II. Wieczór w Manaus
Trzy miesiące później
Leniwe, rdzewiejące turbiny młóciły ospale brązową wodę z plamami ropy, w miarę jak parowiec "Perła Amazonki" zbliżał się do portu w Manaus. Odrapany komin wykrztuszał miarowo kłęby tłustego, czarnego dymu. Większość pasażerów wyszła już na pokład i gromadziła się przy burcie, wpatrzona w nabierające z każdą chwilą coraz więcej szczegółów drewniane domki unoszące się na wodzie i większe, murowane zabudowania, które podchodziły do samego brzegu, tłocząc się na nim ciasno, i chyliły odkształconymi ścianami nad falami rzeki jak poławiacze małży lustrujący teren tuż przed skokiem w odmęty.
Ludzie zbijali się w niewielkie grupki, niektóre znające się od lat i podróżujące wspólnie, inne zaś uformowane dopiero na pokładzie "Perły Amazonki". Niektórzy poznali się na samym początku rejsu i później już nie spotkali się na pokładzie, a teraz wymieniali niezręczne pozdrowienia i niezobowiązujące uwagi.
Senhora Isabella Almeida Cabral patrzyła właśnie na taką osobę, mężczyznę, który został jej przedstawiony podczas wsiadania na statek w Belem.
- Popatrz, Jewdokio - odezwała się do stojącej obok koleżanki, z którą dzieliła kajutę, co doprowadziło do zawiązania się pomiędzy nimi zażyłości - czy to nie pan Santos? Na samym początku go poznałyśmy.
- Jako żywo - zgodziła się Jewdokia. Mówiła po portugalsku z dość wyraźnym rosyjskim akcentem, ale bez trudu dało się ją zrozumieć.
- Może do niego podejdziemy? Chodź! Założę się, że nas nie pamięta.
Rosjanka nie wyglądała na przekonaną, ale dała się pociągnąć koleżance za nadgarstek w stronę Santosa. Był on mężczyzną o szczególnej fizjonomii - wszystko w nim było kanciaste, równe linie tułowia łączyły jego barki ze stopami, ramiona tworzyły idealną poziomą prostą, a twarz miała niemal doskonały kwadratowy kształt. Nieskazitelnie białe ubrania i sztywny kapelusik z wąskim rondem sprawiały, że wyróżniał się na tle barwnego tłumu. Mimo młodego wieku miał ziemistą cerę i wielkie binokle wsunięte głęboko na orli nos, zza których wyglądały małe, ruchliwe oczka w odcieniu brązu tak ciemnym, że prawie zlewał się z czernią źrenic. Po ustach otoczonych niedbałym zarostem wiecznie błąkał się rozmarzony, nierzeczywisty uśmieszek, który upodabniał go do naiwnego dziecka zachwycającego się pierwszy raz widzianym światem.
- Bom dia, senhor Santos! - zawołała Isabella, machając ręką. - Jak panu minęła podróż?
Mężczyzna drgnął, jakby dopiero teraz wyrwany z zamyślenia.
- Znośnie, dziękuję - odpowiedział. - Ale muszę przyznać, że nie wiem, z kim mam przyjemność...
- Isabella Almeida Cabral, do usług. - Panna dygnęła wdzięcznie. - Zostaliśmy sobie przedstawieni na początku podróży, tak samo jak moja przyjaciółka Jewdokia Fernandes.
Jewdokia jedynie skłoniła głowę. Santos przesunął po nich obojętnym, niemal niewidzącym wzrokiem i znów skupił spojrzenie na widoku za burtą.
- Ach, tak... Panie wybaczą, nie przypominam sobie. Zajęły mnie inne sprawy. - Umilkł na chwilę, ale widząc, że nie odeszły, podjął rozmowę: - Za chwilę powinniśmy zobaczyć słynne ujście Rio Negro do Rio Solimões, tworzące Amazonkę*. Wody rzek w dwóch zupełnie różnych kolorach zderzają się, tworząc niemal równą linię... To będzie niesamowity widok. Nie tak niesamowity, jak samo Manaus, rzecz jasna. Żeby mała osada w tak krótkim czasie przeżyła taki rozkwit!... Wszystko zasługa handlu kawą, a teraz będzie jeszcze lepiej, bo wzrasta popyt na kauczuk. Wiedzą panie, że Manaus aż trzykrotnie zmieniało nazwę? Samo Manaus pochodzi od słowa Manaos, jak określano jedno z tutejszych plemion Indian. Ale prawa miejskie otrzymało pod nazwą Cidade da Barra do Rio Negro, dopiero osiem lat później przemianowano je na Citade de Manaus.
