1 | przepraszam

| notka: jak coś nie martwcie się nazwą "lacrimae23" na grafikach, nikomu nie kradnę pracy – to jestem ja, tylko po prostu na innej platformie ^-^ a nie chciało mi się już zmieniać, taki ze mnie leń o.O 

redagowałam o 3 w nocy, więc wrócę do tego o lepszej porze i poprawię ewentualne błędy wynikające z przeoczenia w związku z godziną 👀🙈 |

jeśli nie wyłapałam jakichś błędów, z góry przepraszam!! miłego czytania <3 koniec notki |


Kiedy to wreszcie się skończyło, już na nią czekał. Siedział na kanapie w jej mieszkaniu.

Po pierwszym szoku na jego widok, po prostu pokiwała zgodnie głową, odwracając wzrok, jak gdyby dodatkowo namyślając się jeszcze nad czymś.

— Przepraszam — powiedział wreszcie, ciszej niż zamierzał. Może dlatego, że w słowach tych kryła się cała historia, historia ostatnich wydarzeń, które mogły skończyć się tragicznie i oboje o tym wiedzieli. On o tym wiedział, kiedy ją wtedy zostawił. Ale zrobił to. odwrócił się i odszedł, choć miał wrażenie, że jeszcze sekunda zwłoki i jego stopy zostałyby przygwożdżone do ziemi. Ale właśnie dlatego nie mógł się zawahać, gdy robił następny i następny krok.

Felicity pokiwała tylko głową, ale widział po drobnych zmianach w jej ciele, wydechu ulgi, drobnym zapadnięciu się ramion, drgnięciu kącików ust, dłuższym przymknięciu powiek, że dokładnie tego słowa potrzebowała. Tego jednego. Przynajmniej tego jednego.

Wiedział, że już wtedy rozumiała. Wiedział, że go nie winiła. Wiedział, że nie zmieniła przez to o nim zdania. Wiedział, że nie znienawidziła go. Wiedział, że gdyby sytuacja miała się powtórzyć, oboje znów zrobiliby to samo. Wiedział, że nie żałowała. wiedział, że była świadoma, że było to konieczne. Wiedział, że wręcz na to pozwoliła. Może nawet on sam wolałby, żeby wtedy wybiegła, krzyczała, błagała o pomoc, albo może żeby chwyciła jego rękaw, nie puszczała, nie pozwoliła mu odejść. ale wiedział. Wiedział, że zostanie.

Tak samo jak wiedział, że złamał jej wówczas serce i to jedno słowo i tak było niewystarczającą próbą naprawienia krzywd, nawet jeśli wiedział, że rozumiała i wiedział, że zrobiłaby to drugi raz. I kolejny, jeśli zaszłaby potrzeba. I nie uciekłaby, i pozwoliłaby mu odejść, zostawić się w śmiertelnej pułapce. I tak samo czekałaby, aż po nią przyjdą.

Wciąż się nie odzywała i poruszył się trochę niespokojnie na swoim miejscu, zastanawiając się, czy powinien to powtórzyć, czy powinien powiedzieć coś więcej, czy może oczekiwała od niego więcej. On od siebie z pewnością. Tyle że słowa nigdy nie było jego mocną stroną, a na pewno nie te, które wypowiadał szczerze, nie te, które wypowiadał wówczas, gdy na te kilka przelotnych chwil pozwalał sobie zrzucić maskę, pozwolić swoim własnym oczom odbić wszystkie swoje myśli, pragnienia, tajemnice, cały jego żal, smutek, troskę, ulgę i...

Po prostu wszystko.

Już miał otwierać usta, ale go uprzedziła.

— Bałam się — przyznała i coś dziwnego boleśnie ścisnęło mu klatkę. — Zrozumiałam i wiedziałam, co... co musiałeś zrobić... co zrobiłeś... ale bałam się — przyznała ponownie, tym razem nieco bardziej stanowczo. I tym razem spojrzała mu prosto w oczy, na co chyba nie był gotowy. W jej spojrzeniu nie było poczucia zdrady czy oskarżenia, ale strach tamtej nocy odbił się wyraźnie w jej tęczówkach i to niemal odebrało mu dech. — To nie mogło trwać długo, ale miałam wrażenie... miałam wrażenie, jak gdyby minęły godziny... godziny w samotności, godziny w tym lęku, godziny bez ciebie... bez Digga... bez wiedzy... bez żadnej informacji... godziny... nie, cała wieczność... cała wieczność w tej ciszy... w oczekiwaniu – mówiła, jak gdyby nawet po prostu nie mogąc się już dłużej powstrzymywać. Jak gdyby te słowa uwięzły w jej gardle na tak długo, że teraz po prostu musiały zostać wypowiedziane. A do tego jej wzrok... tak intensywny, że miał wrażenie, że całkowicie go przejrzała, choć przecież wszystko starannie sortował, porządkował i ukrywał za taflą swoich własnych niebieskich, nieprzeniknionych oczu. — Zaciskałam palce tak mocno, że przez chwilę myślałam, że przełamię strzykawkę... pęknie mi w palcach... prawie nie zdążyłam jej schować ukradkiem do kieszeni... a potem... potem go usłyszałam...

Tym razem odwróciła wzrok, a Oliver nie mógł powstrzymać ciężkiego, urywanego wydechu. Przyszedł po nią osobiście, tak jak się domyślił, ale czego chyba nie chciał wiedzieć. Chyba nie chciał wiedzieć niczego z tego, co mu teraz mówiła. A z drugiej strony chciał usłyszeć to wszystko. Chciał dokładnie wiedzieć, przez co przeszła. Na co on sam ją skazał. I chciał przyjąć ten ciężar, dźwigać na swoich barkach to poczucie winy, bo uważał, że dokładnie na to zasłużył. I zasłużył na każdą wizję, i koszmar, i ucisk w klatce, i przewracający się żołądek, i ściśnięte gardło, i zbyt szybki puls, i może nawet atak paniki, gdy nikt go nie widzi, a on myśli i myśli o tym, co mogło się wydarzyć... Zasługiwał na to wszystko.

