2. Krew i Nagie Wróżki
TWO:
Blood and Naked Fairies
TERAZ...
HARRY NIE PAMIĘTA. Nie pamięta dlaczego znajduje się w łazience nagi z fioletowymi siniakami pokrywającymi jego skórę. Lub czemu jego palce zetknęły się z zaschniętą krwią na jego gardle. Próbował przypomnieć sobie dlaczego są tam stosy rozrzuconych po podłodze pigułek i dlaczego niektóre trzyma zaciśnięte w dłoni.
Harry na pewno nie ma pojęcie dlaczego jego łzy zmieszały się w jego ustach z utrzymującym się smakiem mocnego alkoholu, który jest jego trucizną, nadającą się do picia. Poczuł również metalowy posmak w ustach, świeży i wciąż wilgotny. Harry prawie od razu rozpoznał smak krwi, zlizując ciecz, by się upewnić.
Zastanawia się dlaczego ponury żniwiarz nie siedzi mu na karku, gotowy zabrać to co z niego zostało, ponieważ w tym momencie wydaje się jakby był całkiem posty.
Pusty
Nie czuje w sobie ciężaru fałszywej przyjemności i braku depresji. Trzeźwość jego umysłu doprowadza go do szaleństwa. To nie tak, że nie potrafi znieść kontroli nad samym sobą, on po prostu w ogóle nie jest przyzwyczajony do tego uczucia. Ponieważ tak daleko jak Harry może sięgnąć pamięcią, lub właściwie jedyną rzeczą jaką może pamiętać, to świadomość, że nie jest sam.
Samotność.
To coś czego Harry nigdy nie doświadczył i nie zamierza doświadczać.
Brak kontaktu fizycznego wraz z więzią emocjonalną doprowadza go do szału, czyni go bardzo samotnym. Harry może znieść wszystko. Uderzenie, kopnięcie, pocałunek, uścisk, rozmowę, złamane serce, kulę, strzałę, wszystko byleby wiedzieć, że jest tam ktoś kto przejmuje się na tyle, by coś mu od siebie dać. By sprawić żeby coś poczuł.
Tynk odpadający z niepomalowanej ściany łazienki, osadził się trochę na wyeksponowanej skórze Harry'ego.
Skóra.
Harry wstał szybko, przewracając butelkę Whisky, roztrzaskując ją na milion małych kawałków, które wbiły się w blade stopy wysokiego mężczyzny. Mimo, że strugi bursztynowej krwi ciekły z jego ran, miał to gdzieś. Ponieważ to nie był on. Nie był sobą.
Oczy Harry'ego natychmiast weszły w kontakt z ogromnym lustrem przymocowanym do olbrzymiej ściany w łazience. Zobaczył czerwone zadrapania na karku, wywołane długimi śladami pazurów, dzięki czemu zrozumiał dlaczego czuł pieczenie za każdym razem, gdy przełknął ślinę.
Krew cieknie również z jego nosa i ust, tym razem jednak krew spływała do umywalki zamiast na kafelki w łazience lub jego nagą skórę. Harry odkręcił kran i pozwolił letniej wodzie zmyć resztki bałaganu jaki spowodował, barwiąc marmurowy zlew na czerwono.
Wtedy Harry zobaczył swoje oczy.
Zielone. Dlaczego są zielone? Nie powinny być zielone. Cokolwiek wydarzyło się poprzedniej nocy, wypuściło to coś. Harry potrzebuje tego z powrotem w sobie. Nie może znieść tej samotności, tej ciszy. Cisza w jego głowie może go zabić, nim on sam odbierze sobie życie.
Nie. Harry nie może, nie chce, nie ma zamiaru zmierzyć się z tą ciszą. Nigdy. On potrzebuje tego czegoś. To coś nigdy nie dało Harry'emu odczuć tej ciszy. To coś nie pozwoliło odczuć Harry'emu samotności. To coś jest z Harry'm od zawsze, pomagając mu krzyczeć i wypełniać jego świat dźwiękami.