Isabella słuchała go z zupełnie pustym spojrzeniem i znudzoną miną. Kiedy wreszcie umilkł, odezwała się:
- Nasza podróż też minęła znośnie, choć pan nie zapytał. Jeśli się pan zastanawia, dokąd dalej się udajemy, obydwie płyniemy teraz w górę Rio Negro. Ja zamierzam odwiedzić hacjendę mojego wuja, a Jewdokia wraca z wizyty u rodziców w Europie do swojego męża. A pan?
- Dalej w górę Rio Solimões, aż do ujścia Ukajali. Na uniwersytecie w Coimbrze przeanalizowałem kilkanaście starych map i wydaje mi się, że gdzieś niedaleko źródeł tej rzeki jest miejsce, w którym jeszcze nie stanęła stopa białego człowieka. Miejsce, które tamtejsi Indianie kryją zazdrośnie, prawdopodobnie nawet przed innymi plemionami, jeszcze od czasów Inków... Jeśli skarb króla Atahualpy naprawdę istniał, ukryto go właśnie tam.
Jewdokia zamrugała oczami, robiąc przy tym niemądrą minę.
- Kto to ten Atahualpa? Jakiś Indianin?
- Ostatni król Inków, schwytany w niewolę przez Konkwistadorów, zmuszony do chrztu i uduszony zaraz potem. Hiszpanie zażądali za niego okupu od Inków. Atahualpa obiecał, że w zamian za życie wypełni ogromną komnatę czystym złotem, a dwie inne - srebrem. Całymi miesiącami z różnych stron imperium zjeżdżały się wozy z kosztownościami, aż pewnego dnia gruchnęła wieść, że król nie żyje. Według legendy wszystkie konwoje zawiozły skarby w jedno miejsce, zapomniane na wieki, tak aby nigdy nie odnalazł go biały człowiek...
- Czy pana w ogóle interesuje rozmowa z nami?! - wybuchła Isabella. - Ciągle pan gada o jakichś naukowych sprawach! Nie widzi pan, że rozmawia z kobietami?!
Naukowiec otworzył tylko usta, lecz nic nie powiedział. Zupełnie go zatkało. Wówczas z pomocą niespodziewanie przyszedł mu inny pasażer, mówiąc:
- Nie widzicie, że ten pan jest zmęczony podróżą i nie ma siły na pogawędki? Odpuśćcie, drogie panie. Tu jest mnóstwo innych gentlemanów, którzy znacznie lepiej poradzą sobie z zabawianiem dam.
Isabella wydęła gniewnie usteczka. Jewdokia zaś w mig zrozumiała sytuację i dygnęła głęboko przed niefortunnym rozmówcą.
- Miło było pana poznać - powiedziała. - Chodź, Isabello. Powinnyśmy sprawdzić, czy nasze bagaże są już w pełni wyciągnięte z ładowni.
Tym razem to ona odciągnęła koleżankę za nadgarstek. Kiedy obie kobiety zniknęły w tłumie, Santos podszedł do swojego przypadkowego wybawcy.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować...
- Drobiazg - odparł tamten. - Natrętne laleczki to plaga wszelkich rejsów i kolei. Widziałem, że czuje się pan zagubiony, więc przyszedłem z pomocą.
- Nawet nie znam pańskiego nazwiska.
- Pablo Silva Ramirez. - Brazylijczyk wyciągnął do niego rękę. - I ja również zamierzam płynąć dalej w górę Rio Solimões.
- Joaquin Abreu Santos. - Naukowiec uścisnął mu dłoń. - Słyszał pan naszą rozmowę?
- Tak, a przynajmniej większość. Jeśli chce pan popłynąć w górę Ukajali, będzie pan potrzebował dobrego przewodnika.
- Mam moje mapy. - Joaquin poklepał się po przewieszonej przez ramię torbie.
- To nie wystarczy. Może mógłbym zaoferować panu swoje usługi? Podróżuję w poszukiwaniu pracy, a pan wygląda na człowieka, który ma czym zapłacić.
