Rozdział 27
Charakterystyczne odgłosy Szkieletów oraz Ender Man'ów wybudziły mnie z transu. Otworzyłam oczy, po czym szybko wstałam z niewygodnego piasku. Rozejrzałam się po otoczeniu, mrużąc oczy. Co jest grane... Wychyliłam się zza obsydianowej wierzy, częściowo się niej podtrzymując.
To chyba jakieś żarty. Czarne Szkielety stały po jednej stronie Wyspy, mordując sługów wzrokiem. Wydawały się pałać niecierpliwością, jakby już chciały ich zaatakować. Natomiast sługi stały po drugiej stronie, po której stałam i ja. A na ich czele znajdował się właśnie Gabi.
Powolnym krokiem wyminęłam wierzę, znikając za wielką grupą moich stworów. Schowałam się w zbiorowisku fioletowookich, przepychając się przez nie, by dojść do Gabi'ego. Widząc w końcu jego sylwetkę z tyłu, westchnęłam. Nie wiedziałam, od czego zacząć.
Ender Man odwrócił się w moją stronę, kucając przy mnie. Chociaż w sumie to nic nie dawało, bo ja nadal musiałam podnieść głowę, by spojrzeć mu prosto w te jego ślepia.
- Co ty tutaj robisz? - wyszeptał, najwyraźniej spanikowany. - Miałaś się gdzieś schować! - zniżył swój ton głosu, lustrując mnie przenikliwym spojrzeniem. Chciał jeszcze coś dodać, ale ja mu przerwałam.
- Zostałam zaatakowana. - burknęłam, po części zirytowana. - Nie miałam gdzie się schować, więc mu uciekłam. Co tu się dzieje? - wyminęłam go po chwili, odpychając lekko ręką. Stanęłam zdecydowanym krokiem na przeciw tej całej armii Szkieletów. Obdarowałam ich wszystkich niepokojącym spojrzeniem, następnie mój wzrok podąrzył na czarną plamę, po mojej lewej. Był to Dragon, który stał z boku po między obsydianowymi wierzami, przyglądając się całej tej akcji.
- Sytuacja nie jest opanowana, proszę się cofnąć! - wykrzyknął zdenerwowany Gabi, chwytając mnie za rękę.
Nagły, charakterystyczny odgłos chrząknięcia jeszcze bardziej zmroził mi krew w żyłach. Już nie czułam dotyku sługi, ale za to nowe, dręczące mnie pytanie. Kto to był?
Nawet nie zdążyłam się ponownie po nich wszystkich rozejrzeć. Na przeciw armi Wroga pojawiły się kłęby fioletowego pyłu. Po kilku sekundach jego egzystowania wyłoniła się z niego biała sylwetka, która na ułamek sekundy biła w oczy swoim jasnym światłem. Ale tylko na ten ułamek sekundy. Po chwili sylwetka nabrała kolorów. A w szczególności ciemnejszego odcienia białego. Mogłam dostrzec z pod kaptura jego czarną grzywkę. To, że był napewno mężczyzną, a nie kobietą.
I jego, WCALE nie rzucający się w oczy, bedrockowy miecz, który solidnie trzymał w swojej łapie.
Olfix, zachowaj spokój. Tylko nie panikuj. Część mnie była i opanowana, a zarazem nie. Jednak nad większością dominowała właśnie panika... Może jednak ten ktoś nie ma złych celów wobec mnie? Idioto skończony, przecież on ma miecz, tak samo jak Szkielety. Opanuj się.
Czułam na sobie przenikliwy wzrok tego ktosia, co wcale mi nie pomagało. Stałam tak w bezruchu, oczekując od niego odpowiedzi, która mi się nasuwała na język. Zapytałabym, gdyby nie strach. Do reszty mnie sparaliżował. Czułam wielkie napięcie po między nami, jak i dreszcze, które dosłownie były odczuwalne co pięć sekund na moich plecach.
Boję się.
Nieznajomy nagłym ruchem ręki ponownie chrząknął, niecierpliwiąc się jeszcze bardziej.
- Olfix, nie poznajesz mnie? - wbił ostrze swojego miecza w podłoże, do jego połowy.
Nie, nie wierzę.
Białe spodnie, biała bluza z kapturem. A pod nim czarne włosy. Ochrypnięty głos... Ale to nie może być on! On przecież spadł! Jak to jest możliwe?!
Serce rozpadło mi się na miliony kawałków. To ten sam, we własnej osobie przyrodni brat! Pewnie te Szkielety nazywają się Witherowymi... Do dzisiaj pamiętam jak je wymienił podczas naszej gry...
- Entity_303... - wyszeptałam. Pierwszy raz, od tych ośmiu lat, od kąd się znamy powiedzieliśmy sobie po imieniu.
Jednak sam fakt nie dawał mi powodów do radości. Domyślam się, że to jego sługi. A poddani robią to, co ich Władca sobie zażyczy. Chociaż przeżyliśmy razem miłe chwile, to...
W Mieście Endu jeden ze Szkieletów chciał mnie zabić...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top