Ale Felicity patrzyła na niego z tak wielkim... zrozumieniem, właściwie ulgą, jakby już sama jego obecność była dokładnie tym, na co liczyła, czego oczekiwała, czego... czego może nawet potrzebowała... Jakby to jedno słowo było wystarczające, by zrzucić ciężar z jej własnych ramion. Jakby to słowo powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć. A jej własne słowa wcale nie miały być dla niego obciążeniem, nie miały być oskarżeniem, kolejnym ciosem. Nie winiła go. Nie nienawidziła go, choć on sam uważał, że powinna, nawet jeśli oboje wiedzieli, że tamten podstęp był konieczny, nawet jeśli to ona podała mu pomysł, nawet jeśli ostatecznie najgorsze wizje się nie wydarzyły, nawet jeśli bezpiecznie wróciła do domu, nawet jeśli miłość kolejny raz go nie zdradziła, nawet jeśli pozwolił sobie w nią znów uwierzyć, zaufać jej, niemal wystawić ją na próbę.

Nie, wcale nie chciała, by cierpiał jeszcze bardziej. potrzebowała to powiedzieć, a on mógł zrobić właśnie chociaż tyle i siedzieć na kanapie w jej mieszkaniu i słuchać. przynajmniej tyle.

— Najpierw tylko się śmiał... i śmiał... a potem powiedział... powiedział, że uważał cię za mądrzejszego i że... że gdyby tak dobrze cię nie znał... nigdy... nigdy by nie uwierzył... nigdy by nie uwierzył, że ja... że ja i ty... a potem był tak blisko...

Ból znowu przeszył jego klatkę. Próbował jak najszybciej to ukryć, czując, jak jego rysy twarzy skrzywiły się na zdecydowanie zbyt długo, ale chyba nie zdążył, bo Felicity posłała mu pytające spojrzenie i zmarszczyła brwi. Widocznie musiała wyczytać coś z jego twarzy, z jego oczu, zresztą tak jak zawsze, bo gwałtownie potrząsnęła głową i uprzedziła go, nim zdołałby o cokolwiek zapytać.

— Nie dotykał mnie — dodała szybko.

Może nawet sam tego nie zauważył, ale jego mięśnie rozluźniły się nieznacznie. Widok, który zastał go, gdy przybył na miejsce i zobaczył miecz przyciśnięty do jej szyi, tak jak niegdyś do jego własnego gardła, całkowicie wystarczał, by zatopić go w poczuciu winy, bólu, nienawiści do siebie samego, żalu, smutku... a nawet poczuciu zdrady wobec samego siebie, bo przecież naraził kogoś, kogo... kogo kochał. Nie było już sensu unikać tego słowa. Tego wyznania. Tym bardziej, że już padło i wcale nie zamierzał się z niego wycofać.

Jej zapewnienie pozwoliło mu odetchnąć trochę lżej; nie musiał chociaż myśleć o tym, że w posiadłości wydarzyło się coś więcej, coś, czego nie mógł powstrzymać, na co nie mógł zareagować, coś, co odgrywało się przed jego oczami, odkąd ją tam zostawił. Ale nie... chociaż o to nie musiał się obwiniać.

— Ale... — zaczęła znów, ale szybko ucięła.

Przełknęła ciężko ślinę i odwróciła wzrok. Uniosła dłoń do okularów w nerwowym tiku, tyle że nie znalazła czarnej ramy, którą mogłaby unieść, żeby chociaż trochę ulżyć sobie w silnych emocjach. Widział w jej oczach strach, zapewne odbicie strachu tamtej nocy. Widział wręcz przerażenie. Niepewność. I akceptację. Nie potrafił utrzymać kontroli nad własnym ciałem i jego dłoń wyślizgnęła się ze swojej niekomfortowej pozycji na jego kolanie. Ale pozwolił jej tylko na tyle i w porę się opanował. Felicity nawet nie zauważyła jego własnych zmagań, starannie unikając wzrokiem jego sylwetki. W końcu zatrzymała go na jakimś punkcie na ścianie po lewej stronie.

— Ale przez chwilę... przez chwilę zastanawiał się... zastanawiał się, czy nie skończyć tego tu i teraz. mówił... mówił, że chciał, żebyś... żebyś to zobaczył... żebyś to poczuł... żebyś tego... żebyś tego doświadczył. Tak jak on. Ale przez te kilka chwil... może to były sekundy, ale... miałam wrażenie, jakbym znowu czekała wieczność... tak jak wtedy... tak jak wtedy, gdy wyszedłeś... zastanawiał się, czy nie będzie lepiej zrobić tego tu i teraz... przywołać cię, gdy byłoby już... wiesz... po wszystkim. Rozważał to... na głos... przede mną. Tuż przede mną. Mówił, że chce zobaczyć twoją twarz, ale że równie dobrze mógłby zobaczyć ją w posiadłości, gdy... gdy byłoby już za późno. Mówił, że to jest satysfakcja, której szuka i która w zupełności mu wystarczy. Wyciągnął nawet miecz...