Santos przyjrzał się mężczyźnie z uwagą. Wyglądał on bardziej na zabijakę niż uczciwego pracownika - miał szerokie bary i muskularne ramiona, a całkiem urodziwą latynoską twarz szpecił nos skrzywiony po jakiejś niefortunnej bójce - ale pozory mogły mylić, w szczególności, że zabijaki raczej nie byłoby stać na schludne ubranie, zgodne z najnowszymi wymogami modowymi, ani na dobrą pomadę, od której lśniły jego krótkie czarne włosy.
- Dziękuję, ale nie skorzystam. Wolę iść bezpośrednio za moimi mapami.
- Jak pan woli. Ale gdyby pan zmienił zdanie, będę do dyspozycji.
- Przecież już dziś się rozdzielamy...?
- Płyniemy tą samą drogą. W górę Rio Solimões wyrusza dzisiaj tylko jeden statek, więc na pewno obaj znajdziemy się na jego pokładzie.
- Ja odpływam dopiero jutro. Chcę najpierw zwiedzić Manaus.
- Ach... W takim razie żegnam pana - odpowiedział Pablo, widząc, że statek przybija już do brzegu, a marynarze opuszczają trap. - Ale niech się pan dobrze namyśli. W Peru jest teraz wojna, lepiej mieć przy sobie kogoś, kto będzie wiedział, jak omijać niebezpieczne strefy.
- Wezmę to sobie do serca - obiecał Joaquin. - W takim razie do zobaczenia, senhor Ramirez! Może los jeszcze kiedyś złączy nasze ścieżki.
- Kto wie - odparł Pablo z ciepłym uśmiechem. - Szczęśliwej drogi, senhor Santos.
- Wzajemnie!
Trap został opuszczony, tłum pasażerów objuczonych ciężkimi tobołami wyroił się na nadbrzeżu. Joaquin ustawił się na końcu długiego sznura ludzi opuszczających pokład "Perły Amazonki". Kiedy zszedł z desek trapu i poczuł pod stopami twardy grunt, nabrał w płuca gorącego powietrza i uniósł głowę, wystawiając twarz na ostre promienie brazylijskiego słońca.
Nic nie mogło się równać z uczuciem przybycia do jakiegoś miejsca po raz pierwszy.
*Według Brazylijczyków Amazonka powstaje z połączenia Rio Negro i Rio Solimões. Dla reszty świata powstaje ona z połączenia Ukajali i Maranon, a Rio Solimões to po prostu jej górny bieg.
***
Manaus miało do zaoferowania wiele miejsc noclegowych z każdej półki. Można się było zatrzymać w najwyższej jakości hotelu, w pokojach prowadzonych przez prywatnych gospodarzy albo we wspólnych salach w gospodach portowych. Joaquin, który wierzył, że prawdziwy człowiek nauki powinien nie tylko o wszystkim przeczytać, ale też wszystkiego doświadczyć na własnej skórze, bez wahania wybrał tę ostatnią opcję.
Wykupiwszy miejsce w wątpliwej jakości przybytku o nazwie "Dziurawa Misa", zostawił bagaż w zamykanej na klucz skrzyni i wyszedł na spacer po mieście. Manaus było nowoczesną osadą, niemalże pozbawioną starówki, nie licząc pozostałości portugalskiego fortu z szesnastego wieku. Dominowała w nim gęsta zabudowa, prawie nie widziało się terenów zielonych. Joaquin przeszedł szybkim krokiem przez bogatą dzielnicę, mijając bezrefleksyjnie wystawne wille baronów kawowych i chininowych, a także pierwsze kilka posiadłości przedsiębiorców, którzy zainwestowali w kauczuk. Przeczekawszy intensywną ulewę pod daszkiem jakiejś restauracji, skierował się do części miasta zamieszkanej głównie przez biedotę, Metysów i tubylców.
Od razu zrobiło się tłoczno, głośno i kolorowo. Półnagie dzieci ganiały po ulicach razem z psami, a kobiety w jaskrawych apaszkach, nierzadko z odsłoniętymi piersiami, nosiły na głowie pakunki i wielkie dzbany. Większość osób ciągnęła w stronę placyku z udeptanej ziemi, z którego dobiegała żywiołowa muzyka. Joaquin postanowił pójść za nimi.