Harry wiedział, że prawdopodobnie z jakiegoś powodu, wyjął to coś z siebie zeszłej nocy. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien nawet myśleć o tym, by umieścić to coś z powrotem w swoim umyśle. Harry o tym wiedział. Jednak w tym momencie miał to gdzieś, potrzebował tylko przewodnictwa, uczucia pełności, ponownej kontroli.
Harry potrzebował swojego narkotyku.
Chude, blade dłonie mężczyzny trzęsły się sięgając po złotą klamkę, z całych sił starając się przekręcić gałkę, aby móc wyjść z łazienki. Drobinki szkła z roztrzaskanej butelki Whisky wciąż tkwiły w twardej skórze jego pięt, jednak to w żaden sposób nie przeszkadzało Harry'emu. Był sparaliżowany bez swojego narkotyku.
Król zachwiał się na nogach nie mogąc złapać równowagi, przez co kilka razy lądował na kolanach, nim znów wstał, by ponownie upaść, tym razem boleśniej. Jest słaby. Słaby bez tego czegoś.
W desperacji, Harry kontynuował, czołgając się żałośnie w stronę toaletki umieszczonej na końcu pokoju. Nie obchodziło go to jak idiotycznie, czy nędznie teraz wygląda, jedyne czego potrzebował to żeby coś innego wzięło we władzę jego ciało, nim całkowicie straci nad sobą kontrolę.
Gdy jego kolana przybrały barwę głębokiego, cielistego różu i zaczęły piec, Harry wreszcie dotarł do celu. Tylko jedna rzecz leżała na drewnianym stoliku, było to małe pudełko. Nie miało koloru jedynie zwykła kość słoniowa. Na górze umieszczono klejnot, był szmaragdowy, mieniący się własnym blaskiem. Tak naprawdę nie było na nim niczego specjalnego, z wyjątkiem tego dziwnego pisma z przodu pisanego kursywą.
'Male Consolatoriam Domi'*
Harry sięgnął po pudełko, używając wszystkich sił w nogach, po czym upadł chwytając pudełko w ręce. Przez dłuższy moment nie robił nic oprócz patrzenia. Palce mężczyzny, pokryte zaschniętą krwią, przejechały po wypukłych literach i ich elegancji. Pudełko idealnie pasuje do jego dłoni, dzięki czemu Harry mógł łatwo je trzymać.
Harry wziął głęboki wdech, czując jak ukłucie strachu i niepokoju biegną przez jego myśli, co przypomniało mu, że znów rozmyśla.
Myślenie.
Harry nie chce myśleć. Nie chce odczuwać tych myśli, ponieważ prędzej czy później myśli zamienią się w wspomnienia. Jednak Harry zdaje sobie sprawę, że nie może pozwolić na to, by wspomnienia wkradły się do jego umysłu, ponieważ będą one początkiem jego końca.
Nie zwlekając dłużej, Harry przycisnął szmaragd umieszczony na górze drobnego pudełka. Po prawej stronie szyi, rozpoczęło się ostre szarpanie i pieczenie, przysparzając mu ogromnego bólu. Jakby ktoś zapalił papierosa i zgasił go na jego skórze.
– A-ah! — Harry jęknął z bólu, jego kciuk wciąż spoczywał na szmaragdzie. Zamiast zwolnić na nim nacisk, przycisnął go jeszcze bardziej.
– Kurwa! — Zaryczał, gdy uczucie pieczenia i rozrywania ustąpiło miejsca otwartej ranie, pozostawiając głębokie rozcięcie na jego karku.
Harry wziął głębokie wdechy, próbując zignorować ten agonalny ból i dyskomfort, którego doświadcza. Nie wytrzymał jednak tej tortury, w rezultacie rzucił szkatułką o ścianę w kolorze weluru.
