Rozdział drugi. You're on your own kid.
Początki bywały trudne. Luke nie do końca wierzył, że to wszystko dzieje się naprawdę. I że w ogóle się uda. Z jednej strony czuł ogromną ulgę, mając wrażenie, że po opuszczeniu miasteczka opuszcza go również część tej dziwnej ciemności, która od tak dawna kłębiła się w jego wnętrzu, ale z drugiej strony im bardziej oddalał się od Shalersville, tym bardziej czuł napawający go lęk i nagle wszystkie racjonalne argumenty rodziców stawały się... bardzo przekonujące. Kilka razy zastanawiał się nad tym, czy nie zawrócić, czy to przypadkiem nie jest najgorszy pomysł na jaki wpadł i czy beznamiętne życie w rodzinnym miasteczku nie było lepszą opcją.
Luke nigdy nie podróżował. Nigdy nie był poza stanem Ohio. Rodzice za tym nie przepadali i chyba im się nie chciało, a niedalekie Cleveland było szczytem ich możliwości. Poza tym, Luke może był ze dwa razy w Toledo, ale nigdzie więcej. Nigdy. Dlatego też cała ta podróż była taka absurdalna i... może jednak trochę głupia. Poza tym, nigdy nie prowadził tak dużego auta. W ogóle, rzadko prowadził. Rodzice mieli swoje samochody, którymi praktycznie wcale nie pozwalali mu jeździć, a samo prawo jazdy zdał na farcie i w sumie to sam nie był pewien jak mu się to udało. W tak niewielkim miasteczku wszędzie dało się poruszać pieszo, lub tak jak Luke, na desce. Poza tym, mieszkańcy Shalersville byli bardzo leniwi i samochodów zawsze było tam mnóstwo. Luke był prawie pewien, że nawet gdyby był mrówką, to szybciej dostałby się do celu pieszo, niż w jakimś głupim aucie.
Prawo jazdy zrobił w sumie tylko po to, by nie odstawać od swoich znajomych z wielkiego miasta. No i chyba wiedział, że przyda mu się ono w uwolnieniu z sideł rodzinnej miejscowości. Sam nie do końca wiedział po co się na to zdecydował. To wszystko wydawało się być takie głupie i... bez znaczenia. I póki co przynosiło mu tylko gigantyczne ilości stresu, nic więcej. Miał jednak wrażenie, że on i jego nowy dom doszli do porozumienia, bo nie prowadziło mu się wcale tak źle. Twierdził na przykład, że z autem ojca nie potrafił się dogadać, bo tamto ciągle gasło, nie chciało współpracować nawet na prostych drogach! I irytowało blondyna do granic możliwości. Ale tu było mu dobrze. Trzymał się w odpowiedniej odległości od krawędzi jezdni i wiedział jak mocno wcisnąć hamulec, by nie wypaść przez przednią szybę. Właściwie to na chwilę nawet przestał myśleć. Drogi były puste, z głośników grała jego ulubiona płyta, a rześkie powietrze dostawało się do środka przez uchylone szyby i gilgotało go po policzkach i szyi. To na tym próbował sie skupić, co jakiś czas zerkając na mapę w swoim telefonie, by orientować się gdzie jest i jak jedzie. Nie miał żadnego konkretnego celu. Jeszcze.
Po niecałych pięćdziesięciu milach zatrzymał się na jakimś odludziu i po prostu, w końcu głęboko odetchnął. Dopiero wtedy poczuł jak bardzo jest spięty i zestresowany. Mimo wszystko, to był dla niego wielki krok. Ostatnia szansa. Ostatnia nadzieja. Jeśli to go nie uratuje, to już sam nie był pewien co takiego mogłoby to zrobić. Pokładał w tej wyprawie tak wiele nadziei... Nie myślał o niczym innym przez ostatnie miesiące i nie był pewien co zrobi ze sobą, gdy ta podróż nie pójdzie po jego myśli. Naprawdę się zabije? To wszystko przytłaczało go zbyt mocno. Sprawiało, że bardzo panikował.