Na placu odbywał się jakiś festiwal*. Tancerze w pstrych strojach z kwiatów i skór zwierzęcych wykonywali łamańce do muzyki granej przez dziwaczną orkiestrę, której instrumentów Joaquin w większości nawet nie potrafiłby nazwać. Widownia, składająca się w równych częściach z mężczyzn, kobiet i dzieci, cieszyła się i zachęcała występujących okrzykami, rzucając im czasem pod nogi całe garście tandetnych ozdób domowej roboty. Wstąpiwszy pomiędzy rozradowanych ludzi, Joaquin poczuł, jak i na jego twarzy pojawia się uśmiech, i zaczął nawoływać razem z nimi. Parę osób obejrzało się, zdziwione obecnością białego, i to w takim ekscentrycznym stroju, lecz wkrótce uwaga wszystkich znów była skupiona na pokazie.
Tymczasem na tyłach prowizorycznej sceny ustawił się chór młodych chłopców. Zaczęli śpiewać w slangu stanowiącym połączenie portugalskiego i hiszpańskiego - Joaquin znał biegle oba te języki, ale potrzebował dłuższej chwili, aby zacząć rozumieć tę wariację. Zdołał zrozumieć z ich pieśni, że oto nadchodzi wielki zły pan - po chwili spomiędzy tancerzy wysunął się mężczyzna w karykaturalnym stroju europejskiego hacjendero, z twarzą pomalowaną na biało. Oddał się kucańcom i wygibasom, a widownia buczała, gwizdała i obrzucała go pestkami owoców. W końcu hacjendero uciekł ze sceny, machając rękami w przerażeniu, a wówczas chór zaanonsował vaqueiro** Francisca.
Na scenę wyszło trzech tancerzy w strojach kowbojów. Głównego bohatera, Francisca, odróżniała od reszty czerwona szarfa zawiązana wokół pasa. Obok niego szedł aktor przebrany za ciężarną kobietę, w ogromnej kolorowej peruce, przeplatanej papuzimi piórami. Na ich widok publiczność zaszalała radością.
- Strach-strach! Kowbojskie życie - zaintonował Francisco, potupując i gestykulując do rytmu, podczas gdy dwaj pozostali vaqueiros wykonywali za jego plecami fikołki. - Gdy pan nielitościwy, a krowy marudne! Ach, na cóż byłoby mi się tu męczyć, gdyby nie moja kochana Catrina?
Do tańca dołączyła ciężarna kobieta. Aktor pląsał i podskakiwał, trzęsąc sztucznym biustem i brzuchem, na co widownia odpowiadała głośnym śmiechem. Po długim pokazie zapiał wysokim głosem, bezlitośnie łamanym przez przebytą mutację:
- Jestem twoim życiem, Francisco, a ty moim! Miłość nasza nie zna granic! Noszę w sobie trzecie życie, które da nam szczęście i powodzenie!
Ktoś wcisnął Joaquinowi w rękę kubek jakiegoś mocnego alkoholu o dziwnym zapachu. Naukowiec bez wahania wychylił go do dna, prawie się przy tym krztusząc. Odrzucił kubek i dołączył do skanowania, choć nie znał słów - wkrótce zaczęło mu szumieć w głowie.
Tymczasem aktor grający Catrinę potknął się w tańcu teatralnie, chwycił za brzuch i wytrzeszczył oczy, a muzyka grana przez orkiestrę stała się złowroga.
- Ach! Tragedia! - zawyła Catrina, wyrzucając w górę ręce. Obok niej ustawił się Francisco i chwycił ją, gdy wpadła w jego ramiona.
- Co się stało, duszko? - Francisco okręcił ją zgrabnie i puścił, by znów pląsać osobno.
- Nasze dziecko umiera! Kochany, potrzebuję zjeść pieczeń z byczego języka. Tylko byczy język może ocalić nasze maleństwo!
Lekko pijany Joaquin wybuchnął śmiechem razem z resztą widowni i przyjął kolejny kubek. Dwaj kowboje sprowadzili ze sceny słaniającą się na nogach Catrinę, a Francisco padł na kolana, rozłożył ramiona i zaśpiewał jękliwie:
- No i cóż począć? Pan zły, pan wołu nie odda, ale wtedy zginie mój syn! Ach, cóż za trudne kowbojskie życie! Muszę przynieść Catrinie byczego języka!
- On musi przynieść Catrinie byczego języka! - odpowiedział mu chór.
- Muszę przynieść Catrinie byczego języka!
