5. Rak i Muzyczne Zagadki

Five:
Cancer and Musical Riddles

POWIEDZIEĆ, ŻE HARRY JEST W NOSTALGICZNYM NASTROJU byłoby niedopowiedzeniem.

On jest przepełniony tym uczuciem.

Ta sentymentalność, czy uczucie tęsknoty za przeszłością - Harry czuje to przez cały czas. Nostalgia przepełnia jego serce. To uciążliwe. Frustruje go czasami, kiedy zdaje sobie sprawę, że powinien po prostu cofnąć się w czasie i uciec od tego życia w którym jest teraz. Zbyt wiele razy to czynił.

Dzieci.

Dzieci budzą w nim nostalgiczne uczucia.

To jakby zostać spoliczkowanym. Za każdym razem, gdy wyjrzał przez okno, obserwując swoją ziemię, jakieś dziecko weszło w kadr. Ich śmiechy, psoty i oczy pełne niewinności i nieświadomości. Nieświadomość tego jak samolubny i przepełniony bólem jest świat.

Nieświadomość w pewnym sensie, jest przywilejem, zanotował sobie Harry.

Czasami jest lepiej, gdy nie wiesz.

Gdy nie zdajesz sobie sprawy z chciwości. Lub żądzy, czy zła.

Czasami powinno się pozostać dzieckiem.

Dzieci posiadają jedną rzecz, której wielu brakuje, lub mają kłopot ze zrozumieniem jej…

Miłość.

Nie ma znaczenia, jak ktoś wygląda, lub jak okropną ma przeszłość. Dzieci posiadają serce, które ma w sobie więcej miłości, niż mogłoby się zmieścić złota w sto wiadrach.

Dzieci promieniują miłością bardziej, niż słońce promieniuje blaskiem.

Dzieci są naszym słońcem.

Jednak czasami od nadmiaru słońca dostaje się raka.

Oparzenia. Rany. Blizny.

I to właśnie z tym Harry pozostał. Otwarta rana pełna pożądania, do czegoś, czego chciałby nigdy nie doświadczyć. Rana, która jest przepełnia pragnieniem. Harry pragnie mieć dziecko.

To zabawne, naprawdę.

Ponieważ Harry może łatwo przespać się z każdą Omegą jakiej zapragnie, za jej zgodą, lub też nie. To jednak nie to samo. Nie jest prawdziwe. To nie miłość.

Miłość.

Coś czego Harry nie może sobie przypomnieć.

Jest w tym naprawdę dobry. W zapominaniu.

Posiadanie własnych dzieci z miłości, zaufania i za obopólną zgodą to coś innego. Coś odmiennego. Coś niezwykłego. Coś…  coś prawdziwego.

Jednak on jest odrażający. Odpychający. Ohydny. Od wewnątrz i od zewnątrz.

Jeśli jego twarz nie odepchnie tego kogoś, jego przeszłość to zrobi.

Cokolwiek się wydarzy i tak nikt nie pokocha bestii.

Nikt nie jest w stanie pokochać bestii.

Nikt nie może go pokochać.

Czy Harry ich obwinia? Nie.

Lekkomyślny, zdystansowany, przerażający, onieśmielający, wszystkiego za dużo.

To czym Harry jest. Za dużo wszystkiego. Jeśli kiedykolwiek wydostanie się ze swojej szklanej klatki, rozpłynie się jedynie jak woda. Rozpłynie się wszędzie, zajmując każdy wolny kąt w którym można oddychać i wkrótce utopi każdego w swoich kłopotach, demonach i sekretach. Tego wszystkiego będzie za wiele. On jest wszystkim za wiele.

Posiadać własne dzieci, posiadać partnera, który cię kocha, posiadać r…

Nie.

Harry nie może tego mieć.

To niemożliwe.

Jednak złem jest wyobrażać to sobie? Marzyć? Myśli Harry'ego dryfują czasami do krainy fantazji, gdzie nie jest kimś, kim jest naprawdę i ma przy sobie kogoś, kogo kocha.

Opiekuńczego.

Wyrozumiałego.

Ufnego.

I co najważniejsze…

Otwartego na wszystko. Akceptującego.

Niestety, to tylko marzenia. Nikt w Stellarum nie jest w stanie go pokochać.

