☆Koszmar w Święta - specjał☆
Moi kochani, witam Was w ten piękny grudniowy wieczór, pełen cudów i homoseksualnych fanfików, takich jak ten.
Muszę ostrzec, że dawno niczego nie pisałem i trochę wyszedłem z wprawy (a do tego to moje najdłuższe dzieło, jakie kiedykolwiek napisałem!), więc one-shot może być trochę chaotyczny, chujowy i pełen błędów gramatycznych oraz interpunkcyjnych. Będę również żebrać o gwiazdki i komentarze, bo napisanie całości zajęło mi w sumie ok. 7 godzin, a Wam, Towarzysze, przeczytanie tego zajmie może dwadzieścia minut. Dziękuję, miłego czytania, kochani Czytelnicy i wesołych świąt.
-----
Marzyłeś o spokojnych, białych świętach, prawda? Gdzie spotkanie z rodziną miało być najmilszym wydarzeniem, oczekiwanym przez cały rok? Za oknem miał prószyć srebrny śnieg, dopełniając magię świąt, sprawiając, że Wigilia była jak z reklamy... Czyż nie mam racji?
---
Ta zima byłą wyjątkowo mroźna. Lodowaty Wiatr walił w okna biednych domostw, próbując desperacko dostać się do wnętrza, trafiając na sople lodu uwieszone dachów i tworząc przerażający świst, skowyt. Tak, Wilczy Skowyt, tak najchętniej był nazywany przez starsze pokolenia mieszkające w Sandomierzu. Był przeraźliwy, śmiertelny, gotowy zaatakować wszystko, co stanie mu na drodze. Był zmorą tego miasta, kiedy nikt nie patrzył, a wszyscy zajmowali się dwunastoma daniami na wigilijnym stole, nieświadomi zupełnie niczego. Tak przerażająco podobny do ludzkiego umysłu, że nikt nawet nie chciał o nim słyszeć. A towarzyszyły jemu kolejno: Mróz, Wichura, Śnieg i Lód. Rzecz jasna w każdą grudniową Wigilię zjawiali się również ich pomocnicy, jak Mrok, Chciwość i Złość, ale to bohaterzy zupełnie innych bajek, mało związanych z tą, choć może trochę tak.
Tego dnia, Śnieg razem z Wichurą postanowili zawitać do progów pewnego domostwa, jedynego w tej parafii. Tak osobliwego i ciepłego, że nawet przez ułamek sekundy nie zastanowili się, czy go nie oszczędzić. Wparowali do środka przez szpary w nieuszczelnionych przez kit oknach. Wichura zawyła, próbując naśladować Wilczy Skowyt. Robiła to nieudolnie, choć była najlepsza w swoim fachu, tyle jednak wystarczyło, by wystraszyć biednego, okrytego kocem księdza. Bo dom, o którym tutaj mowa był plebanią, i to dość niezwykłą. Nawet Lód, który pamięć miał lepszą od Świętego Mikołaja (jeśli owy rzeczywiście istnieje), nie spamiętałby wszystkich dziwnych zdarzeń, które miały tu miejsce.
Wolę się jednak skupić na tym, dlaczego tak lubiany, a przede wszystkim przystojny ksiądz spędzał ten magiczny czas sam? Mateusz - bo o nim właśnie mowa - bardzo chciałby teraz mieć kogoś przy sobie. Bardziej jednak cenił sobie potrzeby innych niż swoje własne, co doprowadziło go tego momentu. Zaczęło się od Natalii, która już trzy tygodnie przed świętami dostała zaproszenie od swoich ciotek i rodziny na wigilię. Przed podróżą, a było to trzy dni temu, nagotowała wszystkich dwanaście potraw, które ksiądz miał sobie odmrozić bądź odgrzać. Pomyślała oczywiście o nieproszonych gościach, którzy niestety jeszcze się nie zjawiali, więc Mateusz nie umiałby zjeść nawet jednej piątej wszystkich zapasów. Później przyszła kolej na Pluskwę, który choć bardzo chciał dotrzymać towarzystwa księdzu, został zmuszony odwiedzić swoją schorowaną matkę, która po raz kolejny trafiła do szpitala. Duchowny łudził się, że przynajmniej posłucha żartobliwego, ciepłego narzekania babci Lucyny, ta jednak otrzymała zaproszenie od pobliskiego domu starości, który organizował wielką ucztę dla wszystkich seniorów Sandomierza. Podobno miało być tam mnóstwo czerwonego wina i prezentów, czego babcia nie mogła odmówić.