Miał wrażenie, że drżenie rąk zwiększa się z każdą sekundą, a gdy się podniósł, nogi dygotały mu na wszystkie strony w tym stopniu, że musiał ponownie przysiąść. Rozejrzał się po klaustrofobicznym wnętrzu, w poszukiwaniu swojego jedynego towarzysza, albo... może jakiegoś wsparcia? Współczucia? Ale kot spokojnie leżał na jego łóżku, jak zwykle zajmując więcej miejsca niż nie jeden duży pies. Albo nawet i człowiek. Nie zauważył nawet jak bardzo jego właściciel jest roztrzęsiony. Luke spuścił wzrok na swoje kolana i dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest całkiem sam. Że nie ma nikogo poza tym zwierzakiem. Nie tylko w podróży, ale tak ogólnie. Rodzice, choć wiedzieli, że wyjeżdza tego ranka, nawet nie zostali, by się z nim pożegnać. Wcale ich nie interesował. Nikogo nie interesował. Nigdy. Zawsze był sam, sam ze sobą. Nigdy nie miał najlepszego przyjaciela, kolegów, znajomych. Nie miał nawet głupiego brata, do cholery. I właśnie wtedy, gdy to sobie uświadomił, zalała go tak potężna fala żalu i... smutku, jak chyba nigdy wcześniej. Na miękkich nogach zsunął się z fotela, siadając na podłodze zaraz za nim i po prostu zacisnął powieki. Czuł się tak okropnie... ciężki. Niepotrzebny. Bezwartościowy. Nim się obejrzał, jego oczy zaszły łzami, a on przez pierwsze dwie sekundy nie rozumiał co się z nim dzieje. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że płacze. Otarł łzy palcami, przez chwilę po prostu przyglądając się wilgotnym opuszkom.
To wszystko wydawało się być tak... nierealne i... nieludzkie? Luke nie potrafił określić słowami uczuć, które miał w tamtym momencie w sobie. Było ich tak dużo, były tak ostre i tak mocno kaleczyły jego mięciutkie, niewinne wnętrze. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio płakał i żadne wspomnienie nie przychodziło mu do głowy. Pewnie płakał jak miał jakieś siedem lat i zdarł sobie kolano podczas nauki jazdy na rowerze... Ale co dalej? Wydawało mu się, że mógł uronić też kilka łez na pogrzebie babci, gdy był w trzeciej klasie. A później? Luke nie sądził, że płakał kiedykolwiek później. Pamiętał tylko obojętność i wewnętrzny chłód. I te cholerne, smutne wspomnienia, zawsze były szare, czarne, białe. Nigdy nie zawierały w sobie ani krzty koloru. Nim się obejrzał, cichy szloch wysunął mu się gdzieś spomiędzy ust, a to zdziwiło go tylko bardziej. Co się z nim działo? Wcześniej nie płakał, niczym się nie przejmował, a teraz właśnie to robił, i to w takim stopniu? Czuł, jakby bariera, którą miał w środku przez tyle lat, w końcu pękła, wybuchła i miał wrażenie, że już się nie pozbiera. I pomimo tego, że ta chwila wydawała się być raczej smutną i żałosną, Luke gdzieś w środku poczuł szczęście. Takie zwykłe, niewinne szczęście, kiełkujące gdzieś w jego wnętrzu, podlane właśnie jego gorzkimi łzami. Luke nigdy nie czuł czegoś takiego. On w ogóle dawno nie czuł niczego. Więc, nawet jeśli brzmiało to paradoksalnie, ten smutek sprawił, że oblała go najzwyklejsza...ulga. Bo w końcu, w końcu poczuł... coś. Cokolwiek. W końcu nie czuł się pusty. Już nawet negatywne emocje były lepsze od żadnych. Był człowiekiem, był cholernym nastolatkiem i miał do nich prawo. Nie rozumiał dlaczego wcześniej nie potrafił tego zrozumieć.