- On musi przynieść Catrinie byczego języka!
- Muszę przynieść Catrinie byczego języka!
- On musi przynieść Catrinie byczego języka!
Francisco zerwał się z kolan i zaczął taniec stylizowany na mozolne kroki, tyle że stawiane w miejscu. Za nim przesuwali się kolejni tancerze. Po chwili wyszedł mu naprzeciw dziwaczny stwór złożony z dwóch ludzi, z których jeden siedział drugiemu na barana.
- Przepuść mnie, gigancie! - zawołał vaqueiro.
- Przepuszczam tylko tych, którzy zachwycą mnie fikołkami! - odpowiedział gigant ustami aktora, który znajdował się wyżej.
Francisco znów załamał ręce.
- Nie potrafię robić fikołków! Proszę, przepuść mnie, życie mojego dziecka od tego zależy!
- Nie ma fikołków, nie ma przejścia!
- A wtedy przybyli najlepsi przyjaciele! - zaśpiewał chór i na scenę znów wyszli pozostali dwaj kowboje.
Zaczęli robić gwiazdy i fikołki do rytmu, a gigant zachwycał się i wzdychał ustami obojga aktorów. Tymczasem Francisco przekradał się przesadnie skrytym krokiem, zginając kolana niemalże do przysiadu, pomiędzy widzami. Co chwilę ktoś klepał go po ramieniu lub wybuchał radością na jego widok, a wtedy aktor zniżał się jeszcze bardziej i przykładał palec do ust. Kiedy wreszcie przekradł się za plecy giganta, i gigant, i vaqueiros zeszli tanecznym krokiem ze sceny.
Tymczasem przed dzielnym Franciskiem wyrosła kolejna przeszkoda. Wyszedł mu naprzeciw na czworakach aktor z głową osła i zawołał:
- Dalej nie można przejść!
- Przepuść mnie, ośle, bo idę ratować moje dziecko!
- Nie wolno! Nikt nie może iść dalej!
- Iść - powtórzył Francisco. - W takim razie dalej pojadę na twoim grzbiecie!
Dosiadł osła, a widownia zagrzmiała śmiechem. Joaquin dopijał właśnie trzeci kubek nieznanego alkoholu i sam chichotał w niebogłosy, choć nie był pewien, dlaczego.
Aktor grający osła zaryczał zupełnie realistycznie, po czym zwiózł ze sceny śmiejącego się Francisca. A wówczas zza chóru wyłoniła się gwiazda wieczoru - byk.
Tancerz miał na sobie niemalże realistyczny kostium z prawdziwej byczej skóry, w której zostawiono czaszkę z rogami, tyle że przystrojony tak ogromną ilością wstążek, kwiatów i błyskotek, że trudno było przebić się przez nie wzrokiem. Rozpoczął gwałtowny, szalony taniec, potupując mocno i strzelając noskami skórzanych butów. Publiczność cieszyła się, skandowała jego nazwę i rzucała kwiatami na scenę. Popis trwał długo, aż nagle z boku wyleciała włócznia i ugodziła byka prosto w serce. Aktor padł powoli na ziemię, a widownia eksplodowała lamentem.
Zaraz potem wkroczył biały hacjendero, szarpiąc za rękaw Francisca. Po bokach biegli jego przyjaciele vaqueiros i ciężarną Catrina.
- Ten, kto ubił byka, zostanie ukarany! - ogłosił hacjendero.
- Panie! Potrzebowałem byczego języka, żeby ratować moje dziecko! - zapłakał Francisco.
- Panie! To ja prosiłam o byczy język. Teraz, kiedy go dostałam, moja ciąża znów jest silna i bezpieczna! - dołączyła się Catrina.
- Wszyscy zostaniecie ukarani! - krzyknął nieprzejednany hacjendero. - Chyba że... byka uda się wskrzesić. Czy jest tu ktoś, kto tego dokona?!
Widownia wybuchła śmiechem.
- Nie śmiać się! Czy jest tu ktoś, kto zdoła wskrzesić mojego byka?
Spomiędzy tancerzy wyszedł kolejny aktor pomalowany białą farbą, w stroju lekarza.
- Ja go ożywię! - zadeklarował się, a publiczność zaczęła buczeć.