Oddech uwiązł jej w gardle, opuściła głowę i oboje dali jej chwilę, żeby po prostu doszła do siebie, odsunęła wizje, wspomnienia, przebłyski emocji tamtej nocy, może nawet wspomnienie jego oddechu na własnej twarzy. Oliver zacisnął dłonie w pięści, żeby opanować własny gniew, ból i własne... pragnienia. Bo z każdą sekundą, z każdym słowem coraz trudniej było mu nie zbliżyć się, nie sięgnąć do jej ręki, nie zacisnąć palców chociaż na jej kostce, nie położyć dłoni na kolanie, nie zrobić czegokolwiek, żeby zapewnić nieme wsparcie, komfort, żeby dotykiem pokazać swoją miłość, tak jak domagało się tego całe jego ciało, serce, dusza, czasem już nawet poddający się temu uczuciu umysł. Bał się jednak, że kiedy zrobi to raz, kiedy jego palce ten jeden raz odnajdą jej skórę, już nigdy nie będzie potrafił przestać. A przecież nie mógł... nie mógł. Nie mógł ani teraz, ani może nigdy. Więc zaciskał pięści, nawet zaryzykował dodatkowy ruch, kiedy oddalił się na kanapie jeszcze bardziej. Felicity jednak nie widziała jego własnej, wewnętrznej i zewnętrznej walki. Wciąż zmagała się z demonami tamtej nocy. może nawet oboje w tym samym czasie, w dokładnie tym samym momencie, zobaczyli oczami wyobraźni pobłyskiwanie tafli ostrza. Ostrza, które Oliver znał. Ostrza, które zetknęło się z jego własną skórą. Ostrza, którego nigdy, nigdy nie chciał zobaczyć przy szyi Felicity, ostrza, które się tam znalazło przez jego własne działanie, jego celowe, świadome działanie, jego podstęp. Coś, do czego go zainspirowała, coś, co sama zapoczątkowała, coś, przez co ostatecznie znalazła się na końcu ostrza Slade'a, o centymetry od śmierci.

Teraz uderzyło go to jeszcze bardziej. Może dlatego, że odtwarzał te wydarzenia przez jej słowa. Jej własne słowa. Widział tę noc jej oczami. Widział twarz Slade'a, stojącego zbyt blisko, widział zbliżających się żołnierzy, widział błysk miecza, widział go o kilka centymetrów od swojej piersi, widział czarną opaskę na oko, widział podrygiwanie kącików jego ust, widział podrygiwanie jego ramion, gdy się śmiał. A jego własne serce uderzało w jego żebra zdecydowanie zbyt mocno, co chciał jak najszybciej ukryć, nie zamierzając dawać temu szaleńcowi dodatkowej satysfakcji. Na chwilę skupił wzrok na krańcu ostrza, wycelowanego w jego klatkę. potem znów spojrzał na twarz Slade'a i z całych sił próbował skupić się na świadomości, że w jego kieszeni spoczywa ta drobna strzykawka z lekiem. To jedno drobne narzędzie zdolne uratować mu życie. Zdolne uratować jej życie. Czy myślała o nim? Czy była pewna, że zdoła ją ocalić? Musiała być pewna, skoro tam została. Skoro potem patrzyła, jak Slade kieruje swój miecz prosto w jej pierś. Musiała wierzyć, skoro następnym razem zobaczył ją z tym samym mieczem przy jej szyi. Musiała wierzyć, skoro został po nim ślad. Skoro po jej skórze spłynęło wówczas kilka kropli krwi. O te kilka kropli krwi za dużo.

— Bałam się — przyznała znowu i sam musiał odwrócić wzrok, bo jej drobna, zamknięta, teraz nieco trzęsąca się sylwetka, doprowadzała go na kraniec samokontroli.

Jej chyba też było ciężko kontrolować reakcje własnego ciała, a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy jej drżąca ręka, jak gdyby mimowolnie sięgnęła do jej szyi. Jej palce w powolnym ruchu prześledziły trasę ostrza. Nagle spojrzała prosto na niego i poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku.

— Ale ufałam ci – wyznała cicho. — Ufałam twojemu osądowi, temu, że go znałeś, że wiedziałeś, co postanowi zrobić. jak zareaguje, jak się zachowa. ufałam ci całkowicie. Ale... ale nawet jeśli... — mówiła dalej, przyciszając głos i znów przerwała kontakt wzrokowy, opuszczając głowę — nawet jeśli byś się mylił... nawet gdyby skończył to wszystko w posiadłości... nawet gdybyś miał się spóźnić... nawet gdyby miałoby być za późno...

Oboje przymknęli powieki na dłużej i przez chwilę zapadła między nimi ciężka, naładowana sugestią możliwej tragedii cisza. Wcale nie chciał myśleć o tym, co by zobaczył, gdyby Slade skończył wszystko wtedy, w posiadłości. Wcale nie chciał myśleć o tym, jaki widok by go zastał. Wcale nie chciał myśleć o wypełnieniu się groźby Slade'a. Wcale nie chciał myśleć o tym, że mógł ją stracić. I jednocześnie oczywiście nie potrafił, zupełnie nie potrafił przestać o tym myśleć. Nie potrafił przestać myśleć o tym wszystkim. O tej nocy, o ostrzu, o tych kilku kroplach krwi, kilku kroplach za dużo, o tym, jak wtedy rzuciła się na ziemię, o tym, że musiał ją zostawić, o tym, że nie mógł za nią spojrzeć, że nawet nie upewnił się, czy te kilka kropli krwi za dużo nie oznaczało czegoś więcej, czy to nie oznaczało, że... że ostrze wbiło się jednak zbyt głęboko. Nie potrafił przestać myśleć o tym wszystkim.

I nie potrafił przestać myśleć o niej.

— Nawet gdyby — zaczęła na nowo Felicity, choć jeszcze bardziej zmalała w swoim miejscu na kanapie, wciąż uspokajała oddech, wciąż ciężko przełykała ślinę i wciąż odwracała wzrok, opuszczała głowę — Nawet gdyby, Oliver, zaakceptowałabym to. Już wtedy to zaakceptowałam — wyznała jeszcze ciszej i nawet nie spodziewał się tego impulsu bólu, kiedy tym samym przyznała, że choćby przez sekundę przeszło jej przez myśli, że to się jednak nie uda i być może tej nocy straci życie. Że wcale jej nie uratuje. że naprawdę mógł się mylić. Że to mogło skończyć się w posiadłości, a on nie mógłby nic zrobić. A on byłby po drugiej stronie miasta, walczył z żołnierzami Slade'a. Posyłał kolejne i kolejne strzały z lekiem. Był u boku Sary, i Roya, i Nysy, ale nie u jej boku, gdzie chciał być najbardziej i nie u jej boku, gdzie dokładnie nie wolno mu było być.

