Część I

Nie dawał jej spokoju od jakichś piętnastu minut. Co dokładnie do niego nie docierało? Mogła mu to szczegółowo wytłumaczyć, ale nie miała ochoty marnować czasu na typa tego pokroju. W najmniejszym stopniu nie interesowało jej zamążpójście, szczególnie takie zamążpójście. Albo zakocha się sama, albo wcale. Nie potrzebowała w tym pomocy ojca, już i tak za bardzo właził jej z butami w życie i rujnował wszystko co w nim napotkał. Chciała świętego spokoju, wolności i trochę prywatności, ale nie, przecież to niemożliwe, nie w jej sytuacji, naturalnie.

Gargulec spojrzał na nią wzrokiem małego kocięcia i wystawił ponownie dłoń śliniąc się niczym buldog.

-Niestety, ale jestem zmuszona odmówić-wzdrygnęła się i  spojrzała na złoty żyrandol wiszący tuż nad jej głową.

Co ona takiego w sobie miała? Podobno wszystkie księżniczki o jakich dane było jej słyszeć były piękniejsze, głupsze i bardziej puste od niej. Jasny Merlinie, przecież wszyscy są zainteresowani bardziej uległymi na urok, klasę i skarbiec. Ona wcale taka łatwa nie była i jakoś nie planowała być. A więc, wracając do pytania wstępnego, po cholerę ci wszyscy tlenieni książęta mieli ochotę na zawsze związać się z nią nierozerwalnym uczuciem, wróć, kontraktem, bądź zakładem jak kto woli.
Na jej drodze pojawił się kolejny chętny do majątku ale uśmiechnęła się i wskazała na stół zastawiony przekąskami i napojami

-Przepraszam, ale nie czuję się na siłach-szybko go wyminęła.

Żeby tylko zaczepił ją taki, który nie potrafi liczyć złotych monet, taki który jest ślepy na piękno zewnętrzne i taki, który cechami jest w połowie podobny do niej. Och! Wtedy byłoby perfekcyjnie! A żeby był jeszcze przystojnym, gorącym i inteligentnym mężczyzną! Chętnie by takiego przyjęła pod swoje skrzydła.

Sala w której się znajdowała była przepełniona jedzeniem, dekoracjami ze szlachetnych kamieni i wesołymi gośćmi, którzy hulali od czterech godzin kręcąc się na szklanej podłodze. Wielkie metrowe witraże przedstawiały członków rodziny Hartwigów. Ona też miała jeden.

Kora miała też bardzo bogatego ojca, silny charakter i własne zdanie. Brzydka też nie była, a taka skarbnica mądrości u boku mogła być podstawą mocnego i trwałego związku, wróć, państwa, królestwa, jak kto woli. Przecież dokładnie o to tym wszystkim błaznom chodziło! Ożenić się z księżniczką, okazyjnie nieźle zarobić i powiększyć tereny swojej krainy, dwu, albo i nawet trzykrotnie.
W pewnym momencie poczuła na swoich powiekach chłodne długie palce, sięgnęła dłonią do kolana ale sekundę później znów wszystko widziała i podparła się pod boki biorąc głęboki wdech.

-Mnie nie odmówisz, prawda piękna?-olśniewający kabalarek przeleciał nad nią i wylądował dwa kroki przed nią z delikatnością składając swoje srebrne skrzydła.

Popatrzyła na niego z niesmakiem kiedy postawił kolejny krok w jej stronę, zaśmiała się kiedy złapał za jej lewą dłoń i przejechał palcem po linii przeszłości.

-Przepraszam za śmiałość Francis, ale muszę zadać ci to pytanie-spojrzała na następce leśnej krainy, który wydawał się głupszy od jej nowego służącego. Do tej pory nie mogła uwierzyć w to, że przez jakieś osiem lat była nim bezgranicznie zauroczona.

-Zamieniam się w słuch-chwycił ją pod ramię i uśmiechnął się szarmancko.

Również uśmiechnęła się najpiękniej jak umiała, wzięła wdech.

-Kiedy to ci się znudzi?-wyrwała dłoń i oddaliła się od wróżka, który przeklną pod nosem i poleciał za nią.

-Sir! Nie można odrywać się od zmieni w Wielkiej Sali!-krzykną jeden z lokali zatrzymując zirytowanego wróżka, który zawisł nad nim w powietrzu i pstrykną palcami.