-

– LOUIS, WIESZ W OGÓLE GDZIE IDZIESZ? — zapytał Sam chłopca, którego brwi zmarszczone były z dezorientacji.

Louis kiwnął głową, nim obrócił się o 360° po czym spojrzał znad mapy trzymanej w małych dłoniach, jęcząc z frustracji i skręcił nagle będąc oczywiście poza właściwą drogą.

– Nie… To znaczy tak, ale nie rozumiem tego długiego “Z” które trybut narysował atramentem… — Louis odpowiedział na jego pytanie, obracając mapę do góry nogami, jakby to miało pomóc.

Gdy obaj chłopcy zatrzymali się, Sam oparł głowę na ramieniu Louis'a, by mieć lepszy wgląd na mapę i zaczęli ciskać pioruny na duży, zużyty pergamin trzymany przed sobą.

– Hmm.. Może to coś oznacza, jak Zygzak. —zasugerował Louis, w rezultacie Sam wywróci oczami.

– Postradałeś zmysły jeśli myślisz, że wyskoczysz z pomysłem chodzenia zygzakiem w zakazanym lesie w którym można znaleźć bóg wie co, bo być może, prawdopodobnie coś znajdziemy. — powiedział Sam, patrząc na Louis'a surowo, by upewnić się, że chłopak dojrzy jak poważny w tym momencie jest.

Louis wypuścił powietrze z płuc, zanim okrążył cieńsze drzewo, niebieskie oczy wciąż miał skupione na rozpadającej się mapie przed sobą.

Po chwilowej ciszy, Louis wydał z siebie podekscytowany okrzyk.

Sam zwrócił się w jego stronę, by na niego spojrzeć. – Co?

Louis potrząsnął głową w geście czystego szczęścia i nieznacznej ulgi, nim przejechał palcem wskazującym po znaku “Z”.

– …“Z” to nie tylko słowo. To symbol!

Sam kiwnął głową jakbym wiedział o czym Louis do niego mówi, jednak nadal słuchał jego małego wyjaśnienia.

– Nie zwróciłem uwagi na trzy małe kropki z boku. Myślałem, że miały przedstawiać drzewa. Ale to wszystko ma teraz sens…

Sam spojrzał na Louis'a z lekko otwartymi ustami.

– Taaaa, wciąż nie wiem o co ci chodzi. — Sam wzruszył ramionami.

Louis posłał mu znudzoną minę.

– Co? Nie każdy uczył się znaczenia symboli “Z” w starożytnych językach plemiennych. Niektórzy z nas mają życie.

Louis prychnął. – Nie nazwałbym wyskubywania włosków ze sutków, życiem

Sam się zarumienił na różowo. – Nie wyskubuję sobie włosków ze sutków.

Louis przywdział rozbawiony wyraz twarzy.  – Nie miałem na myśli ciebie. Ale dzięki, że się przyznałaś.

Sam otworzył usta, by coś powiedzieć, ale postanowił nie zagłębiać się w ten temat. Louis wziął to za zwycięstwo, nim kontynuował swoje przemyślenia.

– “Z” to właściwie całe słowo, czy fraza, której używają opisując ważne istoty magiczne. Ten tłumaczy z grubsza na “Zdradliwa Piosenka” … Ale co za istota kojarzy się ze zdradliwą piosenką? To nie ma sensu. — głos Louis'a ucichł jakbym, był w transie głębokiego przemyślenia.

– Zombi? Zaczyna się na Z. — zasugerował Sam. Louis zaśmiał się na tą propozycję.

– Zombi? W Lesie? One wyginęły dawno temu. — Louis powiedział to takim tonem, że Sam ma chęć uderzyć samego siebie za bycie tak głupim.

– Wiesz, ich nazwa zaczyna się na Z, więc tylko zakładem… — Sam wzruszył ramionami.

Louis potrząsnął głową. – To naprawdę nie ma znaczenia na jaką literę zaczyna się ich nazwa, w większości chodzi o ich cechy pasujące do znaczenia symbolu, w tym przypadku, musimy znaleźć istotę związaną ze zdradliwą piosenką…

Sam kiwnął głową w zrozumieniu i zaczął się zastanawiać, jednak szybko jego uwagę przykuł błysk białego, mieniącego się światła.

Sam spojrzał przed siebie, dostrzegając szlak dużych, prostokątnych kawałków drewna złączonych razem przypominając, jakby grubą linię.