To było nieodpowiednie, czuć ten ból przez świadomość, że o tym pomyślała, że być może przez chwilę w to wierzyła, że wówczas nawet to zaakceptowała. To było nieodpowiednie, to było nie w porządku, to było niesprawiedliwe. Ale go czuł. Nawet jeśli przecież miała pełne prawo tak pomyśleć, jej ciało miało prawo dać jej wszelkie impulsy, by w to uwierzyła. I być może poczuł też płomień wściekłości, gdy z jej ust padły słowa o akceptacji. Bo choć wiedział, że to on sam ją na to wszystko naraził, nie potrafił przyjąć spokojnie informacji, że zaakceptowałaby swoją śmierć już wtedy, w posiadłości, gdyby tylko Slade postanowił skończyć swoją chorą rozgrywkę z Oliverem wcześniej. I był wściekły, że w ogóle zaakceptowała to wszystko. Cały cholerny podstęp, jego plan, jego wyznanie, jego kłamstwo, jego oszustwo, jego przebiegłość. I to, że złamał jej serce. Zaakceptowała to wszystko. W kilka sekund zaakceptowała to wszystko, a razem z tym również i jego. Całego. Ze wszystkimi demonami, bliznami, okrucieństwem, śladami tragedii, z niewyobrażalnym, na które się zdobył. Z sekretami, swoją niesprawiedliwością, ciężarem. Ze wszystkim.

Z jego sercem na jego ustach i ze strzykawką w jego dłoni.

I wiedziała, i zaakceptowała, że to mógł być koniec.

— I miałeś rację — odezwała się znowu. — Miałeś rację — odetchnęła, a ulga odmalowała się na rysach jej twarzy. Bo przecież to jedno zdanie oznaczało dla niej życie. To, że przeżyła. Że przeżyła tamtą noc. Że ostrze nie odnalazło jej serca w posiadłości. To, że zastąpiła miejsce laurel, tej niewłaściwej kobiety, że Slade tam na niego czekał, z nią i ostrzem przy jej skórze. Ale czekał. I się udało. I przeżyła. Wciąż oddychała, jej serce wciąż biło. Tak samo jak i jego.

Może miłość jednak nie zawsze była śmiertelna? Może nie zawsze niszczyła, siała destrukcję, nie zawsze niosła śmierć? Może miłość nie zawsze zabijała. Może... może ta miłość mogła być inna? I może mógłby... może jednak było mu wolno? Może było mu wolno spróbować? I może mógłby kochać ją otwarcie, może nie musiałby kochać jej po cichu. Może mógłby kochać ją i dłonią, i ustami, i ciałem, i dotykiem, i słowami, i prawdą, i nie tylko sercem, spojrzeniem, nieprzeniknionymi oczami, i nie tylko w snach i marzeniach, i nie tylko niespełnionymi pragnieniami, szeptami, tajemnicą. Może jednak mógłby? Może jednak miłość... nie, może jednak on nie siał destrukcji i śmierci, może nie tylko niszczył i zabijał... może mógł jednak kochać, może jednak wolno mu było, a ta miłość byłaby czysta, byłaby silna, byłaby piękna. Może to właśnie ta miłość dała mu życie i ta miłość życie ocaliła. Ocaliła jej życie. Może miłość mogła też... może miłość mogła też uzdrawiać. Może już to zrobiła. Może ocaliła jego samego. Może to ona go ocaliła. Może to ona nauczyła go żyć. Więc może mógł... może jednak mógł. Może jednak mógł sięgnąć do niej dłonią, może mógłby ją dotknąć i może wcale nie musiałby przestać. I może jej usta mogłyby być jego. Może mogłaby mieć wypisane na nich jego imię. Może mógł mieć to wszystko.

Może mógłby być jej. Tak jak jego usta, całe ciało, tak jak jego serce, tak jak jego miłość, tak jak jego uśmiech, i dusza, i całe jego życie.

Może nie musiał... może nie musiał już uciekać. I może wcale nie musiał na to zasłużyć. Może mógł nie zasługiwać, ale i tak budzić się każdego dnia u jej boku i zastanawiać się, jak mogło spotkać go takie szczęście. I może wreszcie by w nie uwierzył.

Tylko co z tego, że ona go uzdrowiła, co z tego, że nauczyła go żyć, co z tego, że go ocaliła, co z tego, że tym razem miłość nie zabiła, co z tego, że wyleczyła jego serce, skoro on złamał jej własne... nie, ta krótka chwila zbyt pięknych myśli, wizji, marzeń, pragnień, tego wszystkiego, co zakopał głęboko w umyśle, co wyrył w sercu, ukrył za zamkniętymi ustami, to było jedyne, na co mógł sobie pozwolić. To było wszystko, co mógł mieć. Nic więcej. Nie mógł mieć jej ust, jej serca, jej życia, jej miłości. I nie mógł mieć nawet słów. Może tylko jedno. Jedno, które być może powinien powtarzać bez końca.

— Felicity, przepraszam — powiedział więc, chociaż nawet jego zaskoczyło, jak cicho i drżąco wybrzmiał jego głos.

Ale Felicity podniosła szybko rękę i powstrzymała go. Pokręciła głową, choć jej oczy nie odnalazły jego.

