Rozdział 1

Czwartek, 15 grudnia 1988r.

Shanté

– Możesz w końcu przestać to robić? – krzyknęłam, czując jak bezsilność osacza moje ciało.

– Jesteś moją córką i nie możesz mi rozkazywać, zrozumiano?

– Wiesz co? Jesteś straszny. Powinieneś się leczyć albo iść na odwyk! Nie poznaję cię – wycedziłam przez zęby.

– Dobra, idź do roboty. Ja muszę odpocząć.

– Po czym musisz odpocząć?! Po chlaniu?!

   W odpowiedzi usłyszałam tylko cichy bełkot. Zarzuciłam skórzaną torebkę przez ramię, mocno trzasnęłam drzwiami i wyszłam z mieszkania. Nie miałam czasu ani humoru na przeglądanie się w lustrze, poprawianie wyglądu czy innych błahostek, które kobiety mają w zwyczaju robić przed wyjściem. Szybko zbiegłam po schodach ciasnej kamienicy.

Pomimo końca grudnia, w Kalifornii nadal panowała ciepła, słoneczna pogoda. Mijając tłumy spieszących się do pracy ludzi, ja przystopowałam. Wiedziałam, że i tak jestem spóźniona. Zaczerpnęłam sporo powietrza i wypuściłam je świstem przez usta. Miałam wrażenie, że świat wokół mnie wiruje. I nie było to od bólu głowy, czy mdłości. Ze spokojem obserwowałam tłum przedzierający się przez zabudowane, szare miasto. Los Angeles - piękna, zadbana, czysta metropolia. Wszędzie palmy i uśmiechnięci od ucha do ucha mieszkańcy. Brzmi znajomo? Niestety to tylko pozory. W rzeczywistości nie jest tak kolorowo, jak może się wydawać. Mieszkam w dzielnicy, w której głównie rządzą gangi. Wszystkie wolne miejsca są zagospodarowane starymi budynkami i kamienicami, a żeby zobaczyć chociażby skrawek zieleni, trzeba szukać w promieniu paru mil od tego zakątka.

   Świadoma tego, że jestem grubo po czasie, udałam się w miejsce pracy. Mimo wszystkich niesprzyjających okoliczności, pewnie kroczyłam przez obszerne centrum handlowe.
Spojrzałam na dużą, metalową tarczę zegara. Ponad dwadzieścia minut w plecy. Została mi tylko nadzieja, że na miejscu nie będzie tego starego pryka - szefa. Naprawdę nie trawię faceta. Prawdziwy sknera i chciwus. Pan Smith (bo tak się zwie) traktuje swoich pracowników niczym roboty czy maszynki do zarabiania pięniędzy... Nędznych pięniędzy, bo na zwykłym butiku fortuny nie zbije. Nie próbuje zrozumieć i przyjmować do wiadomości życiowych wypadków. Niezależnie od sytuacji, trzeba być gotowym idealnie w punkt... Sama się czasami zastanawiam, dlaczego jeszcze tam jestem. Cóż, być może to jedna z niewielu prac, której mogłam się podjąć bez lepszego wykształcenia.

Weszłam na zaplecze sklepu, jakby nigdy nic. Zdjęłam z ramienia torebkę, którą po chwili położyłam na mały, drewniany stoliczek. Szybkim ruchem odwróciłam się na pięcie, by przystąpić do codziennej rutyny, ale coś... A właściwie ktoś mi to uniemożliwił. Jestem tak niezdarna, że zwykłe przejście z jednego pomieszczenia do drugiego okazuje się zbyt dużym wyzwaniem. Nie mogło obejść się bez wpadnięcia w czyjeś ramiona.

– Och, przepraszam Diana – powiedziałam, po czym przywitałam się ze współpracownicą.

– Masz szczęście, że Smitha dzisiaj nie ma. Chyba by cię ukatrupił.

– Pewnie byłabym już w prosektorium... - na te słowa nie mogłyśmy się powstrzymać i zasalutowałyśmy śmiechem. – Słuchaj, nie chcę być niemiła, ale muszę pędzić do klientów – wytłumaczyłam się po chwili rozmowy z przepraszającym spojrzeniem.

– Ja również muszę lecieć na kasę. Do później, trzymaj się – kobieta posłała mi cudowny uśmiech, po czym zniknęła za drzwiami od zaplecza.