Zbyt zajęty rozpaczął, Harry nie zauważył nawet że pudełko się otwarło, chociaż materiał z którego zostało zrobione nie był czymś łatwym do uszkodzenia. Pudełko upadło na biały dywan, a czarny wenom wylewał się z środka, jak lawa trzewiowa, gładko i powoli. Nagle to coś zaczęło robić się gęstsze i gęstsze, każdy płat lał się na drugi łącząc się w jedno.
Po jakimś czasie cała kupka hebanowego tuszu utworzyła gigantyczną bryłę, a Harry wyrwał się ze szponów rozpaczy i rozszerzył oczy w mieszance przerażenia i ulgi. Bryła zrobiła się bardziej kształtna, a wielkie białe punkty pojawiły się kontrastując z czernią, robiąc za oczy i usta.
To jest właśnie to coś, to on.
To coś ma jakby glutowate ramiona wystające z małych kałuż czarnej wody. Kilka, ostrych jak żyletki, zębów z kości słoniowej, uformowało się w jednym miejscu, a złośliwy uśmiech pokrył zewnętrzną stronę. Słońce lśniące zza okien oświetlało cienie w lodowatym wzroku tego czegoś patrzącego mrocznie na Harry'ego. Ochrypły głos wydobył się z tego czegoś, chropowaty i rozbawiony.
– Harry... Co za przyjemność. — Głos tego czegoś był nawiedzający, wysyłając dreszcze wzdłuż kręgosłupa starszego mężczyzny, ciarki przeszły mu po ramionach.
Harry nabrał nerwowo powietrza nie marnując ani sekundy. Już zaczynał widzieć przebłyski obrazów i głosów w swojej głowie odtwarzane non stop. Jego ręce sięgnęły do uszu i coraz wyżej w stronę czubka głowy, szarpiąc za brązowe loki. Nie mógł ich ścierpieć. Nie potrafił tego wytrzymać.
– Zatrzymaj to.... spraw, by przestały… — powiedział bezgłośnie Harry, łzy spływały w dół jego twarzy.
– Po-potrzebuję cię z powrotem. Ch-chcę żebyś wrócił… — Harry przystawił palec wskazujący do skroni. – ...tutaj.
To coś uśmiechnęło się do Harry'ego, a wężowy język pokazywał się i znikał w jego ustach.
– Otwórz szeroko. — To wszystko co powiedział, nim zatopił się w ranie, którą wypalił na karku Harry'ego kryształ. Pasożyt szybko się poruszał otaczając Harry’ego od środka.
Harry mógł poczuć bicie swojego serca. Krew pompowała się szybko, a jego ręce i nogi wydawały się dziesięć razy silniejsze, niż kiedykolwiek przedtem. Znajome poczucie władzy wzięło nad nim kontrolę, szybko wypełniając jego tęsknotę za nałogiem.
Jego mlecznobiała skóra została zastąpiona przez ciemne, brązowe włosy. Harry krzyknął głośno z bólu, gdy z czubka głowy wyrosły mu dwa rogi, zakręcając się do tyłu. Spojrzał na swoje paznokcie zauważając, że nie są już poobgryzane i połamane, zamiast nich, w szybkim tempie wyrosły długie czarne, pazury, tak samo jak z kło-podobnymi zębami. Adrenalina szalała, Harry po prostu czuł się żywy i potężny.
Z rozszerzonymi źrenicami, zieleń w oczach którą posiadał przemieniła się w żywą czerwień, tak samo jak kryształ leżący na drewnianej podłodze w pokoju Harry'ego. Nie było go już na zniszczonym pudełku.
– Tęskniłeś za mną? — Powiedziało to coś z rozbawieniem w głosie.
Harry spojrzał w lustro wiszące nad toaletką uśmiechając się, gdy zobaczył dominujące i onieśmielające zwierzę, którym się stał.
– Bardziej, niż za czymkolwiek w świecie.