Może nie mógł mieć też nawet jej oczu. Jej spojrzenia. Tych łagodnych, niebieskich tęczówek... i może nie mógł mieć jej uśmiechu, który nazywał przecież własnym. Może musiał przestać. Może nie wolno mu było robić nawet tego. Może nie powinien przywłaszczyć sobie nawet jej uśmiechu, nadawać mu swoje imię. Może powinien pozbawić ją jego znaków, uwolnić ją od siebie samego, pozwolić jej odejść. Być może jej uśmiech nosił już inne imię... nie mógł być jego. Nigdy nie mógł być jego. I nigdy nie będzie.

— Nie winię cię — zapewniła na tyle stanowczym, pewnym głosem, na jaki była w stanie się zdobyć, gdy najwidoczniej wciąż walczyła z nawracającymi przebłyskami tamtej nocy. Widział to, gdy zaciskała powieki, gdy jeszcze bardziej zawijała się w kłębek, starała się być jak najmniejsza, zaciskała palce na obejmujących się ramionach jeszcze bardziej. I nie chciała na niego spojrzeć. – Skoro... skoro już tu jesteś... chciałabym... chciałabym, żeby to wybrzmiało... nie winię cię. Za nic. Nie obwiniam cię, nie mam do ciebie ani pretensji, ani żalu... Zdecydowałam się ci zaufać już wtedy, gdy pojawiłeś się w IT i kolejny i kolejny raz raczyłeś mnie tymi okropnymi, okropnymi historyjkami... Ale zaufałam ci. I to się nigdy nie zmieniło. Zmieniło się jedynie to, że tylko bardziej upewniałeś mnie w mojej decyzji, nawet jeśli... nawet jeśli nie zaczęliśmy naszej współpracy w najlepszy możliwy sposób... Ale wciąż ci ufałam. Ufałam ci nawet wtedy, kiedy próbowałeś mnie nastraszyć... Nigdy nie przestałam ci ufać. Tamtej nocy też nie straciłam tego zaufania. I wiedziałam, że czegokolwiek będziesz ode mnie oczekiwał, zrobię to... nawet jeśli... nawet jeśli to ma boleć, wiesz? Ale zrobiłabym to drugi raz. I myślę, że ty też...

Ale i tak wciąż na niego nie patrzyła. I widział, że nie chciała. Po prostu nie chciała. Unikała jego spojrzeń celowo, unikała jego twarzy, nawet całej sylwetki. Błądziła wzrokiem po podłodze, po obejmujących kolana ramionach, po ścianach.

I przez jedną z boleśniejszych chwil w jego życiu pomyślał, że wszystko zniszczył.

Nawet jeśli powiedziała, że rozumiała, że mu ufała i zrobiłaby to drugi raz, i nawet jeśli w pełni jej wierzył, i nawet jeśli jej twarz, głos, mowa ciała była jasnym dowodem, że mówiła całkowicie szczerze, że naprawdę tak uważała. Ale pomyślał, że może jednak to niewyobrażalne było tym razem zbyt niewyobrażalne, że skrzywdził ją za bardzo i nie było już powrotu. A jeszcze kilka sekund wcześniej pozwolił sobie nawet marzyć o tym, co mógłby mieć. A teraz... może właśnie stracił to wszystko, nim nawet zdążył pozwolić sobie o to poprosić... choćby spróbować... może wszystko już zniszczył, może ją zniszczył, może też naprawianie jego samego, uleczanie jego serca, ocalenie go, kosztowało ją zbyt dużo, może po drodze straciła samą siebie... może jednak niszczył ludzi. Może niszczył wszystko i wszystkich i resztę życia miał spędzić w samotności. Być może to było mu pisane. Na to zasłużył. Tak miało być. Tak musiało być, żeby mógł ochronić tych, których kochał najbardziej.

Może wcale nie stracił jej tamtej nocy, tak jak się o to tak cholernie bał, może stracił ją właśnie teraz.

Może jednak wszystko zniszczył. Może było już za późno. Może wróci z nim do queen consolidated, wciąż będzie stać u jego boku, wróci do odlewni, będzie słyszał jej głos w słuchawce, ale może jednak to, co zrobił, to było za dużo? Może ją złamał? Tak jak jej serce. I może nawet zaufanie... Zapewniała, że nie, ale to była zdrada i on to wiedział. I może jednak gdzieś głęboko, bardzo głęboko, ona też to wiedziała. Nawet jeśli oboje rozumieli konieczność tego podstępu. Nawet jeśli pozwoliło to zakończyć to wszystko. Ten koszmar. Zakończyć brutalną, okrutną, szaloną rozgrywkę między dawnymi towarzyszami broni, przyjaciółmi, braćmi. Ale może też skończyło ich. Może on to wszystko skończył. Może posunął się jednak za daleko, nawet jeśli musiał i nawet jeśli oboje to wiedzieli.

Wybaczyła mu. Nie, nawet nie wybaczyła, bo chyba nie sądziła, że ma co wybaczać... Ale przecież wiedział, wiedział, że zrobił coś nie tylko niewyobrażalnego, ale jednocześnie niewybaczalnego. Czy sam sobie kiedyś wybaczy?

Więc może jednak niszczył wszystko i wszystkich na swojej drodze. I może właśnie zniszczył jedną z najlepszych, najcenniejszych rzeczy, które miał w swoim życiu. Może zniszczył osobę, którą tak bardzo kochał. Może nawet najbardziej. Może jego miłość jednak nie ocaliła żadnego życia. Może jego miłość nie mogła ocalać.

Docenił ciemne wnętrze jej salonu, kiedy poczuł pierwsze łzy, rozmazujące mu obraz przed oczami. Docenił, że jednak nie chciała na niego spojrzeć, bo miał czas, żeby się ich pozbyć. Nie docenił jednak ciszy, bo czuł, że jeszcze chwila i może się złamać, i nic nie zagłuszy tego dowodów.