Sęk w tym, że ona nie miała w tym interesu, a jakiś głupi arogant spędzający godziny na przeglądaniu się w lusterku nie był jej do niczego potrzebny. Potrafiła sama zadbać o siebie, o mieszkańców i rodziców. W końcu za kilka tygodni miała dumnie wkroczyć na tron i objąć władzę w całym swym przyszłym królestwie. O męża też umiałaby zadbać, ale zgodnie z zasadami, gdyby przyjęła sakrament małżeństwa, jej ''ukochany'' odebrałby jej wszystko, niezależność, wolną wolę i przede wszystkim WŁADZĘ, a władza była dość istotna. Ona nie zrobi sobie wody z mózgu.

-Francis.

Białowłosy skrzywił się na dźwięk swojego imienia tak, jakby miał zaraz zjeść pudding swojej ciotki hrabiny, ale grzecznie znów przywarł do ziemi i ponownie pstrykną palcami perfidnie się uśmiechając.

Mrugnęła do niego i z wyższością zamachnęła do tyłu włosami przyprawiając go o wymioty.

-Skubana jędza-skrzywił się i wyparował.

Wokoło niej wszyscy wirowali, uśmiechali się i rozmawiali. Połowy tych stworzeń nie znała, ale kogo to obchodziło? Rodzice koniecznie chcieli pomóc swojej córeczce dokonać wyboru co do kandydata na chłopaka. Zaprosili chyba wszystkich możliwych kawalerów z całego globu. Aż dziw, że się w tej sali zmieścili. Z resztą bez skutku, wszystkie te starania poszły na marne, bo żaden nie przypadł jej do gusty w ani jednym procencie.

Kiedy dwóch nowych adoratorów zbliżyło się do niej z zamiarem flirtowania, przepraszająco się uśmiechnęła i usprawiedliwiając się zbyt ciasnym gorsetem jak najszybciej się oddaliła by zaczerpnąć świeżego powietrza. Potrzebowała chwili wytchnienia bo, cała ta szopka polowi zaczynała ją przerastać, a co gorsza, irytować.

Stuk jej pantofelków zniknął w wesołym gwarze, chciała biec ale etykieta i kultura jej zabraniały. Poza tym, trudno było przecisnąć się przez tłum ledwo idąc, a co dopiero pędząc przez salę z butami w ręku. Fakt, chciała zrobić na złość rodzicom, tyle, że brakowało jej energii. Wyżyje się na tych okrutnych ludziach innym razem, była naprawdę zmęczona.

Właściwie to w tej szmacie nie dało się nawet komfortowo chodzić, a bieganie wydawało się wręcz niemożliwe. Gorset, halka i te sprawy, nie zapominając o fryzurze. Rozwaliła by ją tu i teraz, ale wtedy matka by ją rozerwała na strzępy, a ojciec nie dopuścił do tronu za zhańbienie wielkiego rodu. A sama z siebie królowej zrobić nie może! Wstrzymała się więc i wyprostowana w dalszym ciągu pokonywała korytarz.

Gdyby była facetem byłoby jej łatwiej.

Dotarłszy do balkonu oparła się barierkę i odetchnęła z ulgą. Nikt tu nie powinien jej przeszkadzać, a nawet jeśli, szybko by się gościa pozbyła. I to w wielkim stylu, jak to na przyszłą królową przystało. Wreszcie mogła spokojnie oddychać i myśleć, najlepiej to by poszła spać, ale nie mogła. Oczywiście, że nie mogła. Cała ta zabawa była zorganizowana dla niej. Ogromny bal na szesnaste urodziny.

Mimo wszystko było jej miło, nie chciała narzekać na całe dobro które ją spotkało. Niezmiernie cieszyła się z możliwości, jakie los podawał jej na tacy pod nos. Mogła się uczyć, nie martwić o ubrania, jedzenie czy pieniądze. Ona się w tym urodziła. Była następczynią tronu. Miała absolutnie wszystko czego jej potrzeba i jeszcze więcej. To niestety nie zmienia faktu że nienawidziła sukienek, falbanek, kokardek i innych księżniczkowatych, totalnie niepotrzebnych i niewygodnych pierdół. Ale w czymś chodzić musiała, a do dyspozycji miała brokat, róż i jeszcze raz róż.

Pokręciła z niedowierzaniem głową, a jej uwagę przykuło całe mnóstwo świetlistych kwadracików. Mimo późnej godziny w oknach mieszczan paliły się światła. Na niebie natomiast migotało tryliardy malutkich punkcików.

