach moich 18 urodzin, paliłam jak smok. Dwie paczki dziennie było normą. Później było tylko gorzej... Nie raz spotykałam się na jednej drodze z różnymi używkami, nawet narkotykami. Byłam zaślepiona chwilowym działaniem takich substancji jak, np.
Marihuana, do której de facto zachęcił mnie mój wieloletni przyjaciel – Aaron. Postrzegałam wtedy świat przez pryzmat różowych okularów, kompletnie nie przejmując się skutkami ubocznymi. Na szczęście w dobrym czasie przerwałam to błędne koło. Całkowity przełom nastąpił dopiero wraz z nową pracą, nowymi znajomościami, co poskutkowało odzyskaniem chęci do życia. Od tamtej pory nie tknęłam żadnej podobnej do tego trucizny i wyszło mi to jak najbardziej na korzyść.
Z każdą następną godziną robiło się coraz chłodniej. Właściwie powoli zapadał zmrok, więc lekki chłód i wiaterek owiewający delikatnie moją szyję musiały dać się w końcu we znaki. Uznałam to za sygnał, który cicho podpowiadał mi dokąd powinnam obrać teraz kurs. Z miłą chęcią posiedziałabym tu dłużej, ale zważając na to, że jedyną rzecz, którą przy sobie mam to pęk kluczy, a ja powoli zaczynałam drżeć pod wpływem temperatury, odpuściłam dalsze "zwiedzanie".
Nie miałam przy sobie żadnego zegarka, bądź urządzenia, dzięki któremu mogłabym sprawdzić godzinę, jednak na pewno było po dwudziestej drugiej. Późno... Za późno. Przynajmniej na powrót samiusieńkiej, drobnej, młodej kobiety przez stare, nie do końca bezpieczne dzielnice metropolii. Ale co miałam zrobić? Nie miałam innego wyjścia. Chyba, że usiąść i czekać na środek nocy, by spotkać się twarzą w twarz z potencjalnym gwałcicielem, bądź co gorsza gangami. Musiałam zacisnąć zęby i brać tyłek w troki, dopóki wszelkie "tajemnice ulicy" nie wyjdą ze swojej kryjówki.
Wcisnęłam zmarznięte dłonie w małe kieszenie bluzy i szybkim krokiem popędziłam przed siebie. Wbiłam wzrok w czarne botki, wsłuchując się w ich stukot, który tak swoją drogą był jedynym odgłosem roznoszącym się po okolicy. Nie zwracałam uwagi na inne osoby czy nieistotne rzeczy. Właściwie starałam się nawet za dużo nie myśleć, gdyż wiedziałam, że mój umysł bardzo lubi płatać figle. Czasami boimy się nieistniejącego, nie zdając sobie sprawy, że to tylko wytwór mózgu. Jak to mówią, strach ma wielkie oczy. To przysłowie oddaje wszystko, co w tej chwili staram się przekazać.
Jednak mimo wszystko, mogłam zwrócić minimalną uwagę na to, co mnie otacza... Przynajmniej uniknęłabym niefortunnego zderzenia z... No właśnie, z kim?
Wciąż mając wzrok wlepiony w buty, maszerowałam żwawo przed siebie. Nawet gdy przechodziłam na drugą stronę ulicy, nie spoglądałam na ruch wokół siebie. I to był błąd. W pewnej chwili poczułam jak odlatuje w bok pod wpływem czyjegoś ciężaru. O mały włos, a mój tyłek spotkałby się z niezbyt wygodnym, płytowym chodnikiem. Podniosłam wzrok i momentalnie rzuciła mi się męska sylwetka, okryta szarą bluzą z kapturem, z pod którego wystawał kawałek zaczerwionego nosa.
Mężczyzna nerwowo rozglądał się na boki, jakby starał się przed czymś uciec czy schować. Przekrwione, nieobecne oczy i rozszerzone źrenice, błądzące po otoczeniu. To była rzecz, która na długo po tym wydarzeniu zagościła w mojej pamięci. Jego niespodziewane, nagłe ruchy nie dały obejść się bez uwagi. Obracał się wyglądając w dal, strachliwie niczym spłoszony koń. Jego ciało trzęsło się pod wpływem chłodu, a wargi lekko zsiniały. Można było odnieść wrażenie, że ten człowiek jest wyraźnie pod wpływem jakiegoś świństwa. I te przypuszczenia prawdopodobnie są trafne. Biorąc pod uwagę moje wspomnienia sprzed lat, dobrze znałam te objawy. Żal było mi tego człowieka, gdyż widać było niezbyt wyostrzone rysy twarzy, co wskazywało na pokaźną młodość naszego "bohatera".
W końcu jego zagubiony wzrok wreszcie spoczął na mojej osobie. Momentalnie się spięłam, mając świadomość, że człowiek pod wpływem jest zdolny do wielu nieprzewidywalnych rzeczy.