Ale może też tym razem nie powinien chować się za perfekcyjną samokontrolą? Nieprzeniknionymi oczami, tylko drobnym przeskakiwaniem napiętych mięśni, zaciśniętymi pięściami, zamkniętymi ustami... Może zasługiwała na wszystkie słowa. Wszystkie. Na słowa prawdy. Może powinien powiedzieć jej, jak bardzo się bał. Może powinien przyznać się, że jego usta w ostatnich chwilach go zdradziły, bo nie mógł znieść myśli, że mógłby ją stracić i nigdy, nigdy by się nie dowiedziała. Może powinien odkryć wszystko. Powiedzieć, jak bardzo się bał i wciąż się boi, i że jest winny, i że ją zdradził, i że sobie nie wybaczy... i że ona też nie powinna mu wybaczyć. I nigdy nie powinna tego wszystkiego zaakceptować. Ani jego samego. I że nie zasługuje na jej przyjaźń. A już z pewnością na nic więcej. Nie zasługuje na jej miłość, choć byłby gotowy o nią błagać. Choć chciałby usłyszeć, że ona odwzajemnia te dwa ważne słowa. Może powinien zapytać... zapytać, czy wszystko zniszczył, czy ją stracił... Czy było za późno? Czy mogliby spróbować? Czy dałaby mu szansę? Czy mógłby przeprosić? Czy mógłby zasłużyć...? Czy mógłby wyleczyć jej serce, tak jak ona uleczyła jego własne... Czy mógłby ją kochać? Czy chciała, żeby ją kochał? Czy mógł jej to powtórzyć? Czy nie musiał się już bać? Czy mógł przestać uciekać? Czy... czy może jednak się mylił?

— Zrobiłeś, co musiałeś — powiedziała trochę za bardzo beznamiętnie i to właśnie chyba ten chłodny, surowy ton zupełnie go złamał. A przynajmniej wewnętrznie, bo zdołał pozbyć się łez na czas, gdy ich oczy znowu się odnalazły. — Udało ci się — dodała i chyba spróbowała się uśmiechnąć.

Udało mu się? Czyżby?

Slade został zamknięty w miejscu, z którego przed laty tak desperacko chcieli uciec. Miasto zostało ocalone. Atak powstrzymany. Wróg pokonany. Thea bezpieczna poza miastem. Nadszedł czas, by zacząć naprawiać to, co tego wymagało. Wyleczyć rany po kolejnych stratach, choć tym razem blizny mogły być nawet dotkliwsze niż te fizyczne, niż te z tych pięciu okrutnych lat.

I myślał, że wszystkie te straty... że to się już skończyło. Prawdziwie skończyło. Że teraz nadszedł czas choćby względnego spokoju. Że może mógł choć na moment odetchnąć. Że może jego serce mogło odpocząć. Może mógł pozwolić sobie na okres żałoby. Ale żałoby w pokoju, nie w ogniu walk.

Tymczasem zrozumiał, że nie mógł jej jeszcze zacząć, bo to nie był koniec strat. Jeszcze nie.

To chyba nie była definicja zwycięstwa.

Po jego plecach przeszedł dreszcz prawdziwego, zaskakującego nawet jego samego przerażenia, gdy Felicity niespodziewanie stanęła na nogach obok kanapy i miał wrażenie, że zaraz bez słowa go wyprosi. Tak po prostu. Uniesie dłoń, wskaże drzwi, a może okno, może nawet nie będzie obchodzić ją, którędy wyjdzie, byle po prostu zniknął jej już z oczu. Spojrzał na nią, nawet nie będąc pewnym, czy w porę ukrył swoje emocje za taflą niebieskich, niewzruszonych tęczówek, ale ona wciąż patrzyła gdzieś indziej. Kilka razy wygładziła materiał spodni, odetchnęła, zaczęła bawić się palcami. Ale milczała. Może jeszcze się zastanawiała. Może wiedziała, że ma teraz wybór, którego on wtedy jej nie dał. 

Teraz jego serce było w jej dłoni i miała każde prawo, by brutalnie je złamać. 

Jeśli tylko by chciała. Jeśli tak... na wszystko to zasługiwał. Zasługiwał na to, że na niego nie patrzyła, i na to, że by go wyprosiła, i na to, że nie powiedziałaby nawet słowa, i na to, że pękłoby mu serce. Zasługiwał na to wszystko.

Zaskoczył sam siebie jeszcze bardziej, gdy — kiedy już sam podniósł się z kanapy —poczuł w piersi nie tylko ten chłód, ten bolesny ucisk, ale też... tę odrobinę nadziei, roztapiającą lód niepewności, rozpaczy, poczucia straty, porażki... może to ta nadzieja popchnęła go do przodu. Może to ta nadzieja kazała mu zrobić te kilka kroków, stanąć niemal tuż przed nią. Nawet zmusić się, by spojrzeć prosto w jej oczy, nawet jeśli nie był pewny, czy jest gotowy, żeby zobaczyć to, co mogły mu powiedzieć.

Z tak bliska widział, jak jej ciało walczyło z dreszczami. Być może było jej zimno, może chodziło o jego bliską obecność, może o wspomnienia tamtej nocy. Może stała się ich więźniem. Może na to ją właśnie wtedy skazał. I samego siebie, kiedy cierpiał razem z nią. Jej łzy były jego łzami. Łamał się razem z nią. Czuł jej ból. I chciał zrobić wszystko, by jej w nim ulżyć. Nawet jeśli nie powinien. Nawet jeśli miałby jej dotknąć i już nigdy nie potrafiłby przestać.