Doktor podszedł do martwego byka, zaczął go opukiwać i osłuchiwać, a widzowie prześcigali się wzajemnie w wymyślaniu obelg dla niego. Ktoś nawet rzucił pestką. Doktor nie ustawał w swoich wysiłkach, aż byk zaryczał i zerwał się na nogi. Ludzie zaczęli wiwatować.
- Cud! Cud! - darł się hacjendero, po czym uściskał doktora i ucałował go w oba policzki. Potem to samo zrobił z Franciskiem i Catriną. - Bóg okazał łaskę mojemu bykowi, to i ja będę dziś łaskawy! Moi kochani, bierzcie, co wam trzeba, i niech wam się urodzi zdrowe dziecko!
Publiczność klaskała i nawoływała, a wszyscy aktorzy ustawili się w rzędzie i ukłonili kilka razy, podczas gdy chór wciąż śpiewał o szczęśliwej miłości, a tancerze pląsali i fikali na tyłach. Przedstawienie dobiegło końca, lecz zabawa trwała w najlepsze - orkiestra nie przestawała grać, a po ludziach krążyły kolejne baniaki bimbru.
Joaquin dał się wciągnąć w to wesołe szaleństwo całym sobą. Wciąż nie przestawała go fascynować tutejsza ludność. Widział już kiedyś Indianina z Ameryki Północnej, który podróżował z obwoźnym cyrkiem po Europie, lecz ci tutejsi w niczym go nie przypominali. Mieli ciemniejszą karnację, włosy ścinali znacznie krócej, poza tym zamiast nieugiętego stoicyzmu wyznawali raczej renesansowe podejście carpe diem, co było widoczne w rozlicznych tańcach i zabawach. Wiele twarzy nosiło znamiona domieszki krwi afrykańskiej, takie jak szerokie, płaskie nosy i grube wargi - zapewne efekt mieszania się tubylców ze zbiegłymi niewolnikami, przywożonymi tu przez kolonizatorów z Czarnego Lądu.
Placyk długo jeszcze nie pustoszał, ogarnięty śmiechem, tańcami i pijatyką. Gdy zapadła noc, puszczono fajerwerki. Orkiestra przestała grać koło dziesiątej wieczorem, ale to nie przeszkadzało ludziom, którzy nadal zapewniali sami sobie muzykę, śpiewając chóralnie znane wszystkim przyśpiewki.
Dochodziła pierwsza w nocy, gdy Joaquin znalazł się wreszcie z powrotem pod "Dziurawą Misą". Połowę drogi przeszedł oparty na ramieniu jakiegoś Indianina, który opowiadał mu ciągle o tym, jakie głupie córki mu żona wychowała. Nawet nie poznał jego imienia. Gdy wreszcie dowlókł się do łóżka, był tak wyczerpany, a zarazem rozanielony i rozweselony po tym dzikim wieczorze, że nawet nie zwrócił uwagi na cuchnący starym potem materac i biegające po nim pluskwy.
Ledwo przyłożył głowę do poduszki, zapadł w głęboki, pozbawiony majaków sen, który trwał nieprzerwanie aż do wczesnego przedpołudnia następnego dnia.
*Festiwal, na który trafił Joaquin, to Bumba Meu Boi, przedstawienie taneczne, które narodziło się pod koniec XVIII wieku wśród niższych klas społecznych Ameryki Południowej, jako żartobliwa krytyka systemu, w którym biali zawsze są na szczycie. Przedstawienie jest organizowane co roku w okresie świąteczno-noworocznym lub w jego okolicach i w dzisiejszych czasach stanowi jedną z głównych atrakcji turystycznych Manaus.
**Vaquerio - "kowboj" po portugalsku (nie mylić z hiszpańskim "vaquero").
***
Joaquin, choć miał już za sobą lata pierwszej, nastoletniej młodości, należał wciąż do nielicznych szczęściarzy, którzy prawie nigdy nie doświadczali kaca - a jeśli już, to był on ledwie wyczuwalny. Kolejnego dnia obudził się więc z pustynią w ustach i delikatnym bólem głowy, i obie te rzeczy minęły po jednym kubku wody. W ramach porannych ablucji naukowiec umył twarz i zęby, a następnie ogolił niezbyt sprawnie swój mierny zarost - choć próbował od lat, nigdy nie nauczył się dobrze korzystać z brzytwy. Po skromnym wegetariańskim śniadaniu opuścił gospodę świeży jak skowronek i gotów do działania.