— Ma... Mama... Masz ten hajs? Widziałaś i... Ich? Po... Powiedz mi. Proszę, proszę! — wystękał szybko i bezskładnie.
Wolałam nie wdawać się z nim w głębszą dyskusję, więc równie szybko pokiwałam przecząco głową.
— Na... Na pewno, prawdę? Nie kłam mnie, proszę! Znam cię! I ty... Ty znasz mnie... Błagam muszą tu być. Chowają się, by mnie zabić. Uwierz mi, dziewczyno. Zabiją... Zabiją i ciebie i mnie. Oni są straszni.
— Kto? — wypaliłam bez zastanowienia. — Kim oni są? — ponagliłam równie bezsensownie, łudząc się, że wyciągnę od niego coś rzetelnego... O ile nie był to wytwór jego wyobraźni.
— Nie widzisz ich? Są... Są tu — pokazał palcem wokół własnej osi. — Nie widzisz ich? Są... Są wszędzie. Tacy winni... Nie, niewinni. Nie, nieważne. Ty! Jesteś po ich stronie! Ogarnij się dziewczyno! Znam ciebie, ty znasz mnie! — powtarzał się. — Kocham kwiaty, ale tu ich nie ma. Nie ma tak jak tamtych... Tamci są tu! Tu! Koło ciebie, koło mnie! Nie możesz ich... Ich widzieć! Ja tylko tak umiem! U... Umiem wiele rzeczy! To jest cudowne! Kocham to! Naprawdę to kocham!
Sama nie wiedziałam co ze sobą począć. Uciec? Wdać się z nim w rozmowę? A może schować się za ledwo co świecącą lampą i udawać jednego z "nich"? Nie wiem, jak długo tam jeszcze staliśmy i "Gawędziliśmy". Wszystko co mówił, ze słowa na słowo robiło się coraz bardziej niepokojące i wręcz przerażajace... Mogę śmiało stwierdzić, że trzęsłam się już nie tylko z zimna, a również ze strachu. Tacy ludzie są naprawdę nieobliczalni.
Nagle rozproszyło szmeranie w śmietniku rozproszyło zarówno mnie jak i jego. Obaj jak na baczność obróciliśmy się do źródła hałasu. Mężczyzna zaczął wyglądać na wyraźnie przerażonego. Mój żołądek również obrał sobie za kurs moje gardło, jednak starałam się nie bać i nie martwić na zapas.
– Mówiłem ci... Oni, oni są tu wszędzie – mamrotał szybko i niezrozumiale. – Już stracone. Wszystko stracone.
Moim wybawieniem okazał się kot, który ni stąd, ni zowąd jak poparzony zwinnym ruchem wyskoczył ze śmietnika, głośno miaucząc. Narobił przy tym wiele hałasu.
Nim zdążyłam się obejrzeć, chłopak czmychnął. Miałam wrażenie, że z jego pośpiechu unosiła się chmura kurzu. Pamiętam również jego krzyki podczas "ucieczki", ale tym razem naprawdę nie szło dopiąć do tego odpowiednich słów. Samo mówienie sprawiało mi problem ze zrozumieniem co ma na myśli, nie wspominając o głośnych przytłumionych krzykach. Mimowolnie zaśmiałam się pod nosem... Kto mógłby pomyśleć, że taki narkoman przestraszy się małego, szarego kotka.
Skręciłam w boczną uliczkę, czując jak dotychczas otaczający mnie niepokój idzie w zapomnienie. Dobrze znany budynek wyłonił się zza rogu, ukazując blade, żółte światło klatki schodowej przebijające się na dwór. Delikatnie oświetlało uliczkę, tym samym rozświetlając moją krótką już drogę do domu.
Gdy w końcu przekroczyłam próg mieszkania, liczyłam po cichutku na szansę, by nie musieć oglądać schlanej twarzy mojego ojca. Jego osoba już mi na dzisiaj wystarczy...
O dziwo w pomieszczeniu nie było czuć kłującego w nos zapachu alkoholu.
Zagubionym wzrokiem krążyłam po prawie całkowicie ciemnym pokoju. Jedynym źródłem, słabego swoją drogą, światła była mała lampka nocna w kącie pokoju. Ciepłym światełkiem delikatnie ogrzewała duży, wygodny fotel. Nagle mój wzrok przykuła postać zajmująca miejsce na kanapie... Czyli jednak moje prośby nie zostały wysłuchane.
– Gdzie byłaś? – wychrypiał i spenetrował mnie wzrokiem.
– Teraz cię to interesuje? Przypominam ci, że to TY kazałeś mi wypieprzać z tego domu!
– Pytam, gdzie byłaś? – powiedział twardo, jednym i tym samym ciętym tonem. Miałam wrażenie, że jego spojrzenie dosłownie mnie miażdży.