Więc gdy uwolniła spod swoich powiek pierwsze łzy, nie zawahał się. Felicity nie potrafiła powstrzymać wzdrygnięcia przy kontakcie jego knykci ze skórą jej policzka, ale nie odsunęła się i tym razem patrzyła mu prosto w oczy. W jej spojrzeniu nie było oskarżenia, ale było w nim coś intensywnego, może nawet wyzwanie, mimo błysku nowych łez. Może to było jeszcze gorsze, bo miał wrażenie, że właśnie buduje mur, jeszcze chwila i to wszystko minie. Jej oczy staną się tak samo niewzruszone jak jego, nałoży tę samą maskę, odgrodzi się, ukryje, odtrąci go, dokładnie tak, jak on odtrącał ją. Może wiedział to dlatego, że miał już w tym doświadczenie. Robił to z nią chyba od samego początku, nawet jeśli to właśnie ona potrafiła perfekcyjnie go przejrzeć. Ale wciąż i wciąż ją odtrącał, od nowa, kiedy tylko pozwolił sobie na moment słabości.

Nie chciał, żeby przed nim uciekała, nawet jeśli fizycznie nie poruszyła się o krok. A widział to w jej oczach, tak jak ona widziała to w jego. Czy to bolało tak samo, jak jego teraz? I czy choć raz się wówczas poddała? Ale przecież znał odpowiedź. I dlatego też właśnie jego palce nie potrafiły zsunąć się z jej policzka, nawet jeśli już powinny. Nie, ona nigdy się nie poddała. Nigdy go nie zostawiła. Nigdy go nie porzuciła. Zawsze stała u jego boku. Słuchała jego wrzasków, widziała jego łzy, i blizny, i grzechy, unurzane we krwi dłonie, podnosiła go z kolan, wierzyła w niego. Zawsze, zawsze w niego wierzyła. Nigdy nie uciekła. Nie, nie uciekała — goniła go. Znajdowała go. Sprowadziła go do domu. Sprowadziła go do życia. Sprowadzała na niego spokój, nawet, a właściwie szczególnie wtedy, gdy sam już nie wierzył w jego powrót. Pozwalała mu się skupić, jej słowa pozwalały mu odetchnąć, jej wiara i nadzieja odciążały jego ramiona, jej uśmiech rozświetlał jego własną twarz, jej usta pozwalały mu wierzyć w marzenia, a gdy na siebie patrzyli i niebieski spotykał się z niebieskim, potrafił nawet przez chwilę uwierzyć, że może kiedyś się spełnią, a przynajmniej odnajdywał w tym spotkaniu swój własny pokój, sens, nadzieję, wolność, wiarę, komfort i miłość. Jedno spotkanie niebieskiego z niebieskim i nie potrzebował nawet zbyt wielu słów.

Ale może teraz właśnie ich musiał użyć. Może teraz powinna to wszystko usłyszeć. Może właśnie wszystko.

— Przepraszam — niemal wyszeptał, nie ufając swojemu głosowi, i śledził jedną z łez, która uwolniła się spod jej rzęs. Nie pozwolił jej dłużej znaczyć jej skóry i powstrzymał ją swoim kciukiem. Dał sobie czas, nim znowu spojrzał w jej oczy. Wciąż szkliste, właściwie wypełnione łzami, które niebezpiecznie tańczyły na krawędzi.

To jedno słowo jednak nie wystarczyło. A może powtarzane w nieskończoność traciło wartość, niepoparte żadnym innym. Bo Felicity znów odwróciła wzrok, może nawet nieco zirytowana. Odwróciła głowę i jego palce mimowolnie opadły z jej policzka.

— Zrobiłeś, co musiałeś — powtórzyła i już chciała się wycofać, ale jej nie pozwolił. Chwycił ją delikatnie za łokieć i przyciągnął nawet bliżej.

— Zrobiłem coś... — zawahał się, dając sobie ostatnie sekundy na wycofanie się.

Mógł jeszcze zawrócić, jeszcze nie było za późno, żeby urwać i nigdy nie dokończyć, urwać, rozluźnić nacisk na jej łokieć, pozwolić jej odejść, nawet pozwolić się odtrącić, pozwolić jej zbudować mur, otoczyć się własnym, znów wkroczyć na całkowicie samotną ścieżkę, wyjść z jej mieszkania bez słowa, z zawieszonym, urwanym zdaniem, ciężką ciszą, zbyt ciężką od wszystkich tych niewypowiedzianych prawd, sekretów, wyznań. Miał te ostatnich kilka sekund i mógł zdecydować. Chociaż... czy naprawdę miał wybór...? Z jego palców wymykała się właśnie kobieta, którą kochał, i nawet jeśli nie wierzył, by na nią zasługiwał, nawet jeśli nie wierzył, by zasługiwał na jej miłość, nawet jeśli nie wierzył, by mógł sobie pozwolić i nawet jeśli nie zamierzał tego zrobić, nie mógł, nie mógł pozwolić sobie również na to, by tak po prostu pozwolić jej odejść, by tak po prostu znów ją zostawić... tak jak wtedy... tak jak tamtej nocy. Przecież nie mógł pozwolić wymknąć się tej miłość przez palce. Nie mógł i nie potrafił. I przede wszystkim nie chciał. Nawet jeśli miała być to jedna z jego najbardziej egoistycznych decyzji. Nie chciał. Nie chciał jej pozwolić.

— Zrobiłem coś niewybaczalnego — przyznał i wypuścił ciężko powietrze. pozwolił, by ciężar tych słów jeszcze bardziej obciążył jego ramiona, by przymknięcie powiek przedłużyło się nawet na tyle, że wszystkie wizje i koszmary z tamtej nocy stanęły mu przed oczami.

— Już przeprosiłeś — przypomniała Felicity tym samym, pozbawionym śladu emocji głosem i zabolało to dokładnie tak samo, jak wcześniej, jak za pierwszym razem. Poruszyła się nieco niespokojnie i zrobiła krok w tył, wymuszając tym samym, by jego ramię za nią podążyło. Bo wcale nie zamierzał zabrać swojej dłoni, stracić tego kontaktu.