Miał wrażenie, że oszalał, gdy cichy szloch nagle przemienił się w uśmiech. Taki nieśmiały, niepewny, nie do końca przekonany o tym, czy jest tam w ogóle mile widziany. Ale był. Był jak ten jeden głupi żart, który pojawia się w krytycznie poważnych momentach i poprawia wszystkim humor. Jak słodki uśmiech od nieznajomego na ulicy, któremu podoba się twój t-shirt, plecak albo makijaż, akurat wtedy gdy tobie trochę brakuje pewności siebie. Jak dotyk bliskiego, dodający otuchy w trudnych momentach, albo ulubiona piosenka po tragicznym dniu. Był potrzebny, potrzebny jak nigdy. Luke już do końca pamiętał jak bardzo oczyszczający był ten mały moment. Ta chwila... odrodzenia. Czuł, że coś w środku, tak głęboko w nim właśnie przeszło przemianę i już nigdy nie wróci do poprzedniego stanu. I wiedział, że to dobre. Płakał jeszcze przez kilka minut, ale nie ocierał łez ze swoich policzków. Pozwalał każdej z nich spływać w dół po policzkach, pozwalał im tworzyć własne ścieżki na swojej twarzy i wręcz z podziwem pociągał nosem. Czuł się tak dobrze! W tamtym momencie uświadomił sobie, że ta podróż już daje mu to, czego szukał. Że w końcu znów czuje się jak... człowiek. Taki z emocjami, ze smutkami, zmartwieniami, taki ze łzami w oczach i z małym uśmiechem na ustach.
Pozwolił tej chwili trwać, delektował się nią, cieszył się z niej jak dziecko. I nagle wszystko stało się lepsze. Był sam. Całkiem sam. Nic go nie zatrzymywało, nic nie sprawiało mu przykrości i nic nie próbowało go zmienić. Nie miał niczego, wszystko było gdzieś tam, do odkrycia, czekało na niego i wcale nie wydawało się już takie straszne. Luke uśmiechnął się znów, trochę szerzej, do samego siebie, do swojego słodkiego uśmiechu sprzed chwili, a zaraz po tym poczuł jak jego puszysty przyjaciel ociera mu się o nogę, zaczynając cicho mruczeć. Luke wziął go na ręce i przycisnął do piersi tak mocno jak tylko potrafił, pociągając znów nosem i zostawiając czułego całusa na jego głowie. Ku jego zdziwieniu, zwierzak nawet się nie opierał. Nie próbował uciekać. Tak jakby doskonale wiedział, jak bardzo był w tamtym momencie potrzebny.
– Jesteśmy sami, Jeffy. Tylko my się teraz liczymy – wyszeptał cicho, a kociak odpowiedział cichym miauknięciem, jakby w pełni go zrozumiał. Luke uśmiechnął się tylko szeroko, pozwalając kotu zasiąść na swoich kolanach i biorąc głęboki oddech. To właśnie teraz, wszystko się zaczynało. I Luke zamierzał pozwolić temu trwać. I zobaczyć dokąd go to doprowadzi. W końcu podniósł się z podłogi, po raz kolejny zasiadając za kółkiem, tym razem w o wiele lepszym nastroju. Miał misję do wykonania! Początkowo nie planował tego dnia niczego konkretnego, ale w tamtym momencie zadecydował, że musi jeszcze bardziej oddalić się od tego głupiego rodzinnego domu. I obiecał sobie, że zatrzyma się dopiero poza Ohio, dopiero gdy zrobi coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie robił. Wyjedzie za granicę rodzinnego stanu i już nigdy, nigdy więcej się za siebie nie obejrzy. Nie zastanawiał się zbyt długo, szybko powrócił na drogę, cicho podśpiewując sobie ulubione piosenki. I właśnie w ten sposób już pierwszego dnia znalazł się w Michigan. Co prawda zatrzymał w pierwszym dozwolonym miejscu, zaraz po przekroczeniu starego znaku z potężnym "MICHIGAN WITA" wyrytym na całej jego wielkości, ale i tak poczuł się tysiąc razy lepiej. Ta podróż, choć na pierwszy rzut oka miała być tylko głupią, spontaniczną wycieczką, coraz mocniej stawała się dla niego wędrówką po własnym wnętrzu i uczuciach. Ale Luke nie żałował ani chwili. Czuł się tak wspaniale! Podekscytowanie znów wypełniło go po brzegi i w końcu opuścił swój słodki kamper, wychodząc na zewnątrz i oddychając głęboko. Miał wrażenie, że nawet powietrze jest tu znacznie inne. Czystsze. Szczęśliwsze.