Diana to młoda, urocza blondynka. Jest świeżo po ukończeniu szkoły, jednak różnica wieku nie gra tu roli. Chociaż jest dobrą pracownicą i potrafimy rozmawiać godzinami, mam mieszane uczucia do jej osoby. Byłam świadkiem niezbyt miłej sytuacji, w której Diana brała udział. Wtedy odkryłam jej drugą stronę - fałszywość i dwulicowość. Już na dobre straciła moje zaufanie, a ja wiem, że nie zawsze ma w planach tak dobre intencje, o jakich może zapewniać.

   Gdy uporałam się z paroma lekko poddenerwowanymi klientami, mogłam pozwolić sobie na chwilę przerwy. Zaparzyłam sobie moją ulubioną, czarną kawę, a do moich rąk przywędrowały ołówek i mały szkicownik. Usiadłam podpierając się plecami o ścianę. Lekko podkuliłam nogi, więc idealnie nadawały się na podkładkę pod notes. Oddałam się czynności, która w życiu wychodziła mi najlepiej. Bazgroliłam na pustej kartce, co jakiś czas popijając gorącą kawę, by chwilę później zobaczyć zarysy wyraźniejszego szkicu. Błędem było rysowanie na przerwie w pracy, gdyż szybko zapomniałam o bożym świecie. Dopiero głos Diany wyrwał mnie z transu.

– Co ty robisz w życiu oprócz rysowania?

W odpowiedzi wzruszyłam ramionami. Włożyłam szkicownik z powrotem do torebki, by wdać się w rozmowę.

– Aż tak jest to wciągające?

– Strasznie. To jest niesamowite, że z pustej powierzchni można zrobić dzieło. Poprzez ołówek i kartkę można wyrazić wszystkie emocje. Od smutku, poprzez szczęście, aż do zazdrości. Lubię traktować to jako odskocznie, szczególnie gdy jestem kłębkiem nerwów.

– I tak nigdy tego nie pojmę.

– Zrozumiesz, kiedy sama spróbujesz.

– Podziękuję, dla mnie rozrywka to koncerty i kluby, a nie bazgranie w zeszycie.

– Jak kto woli – rzuciłam na odchodne.

   Już chciałam wracać na swoje stanowisko, ale znów zatrzymał mnie głos blondynki.

– Słyszałaś, że Jackson w przyszłym miesiącu będzie grał w LA?

   Nie miałam ochoty na dłuższą rozmowę, ale wolałam być miła. Z wlepionym uśmiechem odwróciłam się w jej stronę.

– Coś mi się obiło o uszy.

– Jedziesz na koncert?

– Jakbym srała pieniędzmi, to już dawno miałabym kupione bilety.

– Oj tam! Pomyśl sobie zobaczyć go na żywo! Jakie to jest przeżycie! Widzieć Michaela Jacksona! – z każdym następnym słowem coraz bardziej się nakręcała.

– Spokojnie, przecież to też człowiek – zaśmiałam się.

– Ale za to jaki! Przemyśl to jeszcze lepiej.

– Ale ja już znam odpowiedź. Nie chcę jechać i nie jadę. Jakoś to mnie nie kręci.

– No ta... Ty i te twoje ołóweczki. Na zakonnice byś się nadawała – zażartowała, a ja nie mogłam powstrzymać salwy śmiechu.

– Dobra, muszę się wziąć do roboty, bo naprawdę mnie wyleje. Pa.

– Narazie – odpowiedziała.

   W końcu czas pracy dobiegł końca, a ja mogłam spokojnie wrócić do domu. Chociaż to mieszkanie z domem ma niezbyt dużo wspólnego. Czasami wolę spędzić czas w robocie, niż w swoim pokoju. Mój ojciec uniemożliwia mi wyrwanie się z ciągłej rutyny. Po śmierci najbardziej opiekuńczej i  najukochańszej kobiety w moim życiu - mojej mamy, on kompletnie się załamał. Wpadł w alkoholizm niczym w głęboki dół bez wyjścia. Ja, mimo że wcale nie trzymałam się lepiej, musiałam stanąć przed faktem i być głową rodziny. Z początku było to naprawdę trudne, a wręcz nie do osiągnięcia, lecz z czasem przyzwyczaiłam się i zdawało mi się to być normalnością.

*   *   *   *   *

No hejka! Witam w moim drugim opowiadaniu😏
Nie będę się długo rozwodzić na ten temat, bo wiem, że tego nie lubicie. Po prostu mam dobry pomysł, a teraz gdy mam więcej czasu, staram się go realizować. Początek może wydawać wam się chaotyczny, ale z czasem wszystko będzie ok. Jeżeli zauważycie jakieś błędy, to śmiało pisać.
Jestem bardzo ciekawa jakie jest wasze pierwsze wrażenie na Shanté?

Komentarze i gwiazdki motywują❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top