Tak więc Mateusz został sam na sam ze Śniegiem i Wichurą, które zgasiły świece adwentowe na stroiku, a zarazem nadzieję księdza na pogodne święta. Cóż, jeśli Bóg chciał, bym spędził je niemal samotnie, to musiał mieć w tym jakiś cel — tłumaczył sobie. Nie chciał nawet wstać i czegoś zjeść, bo strach odebrał mu apetyt. Po raz kolejny nie kierował się wyłącznie swoim pragnieniem i znowu pomyślał o innych. Czy któryś z moich parafian spędzi te święta sam, tak jak ja? - zadał sobie pytanie, a pierwszą odpowiedzią, która przyszła mu na myśl był inspektor Orest Możejko. W końcu był sam, niedawno rozstał się z Justyną. Nie miał bliskiej rodziny, a przynajmniej nigdy o niej nie opowiadał.
Zrobiło mu się na sercu jakoś cieplej, a chłodu nie czuł już tak mocno. Uśmiechnął się sam do siebie. Bardzo lubił Oresta, choć chyba zbyt bardzo. Bał się, że zakochał się w nim. W końcu był księdzem. Ale był również człowiekiem, zdolnym do uczuć i błędów, jak każdy inny. Jednak po przyjęciu święceń i zaprzysiężenia celibatu niektóre mu zabroniono. Czasami, w chwilach szalonej, indywidualnej desperacji zastanawiał się, czy tego wszystkiego nie rzucić w pizdu i po prostu powiedzieć o swoich uczuciach Orestowi. Jednak nie był ich do końca pewien, więc takie skoki raczej mijały po parunastu minutach. Westchnął, po czym odrzucił koc (czemu towarzyszyło tępiące zimno), wziął telefon z komody i wystukał numer do Możejki. Wielce był zdziwiony, gdy telefon rzeczywiście nawiązał sygnał, zamiast zawieruszyć się w Śniegu i Wichurze.
Odebrał niemal natychmiast.
— Komenda Policji w Sandomierzu, inspektor Orest Możejko z tej strony, słucham? — usłyszał z słuchawki standardową formułkę przyjaciela. Rozweselił się, gdy usłyszał jego głos, jednocześnie zastanawiając się, czy ten dalej nie siedzi zmęczony w pracy.
— To ja, Mateusz — odpowiedział i wpadł w pułapkę własnej lekkomyślności. Nie przemyślał bowiem, co powie Możejce, gdy ten oddzwoni. Wszystkie opcje wydawały się kokieteryjne i romantycznie nastawione, wyciągnięte na żywca ze świątecznej komedii romantycznej. Tak więc "Czy masz plany na święta?", które Mateusz chciał od razu powiedzieć odpadało.
Orest jednak odezwał się pierwszy:
— Aah, to ksiądz! Przepraszam za moją formalność, myślałem że to kolejny telefon o jakiejś świątecznej niespodziance... — Mateusz nie do końca wiedział, co inspektor miał na myśli, więc sprecyzował: — Już od paru godzin nie mogę się wyrwać z pracy, bo co chwilę dostaję zgłoszenia o zniszczeniu mienia czy wybiciu szyb. Z chęcią bym księdzu opowiedział więcej, ale mam pełno roboty samemu w komendzie - zaśmiał się perliście, a Mateuszowi ugięły się nogi. Nie chciał stracić szansy spotkania się z nim (czego z drugiej strony potwornie się obawiał), więc odpowiedział mu w bardzo grzecznie i nie sugerując niczego.
— Przykro mi to słyszeć, inspektorze. Natalia przed wyjazdem zostawiła mi trochę jedzenia, bym nie umarł z głodu, więc mogę je panu przywieźć. Zapewniam, że to nie kłopot — uprzedził pytanie Możejki, a ten się zgodził.
Rozweselony ksiądz, ze szczerym uśmiechem na ustach nie był już tą samą osobą co cztery minuty wcześniej. Teraz miał cel - uszczęśliwić święta jedynej osoby, która prawdziwie uszczęśliwiała jego serce. A Szczęście wraz z Miłością były naturalnymi wrogami sprzymierzeńców Wilczego Skowytu. Śnieg i Wichura po ujrzeniu obu tych postaci wędrujących po plebani, szybko schowały się za dębowe drzwi i okna, przez które wcześniej wpadły. W pomieszczeniu znowu zrobiło się ciepło, a przystrojona choinka z powrotem nabrała ciepłych barw.