Przymknęła powieki i uśmiechnęła się pod nosem.

Z sali zaczęła dobiegać spokojniejsza i bardziej klimatyczna muzyka. Kosmyki włosów opadły jej na twarz, a policzki się zarumieniły. Złożyła do siebie dłonie i wyszeptała:

-Pomóż mi w sprawowaniu rządów...

Wiatr lekko muskał jej ciepłą skórę i bawił się wstążkami od sukni. Zdawało się, że za moment rozplecie idealnie związaną kokardkę na jej talii, jednak tego nie zrobił. Czekał i wsłuchiwał się w jej słowa:

-Zachowaj mnie i moich przyszłych poddanych od wszystkiego co złe...

Świerszcze poczęły przygrywać tylko im znaną melodię, a ptaki upiększyły ich grę ćwierkaniem. Nocny koncert się rozpoczął i miał tak trwać i trwać pieszcząc uszy królewny aż do wschodu słońca.

-Postaw na mojej drodze dobrego człowieka, który mnie pokocha i którego ja pokocham...

Gwiazd i zapalonych izb zdawało się być więcej. Mrok nocy oświetliły świece i jej promienny uśmiech. Pragnęła kogoś jej pokroju. Tego jedynego.

-Amen-z powrotem otworzyła powieki i zakończyła modlitwę.

Kolejny powiew wiatru przypomniał jej o gościach i całym tym przyjęciu, w którym obowiązkowo musiała uczestniczyć. Naprężyła się jak kotka, przeciągle ziewnęła i poprawiła suknię.

-Jutro to odeśpisz-pocieszyła się ale przypomniała sobie o porannym piciu herbatki z Titianą. Boleśnie uderzyła się w twarz i ruszyła w stronę uradowanych gości, którzy na jej widok podnieśli się z miejsc i poprawiając włosy skierowali się ku jej cudownemu obliczu.

-^-

Coś go uwierało w bucie, po raz kolejny musiał sprawdzać jego zawartość i męczyć się z ponownym nałożeniem. Przysiągł sobie, że następną wypłatę całkowicie poświęci na szewca, w innym przypadku oszaleje z tych wszystkich odcisków i niezałatanych dziur. Nie chcąc się niepotrzebnie denerwować westchną głęboko i postanowił zdjąć drugiego. Stopy musiały się wreszcie uwolnić od tych okropnych sabotów. Już wolał chodzić boso.
W kuźni roiło się od ciem pragnących światła sześciu zapalonych świec. Mimo późnej godziny było całkiem jasno i ciepło. Tak gorącej nocy w tym lecie jeszcze nie było. Potarł swoją brodę, na której zaczął pojawiać się ciemny zarost po czym szybkim krokiem podszedł do stołu i na moment usiadł. Przepełniony ciekawością wyją swój lertor i z uwagą przyglądał się rozszerzającej się ku górze cieczy. Temperatura wzrastała z prawie każdą godziną, a on o tym wiedział najlepiej.

Wyjął z szuflady pergamin, gęsie pióro i ubrudził jego czubek kałamarzem. Począł smarować swoje przemyślenia i obserwacje, co chwilę coś podkreślając i przekreślając. Odczuwał przy tym wielką satysfakcje, poświęcał temu projektowi każdą przerwę i niejedną noc. Nowy wynalazek działał bez zarzutów, musiał tylko zdobyć wytrzymalsze części i lepiej je poskładać do kupy. Proste to jednak nie było. Należało zachować ogromną ostrożność i uwagę. Rtęć, którą się posługiwał była niebezpieczną substancją. Nie chciał na stracie swojej kariery nawdychać się parującej cieczy. Nie, w tym wieku zdecydowanie nie miał ochoty na objawy szaleństwa.

Zmierzwił szybki ruchem dłoni przydługie, kruczoczarne włosy i rozejrzał się po pomieszczeniu piwnymi oczami. Oprócz niego samego i żądnych jasności owadów nie było tu żywej duszy. Uwagę skierował na bose stopy zmęczone zdecydowanie za małym rozmiarem obuwia. Lekko rozmasował obolałe kostki, pięty i szczęśliwy podniósł się z taboretu. Uczucie satysfakcji nie zniknęło nawet w momencie, w którym poczuł burczenie w brzuchu. Nie przeszkadzał mu głód i pragnienie, najważniejsze były owoce jego pracy, które pomogą w przyszłości ludzkości...