*(Chyba “Słabość Wygoda Dom” ale za chiny nie mam pojęcia czy tak to się tłumaczy)
—
SPODZIEWALIŚCIE SIĘ PEWNIE, że życie na Nizinie stanie się lepsze, że nie może być gorzej, niż było przedtem. Jednak to tylko oczekiwania. A to jest rzeczywistość.
Teraz są tu Cyklopy, na których rzucono czar mordowania każdego Mergutczyka, ośmielonego wystąpić poza szereg. Cyklopy to bardzo duże istoty, ich masywna postura dorównuje dębowi. Omegi miały jednak trochę przewagi. Gdyż Alfy wciąż potrzebowały wiązać się z nimi, Omegą dano więcej chleba, sera i mleka, niż kiedykolwiek dano ludziom.
Oczywiście jeśli jesteś życzliwą Omegą jak Johanna Tomlinson, będziesz dzielić się swoim dodatkowym zapasem chleba, sera i mleka.
Królestwo, którym rządzi osławiony Król Styles, dało ludziom i Omegą z Mergunt więcej możliwych stanowisk pracy, które umożliwiają im zarabianie odpowiedniej ilości pieniędzy, by wyżywić rodzinę co najmniej jednym pełnym posiłkiem na dzień. Łatwo powiedzieć, że nikt nie jest fanem takiej decyzji.
W Mergunt nie pozostało zbyt wielu ludzi, połowa z nich zmarła przez wojnę, a większość z nich przez głód i choroby. Dzięki nowym lekom ziołowym i mądrym, nie magicznym specjalistą, choroby nie są już takim problemem jak kiedyś. Choroba miała w zwyczaju przechodzić z kąta w kąt, odgłosy śmiertelnego kaszlu i silnych kichnięć przemierzały w powietrzu Nizin. Teraz jedynie buczenie w pustych brzuchach i zanikający śmiech dzieci grają pierwszą rolę.
Wiadomo, że Merguntczycy nie zamierzają być tak traktowani przez wieczność. Kto by mógł? Jest wiele pomysłów, krążących po Nizinie, na to, by obalić Alium.
To nie będzie wcale takie łatwe. Każdy to wie. Alium posiada różnego rodzaju mikstury, zaklęcia, silne Alfy, magię i niebezpieczne uzbrojenie. Jeśli Merguntczycy chcą ich obalić, będą musieli zrobić to bardzo ostrożnie i z ogromną rozwagą. Wtedy w życie wszedł plan kradzieży magii.
– To szaleństwo! Niedorzeczność! Szaleństwo! W stu procentach dziwactwo! — powiedział Abdu Blank, najstarszy i najbardziej szanowany Merguntczyk, gdy plan został przedstawiony na spotkaniu odbywającym się co Piątek w południe.
– Ale proszę pana! — zaprotestowała Akinyi, silna członkini ruchu oporu. – To może wypalić! Musimy dać temu szansę!
– Oszalałaś, kobieto?! – zapłakał Abdu, na czole pojawiła się jego niebieska żyłka. – Co jeśli zostaniemy przyłapani? Zrobią z naszych kości różdżki.
– Kto chciałby twoich starych kości? Pewnie obrócą się w popiół nim będzie można rzucić zaklęcie! — odpowiedział duży mężczyzna z ciemną brodą, sprawiając, że cała grupa Merguntczyków wybuchła śmiechem.
– Dlatego powinienem! — Abdu wstał, jednak ciepła, mała dłoń na jego ramieniu natychmiast go uspokoiła, jak każdego kto się z nią zetknie.
– Spokojnie, Abdu. Wiesz co powiedział doktor Asan, żadnego stresu. Proszę, napij się trochę mleka. — Jay Tomlinson uśmiechnęła się do mężczyzny, podając mu kubek zrobiony z drewna i metalu.
– Co z niego za doktor.... Nawet nie skończył szkoły medycznej.. — wymamrotał Abdu, ale wziął kubek gadania.