– Czy to było tam wcześniej? — zapytał Sam, od razu tego żałując ponieważ Louis podniósł głowę znad mapy wydając podekscytowany okrzyk, dając Samowi soczystego buziaka w policzek.

– Sam, to jest most! — Louis krzyknął z radości i złapał dłoń chłopca, prowadząc ich obu w stronę mostu.

– Nie obraź się Louis, ale zazwyczaj most jest umieszczony nad ziemią i pozwala ludziom przejść przez przeszkodę dzielącą ich od drugiej strony. To są jedynie kawałki drewna porozkładane na trawie. — zauważył Sam.

Louis wskoczył na jeden z kawałków drewna, a Sam wskoczył na inny. Obydwaj stali cicho w miejscu, Louis wciąż się uśmiechał pokazując rząd białych zębów, gdy Sam w tym czasie modlił się do tych tam na górze, by dzisiaj nie zginęli.

Louis uśmiechnął się. – Ale to nie jest zwykły most, Sam. Po prostu czekaj i patrz.

Sam spojrzał wokół na Las. – Na co mam czekać?

– To.

– To, co?

– Cicho, wystraszysz go.

– Jak mam wystraszyć to coś, kiedy nawet nie wiem co to jest?! — wyjaśnił Sam, Louis uniósł brew zawiedziony.

– Naprawdę musisz popracować nad strukturą wypowiedzi.

Sam jęknął. – Louis, nie będziemy teraz tego wałkować. Po prostu zejdźmy z tego drewna i kontynuujmy… CHOLERA JASNA!

Nagle, kawałki drewna rozstawione szeroko od siebie, połączyły się w jedno co spowodowało, że Sam i Louis zderzyli się ze sobą jęcząc z bólu na ten kontakt. Ale najgorsze dopiero się zaczęło.

Połączone kawałki drewna uniosły się nagle w górę, trzęsąc się niemiłosiernie.

– Trzymaj się krawędzi! — krzyknął Louis znad skrzypienia drewna i tak właśnie zrobili. Obaj złapali za ostre krawędzie drzewa starając się nie spaść, gdy ruchomy most wywrócił się dwa razy, po czym nareszcie wrócił do swojego oryginalnego stanu.

Część unosiła się nad ziemią, nim z dużego kawałka ziemi wydobył się dźwięk podobny do trzęsienia i nawet poruszał się jak wówczas trzęsienia. Ziemia burczała i walczyła z nadmiernymi wibracjami, które zawodziły od środka. Próbowała wytrzymać tą silną wojnę ze samą sobą, ale szybko przegrała, gdy ostatnie tąpnięcie otwarło wrota przez, które zaczęło wylewać się błoto przypominając otwartą ranę.

– Zaczyna się… —powiedział Louis bez tchu, jednak wciąż miał w sobie tą samą dawkę entuzjazmu co przedtem.

Sam czuł chęć, by uderzyć tego chłopaka, ale szok w jakim się teraz znajdował nie pozwala mu nawet na przeklinanie. Wydał z siebie jedynie odgłos podobny do skomlenia.

– Zaczyna się… — powtórzył Louis przez zaciśnięte zęby. Nawet bardziej podekscytowany, jeśli to w ogóle możliwe.

Wtedy, wylewające się błoto wypłynęła spod ziemi, jak lawa z wulkanu i rozprzestrzeniło się na trawie zakrywając ją, tak jakby w ogóle jej tam nie było.

Z błota wyłoniła się żółta dłoń i Louis wydał z siebie jeden ze swoich sławetnych, wysokich pisków.

– Jest tutaj! — zaświergotał Louis, jakby sam Bóg wydostawał się z rdzenia ziemi, aby ocalić ich obu od horroru egzystencji, zabierając ich do królestwa.

Sam jakoś wydostał się ze swojego stanu szokowego i spojrzał w dół latającego mostu, by zobaczyć, że już dłużej nie lata, ponieważ mocne winorośle wydostały się z rozwartej dziury, owijając się wokół ogromnych, złączonych drewnianych części, przez co teraz wygląda bardziej jak tradycyjny most.

Futrzana żółta dłoń wkrótce chwyciła za winorośl robiącą za poręcz i wydostała swoją resztę z dużej dziury w glebie, na powierzchnię.