Zgarnął ze sobą aparat, a potem po prostu ruszył przed siebie. Zastanawiał się, czy uda mu się znaleźć jakieś piękne miejsce i zrobić kilka ładnych zdjęć. Nie lubił robić ich sobie, nie lubił robić ich ludziom, bo w sumie nigdy się jakoś z nimi nie dogadywał i trochę go to krępowało. Nawet nie sama rozmowa z modelami, ale to wyciąganie aparatu, niezręczna cisza, przerywana jedynie pstrykaniem fotek i jego dziwna, skupiona mina. Dlatego zazwyczaj nie wyciągał aparatu gdy ktokolwiek, kto mógłby na niego dziwnie spojrzeć, był w pobliżu. Ale tak bardzo chciał mieć pamiątkę po tej chwili! Dlatego pstryknął kilka zdjęć i nawet jeśli nie były one specjalnie wybitne, ogłosił je swoimi ulubionymi.
Nie zatrzymał się jednak w miejscu, tylko pokierował dalej, w stronę wydeptanej ścieżki. Był ciekawy, dokąd go zaprowadzi. Po kilkuminutowej wędrówce znalazł jakiś szlak i bez zastanowienia udał się właśnie za nim. Potrzebował chwili przerwy po tak długiej, nieprzerwanej jeździe. Nogi same pokierowały go w głąb wysokiego, gęstego lasu, a on tylko mocniej otulił się bluzą, bo było tam zdecydowanie chłodniej. Trochę obawiał się, że zaraz napadną go jakieś niedźwiedzie albo wilki albo cokolwiek innego, a gdy wróci na parking to nie zobaczy tam swojego kampera, ale mimo wszystko kierował się dalej. Wiosenne słońce nieśmiało przebijało się pomiędzy liśćmi, a gdy trochę zboczył z wydeptanej ścieżki odkrył, że ma pod stopami mięciutki, zielony mech. Pochylił się by go dotknąć, a po chwili po prostu na nim usiadł, przez dobry kwadrans podziwiając cudowną przyrodę. Naprawdę doceniał jej piękno. Piękno świata, w którym przyszło mu istnieć.
W końcu jednak żołądek dał mu o sobie znać, a Luke dopiero wtedy przypomniał sobie, że przecież minęło już całkiem sporo czasu zanim cokolwiek zjadł. Dlatego, trochę niechętnie, wrócił na ścieżkę i z powrotem do swojego auta. Nakarmił kota, a potem również sam zjadł coś na szybko, przy okazji szukając jakiegoś bezpieczniejszego parkingu na spędzenie nocy, bo wkrótce miało zacząć robić się ciemno, a on chyba jednak nie chciał zostawać samemu w takim miejscu, mimo wszystko jeszcze nie czuł się na tyle bezpiecznie. Emocje i myśli znów trochę go przytłoczyły, dlatego ostatecznie został tam jeszcze trochę czasu, przez chwilę siłując z drzwiami z tyłu kampera, po to by zobaczyć cudowny zachód słońca, siedząc na łóżku i trochę odpływając w marzenia. W końcu jednak zrobiło się całkiem ciemno i zimno więc je zamknął, przez chwilę jeszcze siedząc na łóżku i rozglądając się po wnętrzu. Bardzo podobało mu się to jak je urządził. Głównym wejściem do kampera były niewielkie drzwi z prawej strony, które znajdowały się zaraz za fotelem dla pasażera. Pasażerem Luke'a była jednak torba z ubraniami, które nie zmieściły się do żadnej z szafek, ale jakoś specjalnie nie narzekał. Zaraz za drzwiami stał niewielki blat ze zlewem i malutka kuchenka, a tuż nad nią pełno szafek ze składnikami. Na turystycznej lodówce Luke umieścił jedno z posłań swojego kota, a tuż obok znajdowało się już jego wielkie, wysokie łóżko. Pod łóżkiem upchnął wszystkie swoje rzeczy, a także baniak z wodą i swój przenośny prysznic, który mógłby rozłożyć wszędzie, o ile tylko miałby na to odwagę. Przez brak łazienki, prywatność podczas pryszniców wynosiła okrągłe zero, bo był zmuszony brać je na zewnątrz. W sensie, posiadał teoretycznie łazienkę, ale była wielkości szafy i ledwo mieściła toaletę turystyczną, a Luke będąc w środku, nie był w stanie zamknąć za sobą drzwi, bo było tak ciasno. Cóż, był jednak wystarczająco świadomy, że podczas życia w kamperze luksus i wygoda to ostatnie czego można się spodziewać. Był na to wszystko przygotowany, obejrzał tysiące tiktoków na ten temat i widział godziny materiałów podróżniczych na youtubie.