– Jay! Powiedz szczerze, Louis ma siedemnaście lat, a Ceremonia Wyboru nakazuje wszystkim Omegą zjawić się na niej, aby być wybraną, przez brudne Alfy, jak jakaś rzecz. Czy jako matka chcesz takiego życia dla swojego potomstwa? — zapytała Akinyi, dostając pomruki porozumienia i ciekawości ze strony tłumu zebranego wokół nich.
Jay jedynie uśmiechnęła się słabo i zetknęła luźny kosmyk włosów za jej małe ucho.
– Omegi i Alfy zostały stworzone do tego by się ze sobą łączyć. To naturalny obrót sprawy. — Odpowiedziała cicho, na co Akinyi jęknęła z frustracji.
– Tak, wiem że to naturalne, ale nie w taki sposób! Gdzie jest zgoda na to? A część, gdzie obydwie strony chcą tego samego? Jeśli któreś Alfie spodoba się Omega, wybiera ją i już nigdy się o niej nie słyszy. — sprzeczała się Akinyi.
Jay nie powiedziała nic prócz; – Tak po prostu jest.
– Ale nie musi! Możemy się temu sprzeciwić! — upierała się Akinyi, na co tłum zebranych parsknął.
– Jak oryginalnie. Bezbronni Merguntczycy, bez żadnej armii, czy doświadczenia w walce, ocalą świat. Nikt oprócz ciebie nie narzeka, więc daj temu spokój i ochłoń. — starszy chłopak Fin, wypowiedział się z tyłu tłumu.
Akinyi powiedziała mu – pieprz się — nim z powrotem zwróciła uwagę na Jay.
– Ty jednak wiesz jakie są Alfy! Tylko spójrz co Mark zrobił Louisowi… — Jay spojrzała na Akinyi piorunując ją wzrokiem, który mógłby teraz ją stopić.
Tłum zamilkł, nikt nie mówił o byłym mężu Jay. Nikt. Zwłaszcza o jego związku z Louisem.
– Dobra Matko Tereso, skończ już. — wtrącił mężczyzna z kruczoczarnymi włosami, dzięki czemu napięcie w powietrzu się rozpłyneło.
– Brendon, posłuchaj co ona mówi! Powiedz jej, że jest nierozsądna! — Akinyi, krzyczała wskazując na Jay.
– Pani Tomlinson, jest pani… — zaczął Brendon, ale Jay uniosła brew patrząc na niego — …piękną kobietą, która wygląda na, nie więcej, niż dwadzieścia jeden lat.
Akinyi przewróciła oczami i dała za wygraną, tłum również wrócił do swoich chatek i ognisk.
– Czyż ona nie jest najszczęśliwszą osobą. — zaśmiał się Brendon, a Jay klepnęła go lekko w ramię.
– Martwi się jedynie tym jak to wszystko działa. Ale im szybciej zda sobie sprawę, że temu systemowi pisane jest zostać, tym szybciej da temu spokój. — powiedziała Jay, na co Brendon westchnął.
– Ma jednak rację, prawda? — wymamrotał.
Niebieskie oczy Jay napotkały te brązowe mężczyzny, porozumiewając się bez słów. Obydwaj wiedzą co to oznacza. Obydwaj wiedzą, że to przerażające.
Jay spojrzała w bok, unikając jego wzroku, po czym szybko zmieniła temat.
– Gdzie są Louis i Sam? Nie widziałam ich na zebraniu. — zapytała zmartwiona, ganiając siebie za to, że przedtem tego nie zauważyła. Jeszcze niedawno obydwaj byli w domu.
Brendon rozszerzył oczy śmiejąc się nerwowo.
– Nieee mam pojęcia.... Haha.. — jego głos był wysoki dając znać Jay, że kłamie. Dokładnie wie, gdzie są i co robią.