– On tutaj jest! — ryknął Louis, jednak ucichł, gdy Żółta Futrzana Istota ukazała się w pełnej okazałości. Cicha atmosfera znów zawitała, moszcząc się jak w domu.

– Co to jest? — Sam w końcu z siebie wydusił.

To rzeczywiście dobre pytanie.

Była to mała futrzana istota o żółtym kolorze z długą pomarańczową brodą i grubymi czerwonymi brwiami, które były zmarszczone w wyrazie gniewu. Posiadł dziwnie krótkie i ostre zęby, ale niektóre były żółte i białe, przypominając Candy Corn.* Był również niski. Bardzo niziutki. Tak niski, że broda wydawała się dłuższa od jego ciała.

– Kto ośmielił się przejść przez mój most? — Powiedział małym, prawie kojącym głosem i Louis nie wytrzymał.

On dosłownie przegrał walkę ze sobą.

Louis wybuchł salwą śmiechu, w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki i łzy przez nadmierne śmianie się.

Sam posłał Louisowi ostrzegawcze spojrzenie, aby się ogarnął, ponieważ Futrzasty Żółty koleszka wyglądał jakby zaraz miał pociąć ich obu na małe kawałeczki i podać jako kanapki dla jego rodziny Futrzastych Żółtych Istot.

– Louis! — szepnął zły Sam, dzięki czemu Louis na minutę przestał się śmiać, ale wtedy spojrzał na istotę i zaśmiał się dziesięć razy bardziej, niż przedtem.

– Przepraszam! Ale chodzi o to, na pewno jesteś Minishą? — zapytał Louis, robiąc się czerwony od próby powstrzymania się od chichotania jak głupi.

Futrzasta Żółta Istota tupnęła nogą ze złości. – Tak, to ja. Czego chcesz, Merguntczyku?

Louis przygryzł wargę, próbując nie uśmiechać się zbyt mocno.

– Wiesz... W legendach opisują was jako bardzo onieśmielające i silne istoty… i jak niebezpieczne jesteście, opiekuńcze wobec swojego mostu, ale ty jesteś… Tak… Tak… Mały i przytulaśny.

Minisha znów tupnął nogą. – Tylko dlatego, że nie jesteśmy rozmiarów Cyklopa nie znaczy od razu, że nie jesteśmy równie potężni!

Jego głos był tak wysoki, że Louis miał chęć wybuchnąć salwą śmiechu.

– Tak jakby ma znaczenie, kolego. — powiedział Sam, już nie tak wystraszony widząc dziecięcy charakter i ciało Minishy. Właściwe, czterolatek byłby wyższy od niego, tak dla porównania.

– Brudni Murgentczycy! Nie podważajcie mojej potęgi! — Minisha próbował pogłębić ton swojego głosu, ale wyszło bardziej jak skrzeczenie, przez co Louis wraz z Samem wybuchli śmiechem.

– Hej! Przestańcie się śmiać! Mówię poważnie! — jęknął Minisha, brzmiąc jakby nawdychał się helu.

Gdy oni kontynuowali naśmiewanie się z istoty, Minisha z sekundy na sekundę robił się coraz bardziej zły, jego pomarańczowe futro zmieniło barwę na łososiowy w wyrazie wstydu i zakłopotania, nim wróciło do poprzedniego koloru, a istota w końcu wydała z siebie krzyk.

– DOSYĆ! — ryknął Minisha, wyszedł z niego silniejszy i głębszy głos, który zatrząsł drzewami.

Obaj chłopcy z rozszerzonymi oczami, zaprzestali swoich poczynań i przełkneli nerwowo ślinę.

– OOOOH teraz przegiąłeś, Louis. To twoja wina. — obwinił go Sam.

– Ja?! Ty też się z niego naśmiewałeś! — odparł Louis.

– Ty zacząłeś! — odpowiedział słabo Sam.

– Oh, łoł, jakiś ty dojrzały… — zaczął Louis, ale Minisha szybko przerwał jego wypowiedź.

– Cisza! Obaj zapłacicie za swoją… — zagroził Minisha, jednak Louis nadal go przegadywał.

– Wiesz co? Myślę, że powinienem wziąć ze sobą kogoś kto nie będzie próbował nas zabić co trzy sekundy!

Sam prychnął. – Ja?! Sprawdzając ostatnio, to nie ja zasugerowałem wędrówki do Lasu dziesięć jebanych razy, Louis!