Przez moment po prostu szukał słów. Tych właściwych, najwłaściwszych. Ale czas mijał zbyt szybko, a ona wciąż wymykała mu się z palców. Może nie było wystarczająco sekund, by znaleźć te najwłaściwsze słowa, i może nie było ich też tyle, by mógł przywrócić pełną samokontrolę, uporządkować swoje myśli i sekrety, posortować wszystko w nazbyt ostrożnym umyśle. Nie, nie było czasu stawiać własnych, bezpiecznych murów.

— Ja też się bałem — przyznał cicho, zaskakując ich oboje. zacisnął palce mocniej na jej łokciu, zaryzykował dodatkowy delikatny nacisk, żeby przysunąć ją bliżej. nie zaprotestowała. — Zaufałem własnemu osądowi, tak samo jak i ty, ale posunąłem się daleko, żeby ocalić miasto, żeby go powstrzymać i mam tego świadomość. I chcę... chcę, żebyś wiedziała, że była to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jaką kiedykolwiek musiałem zrobić... I... tak... bałem się. Nawet jeśli ufałem sobie i tobie i ufałem, że to się uda. i wierzyłem, że się uda. bałem się. bałem się, że cię...

Ale tym razem w porę się zatrzymał.

— Niewyobrażalne, żeby powstrzymać niewyobrażalne — wyszeptała Felicity, a jej oczy uciekły od jego intensywnego spojrzenia.

— Niewybaczalne – podkreślił jeszcze raz i tym razem to on nie potrafił na nią spojrzeć. Ale nie zabrał dłoni. Może nawet nie potrafił, choć powinien.

Przez bardzo dla niego długą chwilę studiowała jego twarz. Zmarszczyła brwi i chłonęła słowa jego oczu. Pozwolił jej. Najwyraźniej znalazła to, czego szukała, bo skinęła niemal niezauważalnie głową, jak gdyby bardziej do siebie niż do niego, i odezwała się:

— W takim razie muszę cię zawieść — zaczęła i musiał przyznać, że delikatny nacisk na jego ramię zupełnie go zaskoczył; jego oczy szybko odnalazły jej, szukając odpowiedzi, ale to jej usta szybciej przyniosły mu to ukojenie: – Bo już ci wybaczyłam – dokończyła i uśmiechnęła się słabo. Ale to był jej uśmiech. Ten piękny uśmiech. Ten uśmiech, który rozświetlał jej twarz i który tak kochał. Który dawał mu komfort i to silne, niewytłumaczalne poczucie spokoju, jak gdyby pomimo wszystkich jego trudów, całej jego przeszłości, jego win, jego błędów, całej jego ciemności, jak gdyby wciąż zasługiwał na nadzieję... ten uśmiech. jej uśmiech. a może to był jednak jego uśmiech? może jednak miał do niego prawo? może mógł go sobie przywłaszczyć i wcale za to nie przeprosić. — A wiem, jak kochasz mieć rację... — dodała i odwróciła nieco głowę. przez chwilę wodziła wzrokiem po podłodze, a na jej ustach tańczył jeszcze większy uśmiech. — Szkoda, naprawdę szkoda — mruknęła i poklepała delikatnie jego ramię. — Oliver queen jednak nie jest nieomylny. Niewybaczalne jest jednak wybaczalne. Miasto zostało uratowane. A strzała został bohaterem — wymieniała, choć jej głos był jeszcze nieco niepewny, wycofany.

Na ostatnie słowo trochę się wzdrygnął, ale bardzo szybko podjął decyzję i postanowił nie protestować. Nie teraz, kiedy każde następne jej słowo odradzało w nim nadzieję, na którą rzadko, rzadko sobie pozwalał.

Zresztą... to słowo w jej ustach... to słowo w jej ustach brzmiało tak kojąco. Tak odpowiednio i właściwie. I świadomość, że opisywała nim jego... w tamtej chwili po prostu nie potrafił sobie odmówić tego, co w związku z tym czuł. Więc nie zaprotestował. I nie przerywał ciszy, gdy przez następne kilka chwil, minut, może nawet godzin, a może i całą wieczność, po prostu na siebie patrzyli. Niebieskie oczy spotkały inne niebieskie oczy i żadne z nich nie potrafiło spojrzeć już gdzieś indziej.

Nawet nie zauważył, kiedy jego dłoń wspięła się z jej łokcia do jej ramienia, albo kiedy jej dłoń spoczęła na jego klatce, niebezpiecznie blisko serca, które zdradziłoby wówczas zbyt wiele... ale w tamtej chwili, w tej zamrożonej na wieczność sekundzie, nic go to nie obchodziło. Jeśli chciała, mogłaby odczytać z łomotu jego serca wszystko, i z jego lśniących oczu, i z jego ust. Wszystko to było jej, i w tym momencie, w tej jednej, zamrożonej sekundzie, chciał, żeby wiedziała i to.

— Przeprosiny przyjęte — wyszeptała i podejrzewał, że w tamtej chwili nie ufała w pełni swojemu głosowi tak samo, jak on własnemu.

Opuścił jej mieszkanie z błyszczącymi oczami, delikatnym uśmiechem – jej uśmiechem – pociągając delikatnie nosem..

I z nową nadzieją w sercu. I poczuciem spokoju w duszy.

Czekało ich więcej — być może więcej zła i ciemności — ale bez względu na wszystko, jego światło pozostało takie samo; silne, jasne, słoneczne.

I już od dwóch lat nosiło to samo imię.

Cokolwiek miała przynieść przyszłość, cokolwiek rzuciłaby mu pod nogi — poradzi sobie.

Nie będzie sam.

Z nią u jego boku, już nigdy nie będzie sam. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top