– Brendon. Gdzie są moi chłopcy? Louis nigdy nie przegapił zebrania. On i Sam nie przegapili by również urodzinowego obiadu Lottie — Jay zapytała oskarżycielskim głosem, martwiąc się strasznie.
Brendon owinął tylko ramieniem Jay śmiejąc się sztucznie – Jestem pewien, że z nimi wszystko dobrze. Te dzieciaki są najbardziej odpowiedzialnymi i niewinnymi chłopcami jakich znam.
-
– LOUIS TY DRANIU! POWIEDZ IM ŻEBY MNIE POSTAWIŁY! — krzyczał Sam, będąc uniesiony przez grupę nagich wróżek.
Louis biegł szybko w stronę małego miasteczka w którym żyją wróżki, niosąc tyle dyniowego chleba, ile da rady, delikatnie umieszczając każdy bochen w torbie zrobionej z jego starej przepaski na biodra.
– Jeszcze minutkę, Sam! — odkrzyknął Louis, kontynuując swoje poczynania. Sam był ubrudzony czerwonymi śladami szminki.
– Mogę być już w tym czasie ojcem! — Sam krzyknął rozzłoszczony, co było półprawdą. Rozebrano go z ubrań, a ciało obsypano małymi liźnięciami i pocałunkami.
Louis obrócił się i spojrzał na Sama z rosnącym uśmiechem. Wiedział jednak, że jeśli się nie pospieszy, wróżki wezmą go sobie.
Wróżki to bardzo dziwne stworzenia. Nie ważne, czy to mężczyzna, czy kobieta, jeśli wejdą w kontakt z kimś kto ich zdaniem jest atrakcyjny fizycznie, wezmą go sobie jako trofeum.
– Jakie śliczne włosy! — Jedna z wróżek pisnęła swoim malutkim głosikiem.
– Jakie silne zęby! — Kolejna zapiszczała.
– Ale co jest nie tak z jego stopami? — Zapytała jedna, sprawiając, że Sam się zarumienił, a Louis wybuchnął śmiechem.
– Zauważyły twoją grzybice stóp! — Krzyknął Louis, przez co wróżki spojrzały po sobie i natychmiast puściły Sama.
– Fuuuuj — krzyknęły zgodnie, nim uciekły w głąb lasu w różnych kierunkach. Twarz Sama była czerwona jak burak.
– W całej mojej egzystencji nie byłem bardziej upokorzony jak teraz. — stwierdził Sam, nim wstał i strząsnął bród ze swojej peleryny.
Louis uśmiechnął się promiennie, nim dał Samowi całusa w policzek. – Nie bądź dramatyczny Sammy. Było o wiele więcej momentów, kiedy robiłeś z siebie głupka. A teraz chodź.
Sam zarumienił się chwytając za policzek, który pocałował Louis, śmiejąc się jak idiota.
Louis spojrzał na niego. – Chodź już. Nie chcemy tu być, kiedy wróżki wrócą i będą zachodzić w głowę, gdzie podział się ich chleb dyniowy.
Sam ruszył obok Louis'a, nim wyszeptał; – Twoja mama nas zabije, gdy się dowie, że znów byliśmy w Lesie.
Louis owinął rękę wokół talii Sama. – Ale ja jestem pewien, że jej nie powiesz. Za bardzo mnie kochasz, żeby to zrobić.
Sam poczuł jak jego twarz znów robi się ciepła, nim pstryknął Omegę obok w czoło. – Palant.
Louis zachichotał, przez co serce Sama zatrzepotało. Mniejszy wspiął się na grzbiet Pegaza, którego przywiązał do wysokiego drzewa, gdy przeszli jakieś sześć metrów.
Pegaz to istota podobna do konia, lecz posiadająca skrzydła i gwałtowne nastawienie. Jeden zły ruch może kosztować cię życie.
– Lo-Louis, naprawdę musimy lecieć na tym czymś?! — jęknął Sam, na co Louis przewrócił oczami.