– Nie powinno cię to obchodzić. Gdybyś chciał wiedzieć, osiemnastkę skończyłam pięć lat temu. Jestem dorosła, rozumiesz?! Nie muszę tłumaczyć się z każdej czynności!
– Ale nie jest to normalne, by młoda dama szlajała się po ulicy o dwunastej w nocy! – Podniósł swój pozbawiony wszelkich emocji głos.
– Wiesz co? Nie mogę tego słuchać. Jedyną nienormalna rzeczą jesteś ty! – wybałuszył na mnie oczy. – Tak! Ty i twoje chlanie!
– Posłuchaj. – stanowczo wstał i zbliżył się do mnie. – Dopóki jesteś pod moim dachem... – prychnęłam, przerywając mu.
– Jakbyś zapomniał, jestem jedyną pracującą osobą, która cały dom ma na utrzymaniu, TATO – warknęłam wściekle.
– Nie przerywaj mi! – wykrzyczał mężczyzna. – Nie będziesz robić z siebie ladacznicy albo dziwki, która szlaja się w nocy pod lampami... Gdyby matka to widziała... Co ja z tobą mam?! – od razu po tych słowach coś we mnie pękło, a w moich oczach zaczęły zbierać się pojedyncze łzy żalu i rozczarowania.
– Gdyby mama widziała co wyprawiasz... Nie dopuściłaby do tego! I wiesz co? Nienawidzę cię! – wycedziłam przez zęby, po czym nie zwracając na niego uwagi wystrzeliłam do pokoju trzaskając drzwiami.
Miałam tego serdecznie dosyć. Nie ma słów, które opisywałyby mój gniew. Miałam wrażenie, jakby coś rozsadzało mnie od środka. Dusiłam to wszystko w sobie, nie pozwalałam by moja słabość ujrzała światło dzienne. Zawsze starałam się być silna i niezależna, jednak kiedy zbyt długo kumulowałam wszelkie uczucia, wchodziły na wierzch ze zdwojoną siłą. Tak właśnie stało się i teraz.
Nie główkując za dużo, wyciągnęłam z szafy czerwoną bluzkę mojej mamy... To jedna z pamiątek, które pozostawiła po sobie. Mimo, że od jej śmierci minęło już siedem lat, ja nadal nie mogę się z tym pogodzić. Chodziła zawsze taka uśmiechnięta, wesoła. Możnaby rzec, że zarażała optymizmem... Czasami nadal ją czuję i widzę... W swoich zachowaniach, mowie, sytuacjach. Jej znaczna część żyje we mnie. A reszta na zawsze w moim sercu.
Bez zastanowienia mocno ścisnęłam piąstkami tak ważny dla mnie mięciutki kawałek materiału. Kto by pomyślał, że zwykła bawełna może tyle znaczyć dla człowieka.
Zaciągnęłam się zapachem ubrania, jakbym chciała poczuć jej zapach... Nic. Tylko fiołkowy płyn do prania.
Czułam jak z każdą sekundą moje policzki coraz bardziej wilgotnieją pod wpływem potopu łez. Bezsilnie opadłam na łóżko, ani na chwilę nie wypuszczając z rąk ubrania.
W pewnym momencie poczułam na ramieniu dłoń... Wiadomo kogo. Nawet na niego nie spojrzałam, nie chciałam się znowu kłócić.
– Shanté, spójrz na mnie – rozkazał półgłosem, przez co delikatnie podniosłam na niego wzrok.
– Słuchaj. Wiem, że ci jej brakuje. Mi też... Nawet bardzo, ale musimy o tym zapomnieć i iść dalej – na te słowa posłałam mu mordercze spojrzenie.
– Ale to nie w tym problem! Nie dociera to do ciebie?! – wykrzyczałam prosto w twarz.
– Zagubiłem się w tym wszystkim... Przepraszam cię, córciu. Postaram się to zmienić.
– Nie staraj się! Po prostu to zmień!
– Wiem, wiem... Zmienię, zobaczysz... Nie płacz już... – wyszeptał, po czym silnym ramieniem przyciągnął mnie do siebie i pocałował we włosy. Nie opierałam się, wręcz przeciwnie. Potrzebowałam bliskości... A mój ojciec chyba nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo...
* * * * *
No hejka. Tak wiem wiem, bardzo długo mnie nie było. Miałam jakieś dupowate zawieszenie, spotęgowane brakiem czasu. Co do rozdziału... Można go opisać w jednym zdaniu: Nudny, ciągnący się zapychacz.
Mogę was tylko pocieszyć faktem, że w przyszłych notkach się trochę rozkręci.
Może komuś przypadł ten rozdział do gustu... Pisać koniecznie swoje odczucie i opinie!!!
Komentarze i gwiazdki motywują❤️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top