– Taa? Wiesz, gdy ostatnio sprawdzałem, mogłeś powiedzieć nie! — odparł z powrotem Louis.

– Mogłeś śmogłeś! Masz mnie owiniętego wokół palca i dobrze o tym wiesz! — sprzeczał się z nim Sam.

– Więc się odwiń, Sam… — zaczął Louis, ale Minisha mu przerwał.

– Um... Jak mówiłem, obaj zapłacicie!...

Sam przewrócił oczami. – Taa, taa, zapłacimy za znieważenie cię, będziesz nam groził dopóki nie będziemy błagać o twoją litość i drogą szanse.

– A wtedy ty powiesz nam, że jedynym wyjściem będzie odpowiedzieć na twoją zagadkę, a my się zgodzimy. Możesz po prostu ominąć całe to pierdolenie i dać nam zagadkę dzięki czemu będziemy mogli kontynuować naszą jebaną podróż? — dokończył Louis.

Minisha przełknął ślinę. – Oh... Więc mam po prostu strzelać z grubej rury, czy?…

Sam kiwnął głową, zirytowany. – Takk, po prostu strzelaj od razu.

Minisha przytaknął. – Dooobra... Więc uh, muszę tak jakby to wyśpiewać… To część..er… Reguł.

Louis stęknął. – Pospiesz się i skończ już z tym.

– Racja, uh. — powiedział Minisha, nim wyciągnął flet ze swojej gęstej brody i wydmuchał małą nutkę, po czym zaczął śpiewać.

– Oooooooooooooooooooh, las jest głęboki, las jest ogromny, las nie jest z pewnością rozmiarów figi. Po mimo tego, iż mówią, że las nie jest dla każdego przeznaczony do wędrówek, moja zagadka zapewniam zmusi cię do myślenia. Jeśli chcesz zobaczyć co po drugiej stronie leży, na moją zagadkę musisz odpowiedzieć, a to jest nie lada zadanie. Teraz przyjacielu odpowiedz mi, co wymiotuje, krzyczy i zawsze jest po naszej stronie, ale nie oddycha ani nie widzi? Teraz zastanów się dobrze, ponieważ zła jedna odpowiedź kosztować cię może życie.**

Minisha skończył, uśmiechając się szeroko, mając nadzieję, że chłopcy będą pod wrażeniem jego zagadki i sprytu, jednak obydwoje wyglądali na znudzonych.

– A mówią, że to ja muszę popracować nad strukturą wypowiedzi. — Sam zmrużył oczy na Louis'a.

– Dlaczego niekiedy się rymowało, a niekiedy nie? A nawet jeśli jakaś część się rymowała, to nie miała żadnego sensu i była nieistotna. — skrytykował Louis.

– Sam spróbuj zrymowć coś z odpowiedzią. — odparł Minisha, broniąc zagadki, którą wymyślił.

– Transfer. (przekaz) — powiedział Sam.

– Dancer. (tancerz) — dodał Louis.

– Cancer. (nowotwór) — powiedział Sam, wyliczając na palcach słowa.

– Enhancer. (wzmocnić) — pomyślał Louis.

– Dobra, dobra. — Manisha powiedział ze wstydem, zwieszając głowę.

– Romancer. (romantykowany) Sam z Louisem powiedzieli w tym samym czasie.

– Teraz po prostu wymyśliliście słowo. Ale rozumiem, jestem rozczarowujący. Hah, powinienem posłuchać matki i nigdy nie brać się za tą robotę… — Manisha zaśmiał się bez humoru.

– Ehhh, prawdopodobnie ma rację. — skomentował Sam, w odpowiedzi Louis rzucił mu oskarżycielskie spojrzenie.

– Heeeeej, nie musi rezygnować… — pocieszył go Louis.

– Do czego innego się nadaję? Nie mogę nawet zrymować słowa z odpowiedzią. — Manisha pociągnął nosem.

– Pancer! (czołg) — Sam po momencie znów powiedział. Louis i Minisha spojrzeli na niego zirytowanym wzrokiem. – Sorry.. — Sam szepnął.

– Zawsze możesz zmienić reguły? No wiesz… stworzyć własne zasady. — zasugerował Louis, na co Manisha prychnął.

– Taa, jakbym Król Harry miał mi na to pozwolić.