Gdy spakował karpia, rybę po grecku, barszcz z uszkami, kilogram pierogów, kutię, sernik i makowiec do dwóch wielkich reklamówek pewnego dyskontu, ubrał się i otworzył drzwi, uderzyła go rzeczywistość. Dostał w policzek od Wichury i Mrozu. Na chwilę ostudziło to jego zapał, jednak postanowił nie zawieść przyjaciela. Mimo tak ujmującego chłodu ruszył obładowany jedzeniem do samochodu. Było przynajmniej dwanaście stopni na minusie, śnieg padał gęsto, a droga zlodowaciała, jednak nie przestraszył się i dzielnie doszedł na miejsce. Nie miał nawet pewności, czy auto odpali, jednak po kilku próbach udało mu się. Nawet nie wiedział, jak życzliwe w tamtym momencie było ciepłe Szczęście, zagnieżdżone w silniku, płynące prosto z serca Mateusza.
Od plebani do komendy jazda autem zajmowała może siedem minut, jednak w tych warunkach było to przynajmniej piętnaście. Na przednią szybę natarczywie i nieustannie pchały się ogromne, puchate płatki śniegu, jakby stary Fiat Panda był idealnym miejscem do popełnienia przez nie samobójstwa. Ulice były tak oblodzone, że ledwo wykonywał jakiekolwiek manewry. Na wyświetlaczu widoczna była godzina dwudziesta pierwsza czterdzieści dwie, ale sygnał radia skutecznie został zagłuszony. Nie usłyszał więc Last Christmas ani iście denerwującego All I Want For Christmas Is You, co było chyba jednym z plusów takiej pogody. Było również ciemno w cholerę i trochę przerażająco. Ksiądz czuł się tak samo, gdy Śnieg i Wichura zagościły na plebani. Samotny i osowiały.
Na miejsce dojechał po minutach dwudziestu. Wychodząc z auta prawie poślizgnął się na czyhającym cierpliwie Lodzie. Na komendzie rzeczywiście paliło się światło. Nigdy nie dopuściłby do siebie myśli, że przyjaciel mógłby go tak okrutnie wystawić. Wyjął więc zapakowane jedzenie z tylnych siedzeń i ostrożnie wszedł po schodkach prowadzących na komendę.
W pomieszczeniu panował półmrok. W kącie stała niewielka, lecz dostojnie przystrojona, sztuczna choinka. Na jednej ze ścian wisiała ciemnozielona girlanda. Jedyne światło wydobywało się z lampy przy biurku Oresta. Ksiądz grzecznie się przywitał, inspektor również.
- Spędza ksiądz święta sam, prawda? - spytał ponuro siwowłosy, gdy rozpakowali już wszystkie potrawy. Domyślał się, że Mateusz nie przybył wyłącznie po to, by dotrzymać towarzystwa jemu, ale również samemu sobie. Uśmiechnął się więc ciepło i serdecznie, a zaraz potem zadzwonił kolejny telefon. Mateusz nawet nie zdążył mu odpowiedzieć. Odebrał, a po wypowiedzeniu standardowej formułki, usłyszał w słuchawce zdenerwowany głos kobiety:
— Jakiś wandal powybijał mi wszystkie okna w kuchni! Jest nas dwanaścioro, w tym czwórka dzieci, wszystkie się przeziębią. Proszę natychmiast wezwać patrol! — po czym dodała adres i parę gróźb. Kobieta była wyraźnie zdenerwowana, czemu absolutnie się nie dziwił. On w sumie też był już dość drażliwy, w końcu to dziewiąte zgłoszenie tego dni. Wymamrotał coś, że patrol przyjedzie najszybciej jak się da, co najpewniej oznaczało jutro wieczór, gdy ulice zostaną odśnieżone. Odłożył słuchawkę i poczekał, aż ksiądz odpowie na zadane mu wcześniej pytanie.
Mateusz był wyraźnie skonfundowany zaistniałą sytuacją, ale wytłumaczył funkcjonariuszowi, jak to się stało, że na plebani nie było teraz nikogo. Co prawda Orest słyszał o zapowiadającym się wyjeździe Natalii i wigilii dla seniorów, ale sądził, że przyjedzie ktoś z rodziny Mateusza. W odpowiedzi opowiedział blondynowi o niemal wszystkich zgłoszeniach, z czego najpoważniejszym było wybicie wszystkich szyb w aucie, spuszczenie powietrza z kół i kradzież kanistra benzyny ulokowanego w bagażniku owego auta.