Naprzeciwko "kuchni" stała niewielka, ale bardzo wygodna, kanapa z małym przymocowanym obok stolikiem, malutka szafka nocna, która w rzeczywistości przechowywała wszystkie jego winyle i na której stał gramofon, by każdej nocy dogrywać mu do snu. Oprócz tego to ciasne pomieszczonko, które miało być łazienką, ale stała tam jedynie ta przeklęta toaleta, której sam koncept zresztą bardzo go obrzydzał, dlatego korzystał z niej w naprawdę kryzysowych sytuacjach. Podsumowując, przestrzeń była dość klaustrofobiczna. Ale pomimo wszystkiego i tak był całkiem dumny ze swojego mieszkanka. Było tylko jego. No i kota.
Tamtego dnia zrozumiał też dlaczego Jefferson spędzał tyle czasu na jego wielkim łóżku, gdy zdecydował położyć się na nim jeszcze na minutkę przed wyjazdem, a ono prawie wciągnęło go do środka, otulając miękkimi poduszkami, kocami i kołdrą, przez co naprawdę trudno było wydostać się z tych przyjemnych objęć. Ale zmotywował się i ruszył, ostatecznie zatrzymując bardziej w centrum, na jakiejś stacji paliw. Skorzystał z naprawdę brudnej (i brzydkiej) łazienki, odpuszczając sobie prysznic, bo w końcu i tak nie robił niczego szczególnego tego dnia, a zapasy wody były jednak policzone i miał świadomość, że musi je bardzo oszczędzać. Umył zęby i wrócił do środka jeszcze z ciepłą herbatą zakupioną w niewielkim sklepiku, bo tak bardzo miał na nią ochotę, że nie mógł jej sobie odpuścić. Potem przebrał się w piżamę, tysiąc razy upewniając się, że wszystkie drzwi są pozamykane, okna pozasłaniane, a hamulec ręczny zaciągnięty na tyle mocno, by kamper nie stoczył się gdzieś w środku nocy. A potem po prostu opadł na łóżko i odpłynął w pół sekundy. Przed wyjazdem był pewien, że pierwsza noc będzie najgorsza, że wcale nie zaśnie i że jego umysł będzie schizował przez każdy najmniejszy dźwięk, ale było całkiem na odwrót. Zasnął zadowolony i spokojny. Niczym się już nie martwił. Nie miał nic do stracenia. Tej nocy, po raz pierwszy od bardzo dawna, nie odpłynął w ramiona wymarzonego kochanka. Tę noc świadomie spędził w swoim nowym domu, z niecierpliwością czekając na to, co przyniesie kolejny dzień. Bardzo cieszył się ze swojego pomysłu. Było właśnie tak, jak miało być. Tak, jak sobie to wyobrażał.
...
hejo to znow ja... jesli nie wierzyliscie, ze dodam drugi rozdzial to teraz shame on you, bo wlasnie oddalam go w wasze rece. ta przerwa trwala nieco dluzej niz miala trwac, ale sosowa trasa pochlonela mnie i moje zapasy energii w calosci, wiec nie mialam nawet sily produkowac nowych rozdzialow, sns
anywayyyy... obiecuje ze niedlugo zacznie sie tu cos dziac, ale na razie musze was bardziej wprowadzic w mozg luke'a i zarys akcji nim poznacie wybuchowa postac michaela ALE JA TEZ JUZ NIE MOGE SIE DOCZEKAC ICH SPOTKANIA ISTG
to tyle, lece pisac kolejny rozdzial dla tych 20 osob ktore wyswietlilo poprzedni lol bye
see u soon OR NOT
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top