Rozdział 42

Położyłem ją u siebie na prowizorycznym łóżku, w jednym z pokoi w Leśnym Dworze. Opatrzyłem ją, miała wielką ranę na plecach, prawdopodobnie po mieczu Lick'a. W pewnym stopniu byłem wściekły na niego, że ten bez przyczyny chciał ją zabić. A nawet jeśli miałby jakiś powód, to... To i tak byłem na niego wkurzony. Nie wiem dlaczego, przecież jestem raczej za zabijaniem, a blondwłosej nie za bardzo kojarzę.

Przez ten czas bałem się, że podczas opatrywania zadrapań na jej ciele ta się obudzi. Bałem się, że zacznie krzyczeć, bądź się po prostu przestraszy mojej obecności. Albo w jakikolwiek sposób zareaguje na mój widok negatywnie. Idioto, a jak miałaby inaczej zareagować widząc ciebie? Przecież wiadomo jakie wyrobiłeś sobie zdanie całego Świata.

Miałem nadzieję jednak, że tak nie będzie. Że jakoś zniosę ten jej wzrok, a ja nie będę umiał opowiedzieć jej co się wydarzyło kiedy była nieprzytomna. W sumie to nawet gdybym opowiedział jej cały przebieg zdarzeń - nie uwierzyłaby mi. Kto by mi w tych czasach uwierzył? Nikt...

Westchnąłem cicho, siadając na prowizorycznym łóżku obok dziewczyny. Zasnąłbym obok niej na siedząco, gdyby nie to, że poczułem jak mnie łapie za rękę.

Bicie serca przyspieszyło mi niemiłosiernie, widząc jej ospały wzrok. Widząc jej piękne, zielone oczy.

Perspektywa Carify:

Powoli odzyskiwałam przytomność. Czułam obecność jakiejś osoby przy mnie, mając przeczucie, że to Darify, złapałam go za rękę. Była zimna, wręcz lodowata. Otworzyłam ospałe oczy, uśmiechając się mimowolnie. Mimo, że nie widziałam jego twarzy, bo na chwilę obecną mój wzrok zasłaniały czarne plamki. Tak bardzo się cieszę, że jest już po wszystkim.

Moment.

Zamarłam, przypominając sobie wszystko, co zaszło w jaskini. Przepaść, krew, białe oczy, Darify... Darify...

Darify nie żyje.

Mroczki zniknęły mi z pola widzenia, ukazując mi białe, jarzące się oczy szatyna. Zesztywniałam, natychmiast wyrywając mu rękę z jego uścisku. Zerwałam się z prowizorycznego łóżka, na którym leżałam, wyciągnęłam miecz ze swojego ekwipunku po czym wycelowałam nim w Herobrine'a.

- Czemu go zabiłeś?! - krzyknęłam, przypominając sobie o bólu pleców spowodowanym raną. Mężczyzna się nie ruszał z miejsca, siedział spokojnie na posłaniu, patrząc mi głęboko w oczy. Czułam, jak po moich policzkach spływają mi łzy, cała się trzęsłam. - GADAJ! - wrzasnęłam, przykładając mu ostrze do tętnicy szyjnej.

- Odłóż to, bo zrobisz komuś krzywdę. - odparł, uśmiechając się pod nosem. - Uspokój się, wszystko ci wy-

- Nie, bądź cicho! - przerwałam mu, cofając broń. Wystawiłam ją przed siebie siebie, szukając wyjścia. Po chwili znajdując go wzrokiem uśmiechnęłam się w duchu. - Nie ruszaj się, siedź tam gdzie siedziałeś! - zaczęłam w niego celować mieczem, kiedy ten wstał z prowizorycznego łóżka. Nie spuszczając z niego wzroku powoli ruszyłam w stronę wyjścia. Gdy byłam wystarczająco blisko drzwi, na oślep zaczęłam szukać klamki. Znalazłam ją, natychmiast otworzyłam drzwi, po czym wybiegłam z pomieszczenia, nie patrząc się za siebie.

Po kilkunastu minutach biegu korytarzem musiałam się zatrzymać, by zaczerpnąć powietrza. Dopiero po chwili zorientowałam się, że nie wiem, gdzie jestem, i...

I nie wiem właściwie jak się stąd wydostać.

Perspektywa Herobrine'a:

Westchnąłem smętnie, patrząc na otwarte na oścież drzwi pomieszczenia. Przecież wiedziałem, że tak będzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top