Louis zmarszczył brwi.

– Czyje to życie? Kto tutaj pracuje, próbując trzymać intruzów z dala od jego ziemi? Wiem napewno, że tą osobą nie jest Król Harry. Kim jest ta osoba? — zachęcił Louis.

– To ja… — Manisha powiedział niepewnie.

– Co? Nie mogę cię usłyszeć, za bardzo przeszkadza mi twoja niepewność. Powiedziałem, kto jest panem własnego życia?! — Louis zapytał głośniej.

– Ja jestem! — Manisha powiedział pewniej.

– A kto zrobi wszystko, by chronić swojej własności?!

– Ja!

– A kto wystąpi przeciwko systemowi?!"

– Ja!

– Wspaniale, Louis. Zrobiłeś pranie mózgu kolejnej istocie. — wymamrotał pod nosem Sam, jednak Louis to usłyszał.

– Nie-e. Uwolniłem go z niewoli umysłowej. Spójrz tylko jaki pewny siebie jest. — Louis uśmiechnął się czule wiedząc jak maszerujący Manisha krzyczy w kółko – ja — bez przerwy.

Sam kiwnął głową. – Teraz chcesz wydostać nas z tego cholernego mostu nim wzejdzie słońce?

Chłopcy mają szczęście, że gwiazdy w Stellarum oświetlają Las, a księżyc świeci jasno.

– Oh taak. —  Louis wziął się w garść wołając do Manishy. – Witam znowu! Mógłbyś usunąć winorośla abyśmy mogli iść dalej?

Manisha spojrzał w górę salutując do Louis'a. – Ale co z zagadką, prze Pana?

Louis uniósł brew. – Chcesz, żebym odpowiedział na zagadkę, czy monarcha oczekuje od ciebie tego, byś uwierzył, że chcesz mojej odpowiedzi na zagadkę?

Manisha pokiwał głową na tą teorię, jakby była jedną z najbardziej logicznych rzeczy jaką w życiu usłyszał. — Masz rację!

Salutując ponownie, Manisha rozwarł dłoń, z której wydostała się różowa kula światła. Futrzasta Żółta Istota zacisnęła szybko dłoń, zamykając dziurę w ziemi i zmieniając sklejony most z powrotem w kawałki drewna.

– Powodzenia, dzielni młodzi chłopcy! — Manisha zawołał, nim wsiąknął w ziemię, z nie opuszczającym go uśmiechem na twarzy.

Louis również się uśmiechał, wdzięczny za to, że uczynił kolejną istotę szczęśliwą.

– Louis, Louis! —  Sam pomachał dłonią przed twarzą Omegi

– Co?… A taa. Wszystko dobrze? — zapytał Louis, wracając na ziemię.

– Ze mną wszystko dobrze. Mam nadzieję, że z tobą też, ponieważ zgodnie z tą mapą… — Sam wskazał na pergamin w kieszeni Louis'a. – …jesteśmy blisko Floribus, siedliska chochlików. Jest zaraz za zakrętem.

Louis przytaknął, odzyskując energię, którą przedtem posiadał.

– Więc ruszamy, ale patrz pod nogi. Czytałem, że chochliki lubią zastawiać na innych upokarzające żarty i wciągać w okropne wybryki. Musimy być cały czas czujni.

– Może nie przeżyjemy, ale przynajmniej będziesz ze swoimi ludźmi, kłopotliwy i zawsze czujny. — powiedział Sam, śmiertelnie poważnie.

Louis przewrócił oczami, trącając lekko Sama w bok, nim chwycił jego dłoń, znów biegnąc w stronę grubych, zagęszczonych drzew, gotowy by ukraść różdżkę.

Gdyby tylko byli bardziej przygotowani no to, co przeznaczenie ma dla nich w zanadrzu.

___

[*Candy Corn - To Amerykańskie słodycze w postaci trójkątnych żelek]
[** Oryg: ...the forest is deep, the forest is big, the forest is definitely not the size of a fig.

And although they say it's free for everyone to wander, my riddle will sure make you ponder,
For if you want to see the other side,
You must answer the riddle, it is one hell of a ride,
Now tell me friends, what vomits, screams, and is always on our team, but does not breathe or see?
Now think carefully, because one wrong answer could cost you your life.]

__________

Sorry jeśli są jakieś błędy, zajmę się nimi późnej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top