Nagle za oknem coś się poruszyło i na pewno nie można było zaliczyć tego do silnego powiewu wiatru. Cień zniknął tak szybko jak się pojawił, ale to nie uśpiło czujności Hektora. Spostrzegł leżący blisko kowadła dłut. Złapał go oburącz i mocno ścisnął. Zaczął obracać się wokół własnej osi skanując na wylot kuźnię. Ścisnął szczękę, a strach zaczął przejmować kontrolę nad jego ciałem. W pewnym momencie nie mógł się ruszyć, stał jak głaz, jak zamarznięty sopel lodu. Poczuł się tak, jakby był przynajmniej sześć razy cięższy niż aktualnie. Nie miał siły zrobić kroku. Pot kroplami leciał mu z czoła. Nie mógł nic. Kiedy ponownie usłyszał kroki coraz trudniej było mu złapać oddech, a serce niebezpiecznie przyśpieszyło. Wielka gula utworzył się w jego przełyku. To coś to nie był wiatr. To coś się zbliżało. Gdy całe życie przeleciało mu przed oczami, przez okno wpadła krwiożercza bestia gasząc dwie świece. Zerwał się silny wiatr i zgasił kolejne. Do zawału serca chłopaka brakowało bardzo niewiele, ale rozbudzony zrobił krok w tył i zaczął jeszcze ciężej oddychać. Trzęsącą się dłonią uniósł świecznik, ale przez nagły ruch oblał się gorącym woskiem. Krótko jękną pod nosem, ale uciszył się i usłyszał z oddali złowrogi pomruk. Bał się, niesamowicie się bał, ale przełkną ślinę i łamiąc swoje bariery, zaświecił zgaszone świece.

-Poważnie panno Klaro?

W kącie pomieszczenia siedziała biała kotka, która zmęczona nocnymi łowami piła wodę z glinianego naczynia. Kiedy ugasiła pragnienie odwróciła pyszczek i posłała pytające spojrzenie młodemu wynalazcy.

Odetchnął z ulgą, odłożył dłut i zdjął skórzane rękawice, które dostał od wuja Leonarda trzy lata temu. Podszedł do misy z czystą wodą i przemył dwa razy twarz, mocząc przy okazji też włosy. Musiał bać się wszystkiego co się rusza? Jak na młodego mężczyznę był wysoki i dobrze zbudowany. Mało osób miałoby odwagę mu się postawić. Ale problem zaczynał się wtedy, kiedy miał do czynienia z osobą, która znała jego charakter. Wtedy było naprawdę ciężko, ale zawsze potrafił się wykaraskać z każdej sytuacji żywy i bez szwanku. Liczyło się, że dalej żył! To przecież najistotniejsze!
Rozwiązał fartuch i powiesił go na krześle. Pozbył się również gogli i paska. Przeciągnął się i podszedł do okna, przez które przed chwilą wpadła kocica. Przelotnie spojrzał w niebo, westchną rozmarzony i poczuł długie ostre pazury na szyi, wzdrygną się.

-Panno Klaro, mówiłem, że nie można nikogo drapać, masz od tego nogę od stołu-odwrócił się i padł nieruchomy na ścianę.

Nieustannie próbował zaczerpnąć choć odrobinę zbawiennego powietrza, szanse malały z każdą sekundą. Płonęło mu gardło. Usłyszał szybkie kroki kilka metrów od niego, lustro przebił czerwony promień, setki kawałeczków szkła wbiło się w jego twarz i oczy piekąc go niemiłosiernie. Przed oczami pojawiły mu się mroczki, zamazał mu się obraz, ścisną powieki. Oślepł. Zaczął głośno szlochać i krzyczeć, ostatkami sił sięgną ręką do kieszeni załatanego surdutu i chwycił zegarek podręczny na złotym łańcuszku, nacisną malutki, tylny przycisk.

Przecięło mu plecy, sztylet padł na ziemię ubabrany we krwi.

-Sp...

Przepełniony ciekawością wyją swój lertor.

Czas czas czas.

Zerwał firanę i położył na niej narzędzia, pelerynę, szufladę z wynalazkami, ubrania i śmietanę. Dokładnie ją związał i znów sięgną do zegarka, sprawdził godzinę. Popatrzył na śnieżną kotkę i starł pot z czoła.

-Uciekaj panno Klaro.

Przeciągle zamruczała i wyskoczyła przez okno.

-^-


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top