W budce przy porcie, obsługiwanej przez ziewającego i smarkającego chłopaka o zaropiałych oczach, kupił bilet na rejs do Tonantins. Chłopaczyna obrzucił go przy tym powątpiewającym spojrzeniem, w szczególności nieskazitelną biel jego stroju. Na szczęście powstrzymał się od komentarza.
Do wypłynięcia statku została jeszcze godzina, którą Joaquin spędził na zakupach. Usłyszał od sprzedawcy biletów, że na tym statku nie będzie cateringu, więc musiał sam zadbać o swoje wyżywienie. Zaopatrzył się więc w zapas solonej wieprzowiny, sucharów i kiszonych warzyw. Na koniec w jakimś skromnym przybytku uraczył się mocnym, tłustym kakaem z lokalnych ziaren, a następnie wyruszył do portu na spotkanie przygody.
Mina mu zrzedła, gdy ujrzał parowiec, na którym miał wykupione miejsce. O ile "Perła Amazonki" była dość szpetnym i starym, ale wciąż zadbanym statkiem, przystosowanym do przewozu pasażerów, o tyle "Rzeczna Królowa" była zwykłą krypą, na którą jakiś młody Metys drobnej budowy, o włosach wygolonych na bokach okrągłej jak piłka głowy, wieńczącej strusią szyję, wprowadzał właśnie czwórkę kóz z dzwoneczkami u szyi. Farba odchodziła od burt całymi płatami, odsłaniając całkowicie zardzewiały metal, a ciasny pokład był zastawiony przegniłymi beczkami i porwanymi sieciami rybackimi, na których wciąż butwiały resztki tranu i łusek. Po stateczku uwijało się dwóch czarnoskórych załogantów, niechętnych, by wchodzić z kimkolwiek w interakcję.
Joaquin podszedł do trapu zaraz za pasterzem. Przy burcie powitał go podstarzały niski Brazylijczyk prawie zupełnie pozbawiony zębów, który miętosił w nagich dziąsłach napuchnięte od śliny, niezapalone cygaro.
- Dokąd? - zapytał ochryple.
- Tonantins - odparł Joaquin i pokazał bilet. Kapitan machnął ręką w nieokreśloną stronę, pozwalając mu wejść.
Raz kozie śmierć, pomyślał naukowiec, po czym wsiadł na krypę i wcisnął się pomiędzy stare skrzynie wypełnione jakimś nieokreślonym ładunkiem. Na szczęście miał w swojej torbie podróżnej śpiwór, a także namiocik z natłuszczonego płótna dla ochrony przed deszczem. Inaczej czekałaby go zupełnie koszmarna podróż.
Na wprost umościł się pasterz. Kozy chodziły dookoła niego, becząc i potrząsając dzwoneczkami, ale w końcu również ułożyły się płasko na deskach pokładu i zaczęły przeżuwać suszoną paszę z worków podetkniętych im pod pyski. Pastuch położył głowę na tułowiu jednej z nich, a o drugą oparł nogi. Po paru chwilach zaczął głośno chrapać.
Oprócz nich na pokład wsiadło jeszcze trzech pasażerów. Wszyscy trzej byli mężczyznami mieszanej krwi i wyglądali na podobnie zaniedbanych co kapitan. Joaquin w pierwszej chwili na moment stracił dech w piersiach, gdy zobaczył wystające spod pasiastej opończy jednego z nich dwa długie noże i stary, rozklekotany pistolet skałkowy, lecz zmusił sam siebie, aby się rozluźnić. Przecież gdyby bandyci tak po prostu mogli wejść w porcie na statek, nikt nie sprzedawałby biletów na takie rejsy...
...prawda?
Z pewnością chodzi o to, że droga jest niebezpieczna, przekonał sam siebie. Oni są tu po to, żeby nas chronić.
Zapomniał o groźnych nieznajomych, kiedy parowiec odbił od brzegu. Stary silnik hałasował tak potężnie, że cały kadłub trząsł się od wibracji. Ohydny dym z komina natychmiast zasmrodził całą okolicę. Kaszląc i kichając, Joaquin przeszedł na rufę, gdzie chwilowo było więcej czystego powietrza.
Oparty o reling, przyglądał się w milczeniu, jak zabudowania Manaus maleją w oddali, aż wreszcie znikają, zasłonięte bezmiarem koron drzew, łączących się w ocean amazońskiej zieleni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top