– Minęło dziesięć lat, a ty wciąż boisz się tych stworzeń. Po prostu wskakuj, wiesz, że nie pozwolę ci spaść. — obiecał Louis, podając rękę Samowi, by pomóc mu wskoczyć na grzbiet śnieżno białego Pegaza.
Sam owinął ręce wokół talii mniejszego chłopaka, zastanawiając się jak Omega może być odważniejsza od beznadziejnej Alfy jak on. Sam jest jedyną Alfą** na całej Nizinie. Częściowo przez jego strachliwe zachowanie, a po części dlatego, że nie posiada zdolności Alfy. To nigdy nikomu nie przeszkadzało. Sam jest nieszkodliwy, jak martwy liść.
– Jak ty umiesz jeździć na tym czymś? — Sam zapytał z ciekawości.
Louis wzruszył ramionami i odwiązał linę, którą przywiązał Pegaza do drzewa. – Nie mam pojęcia.
Niebieskie oczy Sama rozszerzyły się w zdumieniu. – Nie masz pojęcia? Co masz przez to na myśli?! Jak masz zamiar na tym polecieć?!"
Louis spojrzał z powrotem na Sama ze swoim sławnym dzikim uśmiechem, który przywdziewa za każdym razem, gdy ma zamiar zrobić coś absolutnie szalonego.
– Jak mówią w książkach. — I to mówiąc, pazurkami swojej Omegi Louis uszczypnął zad Pegaza, na co ten zarżał i wzleciał ku niebu, nad Lasem. Louis użył liny jako lejców i wbrew pozorom, zadziałało.
– LOUIS, TY OKROPNA ISTOTO, POSTRADAŁEŚ ROZUM?! — wrzasnął Sam, automatycznie czując mdłości, gdy wiatr owiał jego twarz.
– W ten sposób cyklopy nas nie znajdą! — krzyknął Louis, śmiejąc się zaciągnął lejce, by pokierować Pegaza w stronę domu.
Z góry można zobaczyć wszystko: zamek, Wyżynę, Nizinę, wioski, ludzi, trolle, ogry, a nawet potwory z jeziora, które kochały głębie bagien. Louis był całkowicie oczarowany, kiedy Sam był wstrząśnięty, zamykając oczy i zaciskając ręce wokół talii Louis'a tak mocno, że ten czuł jakby nosił gorset.
Louis spojrzał w dół dostrzegając znajome chatki i ogniska, co mówiło mu, że musi polecić trochę w lewo i wylądować. Żołądki obu chłopców zapadły się, gdy Louis lądował w szybkim tempie. Sam krzyknął trochę w odpowiedzi.
– Przypomnij mi żebym następnym razem został w domu, gdy będziesz chciał się przejść. — Sam wyszeptał do ucha Louis'a zdyszany, kiedy usłyszał jak Pegaz wylądował ostro na trawie.
– Nie słyszałem tego. — zachichotał Louis, ale przestał się śmiać, gdy Pegaz zrzucił chłopaków z grzbietu i odleciał, nim więcej szkód się dokona.
Obaj jękneli z bólu. Sam wymamrotał – pieprzona cipa — wstał i potarł obolałą głowę. Louis wkrótce wstał zaraz za nim i uśmiechnął się krzywo.
– Powinniśmy wracać, chcę zobaczyć minę Lottie, gdy dowie się, że przyniosłem jej ulubiony chleb z okazji jej urodzin. — powiedział szybko Louis, chwytając za dłoń Sama i biegnąc w stronę ich wioski.
Gdyby tylko wiedzieli co na nich czeka, gdy dotrą do celu ich podróży.
** (Tak. Sam jest Alfą, choć z pierwszego rozdziału mogliście wywnioskować inaczej)
————
Hej Wam! Piszcie jakie macie spekulacje. Jestem ciekawa co myślicie.
I Love You All!!!
Kamila.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top