Rozmawiało im się znakomicie, a światło lampy imitowało romantycznie świece. Mateusz nawet nie wiedział, że Orest ma co do niego identyczne uczucia. Był bardzo podekscytowany przyjazdem księdza, spędzenia z nim wspólnego wieczoru, szczególnie tak pięknego jak ten. Wraz z upływającymi prędko minutami, a później godzinami, granice między przyjacielskimi a romantycznymi stosunkami powoli się zacierały. Pozwalali sobie na częstszy dotyk, nieśmiałe uśmiechy, wypieki na policzkach i trochę kokieteryjne sformułowania. Tak minęło półtorej godziny. Nie zadzwonił żaden telefon, a Orest myślał, że całe zdarzenie z wizytą księdza to prawdziwie świąteczny cud, a w nie przecież nie wierzył. W tym czasie Szczęście i Miłość kumulowały się na komendzie, istniały tam o wiele mocniej i cieplej niż w większości ogarniętych kłótnią i stresem domów, dzięki czemu podwładni Wilczego Skowytu nie mogli się tam w żaden sposób dostać.
Północ wybiła jak na hebanowym zegarze, gdy twarze Oresta i Mateusza niebezpiecznie się do siebie zbliżyły, a oboje byli strasznie podnieceni. W tym momencie zadzwonił telefon, psując całą atmosferę. Po raz kolejny tej nocy księdza spoliczkowała rzeczywistość oraz to, że prawie złamał celibat. Krew odpłynęła mu z gorącej twarzy i uderzyło przerażenie, a serce zaczęło walić nie ciepło i odważnie, a lodowato i boleśnie. Spojrzał na swojego niedoszłego kochanka, któremu twarz również zbielała. W słuchawce słyszał tą samą kobietę, która wcześniej dzwoniła w sprawie wybitych okien w kuchni. Teraz była iście przerażona. Z tego, co Mateuszowi udało się podsłuchać (będzie się musiał z tego wyspowiadać), kobieta znalazła w toalecie swoją ciotkę, tyle że martwą. Usłyszał również, że ma sporą, brutalnie wyrytą ranę w lewej piersi, a gardło poderżnięte.
Możejko zapewnił ją, że za pół godziny się tam zjawią, i tym razem nie były to puste obietnice. Wcześniej dowiedzieli się, że na uroczystej wigilii jest również gromadka dzieci, więc musieli się spieszyć, by żadne nie doznało poważnej traumy.
Szybko ubrali się i wsiedli do terenowego radiowozu. Śnieg pokonywali szybciej niż samochodem Natalii, dzięki czemu na miejscu znaleźli się w zaledwie dwadzieścia minut, dokładnie pół godziny po północy. Nie ośmielili się włączyć radia podczas drogi.
Gdy przekroczyli próg domu, ujrzeli ogromną, ślicznie przystrojoną choinkę, zaraz obok niej kominek. Trochę dalej widoczna była już prawie skończona kolacja wigilijna, za oknem padał śnieg, a całość prezentowała się jak z reklamy. Całą scenerię psuło jednak przerażenie ósemki osób (wybite okna również), bo reszta czekała na górze, przerażona jeszcze bardziej. Oboje się przywitali, po czym ruszyli schodami. Dotarli do korytarza z kiczowatymi, staromodnymi ścianami. Znalezienie miejsca zbrodni nie zajęło zbyt długo, bo przy drzwiach kręciła się czwórka dorosłych ludzi, w tym zapewne kobieta, która do nich dzwoniła. Policjant wraz z księdzem weszli do łazienki i osłupieli. Od dawna tak naprawdę nie widzieli równie okrutnego widoku. Rzeczona ciotka rzeczywiście miała podcięte gardło, z którego jeszcze spływała stróżka szkarłatnej krwi. Najgorzej jednak parzyło się na rozryta ranę w jej piersi, która ubrudziła niemal całą kafelkową podłogę.
Orest przykucnął przy zwłokach i przyjrzał im się. Żałował, że nie wezwał od razu Paruzela i patologa, ale nie chciał im psuć świąt, co było przynajmniej lekkomyślne. Poprosił wszystkich o wyjście z łazienki, a najlepiej opuszczenie piętra i zabezpieczył pokój taśmą policyjną. Powrócił do oględzin zwłok. Rana gardła była czysta, zrobiona jednym gładkim ruchem. Nie było oznak duszenia, więc skupił się na drugiej ranie. Z przerażeniem uznał, że brakuje tam serca. Ciało było zimne jak lód, choć leżało ledwie godzinę. Mateusz w tym czasie przesłuchał wszystkie zebrane osoby (nie pytali czemu robi to ksiądz, albo nie zdawali sobie nawet z tego sprawy) i uspokajał je. Udało mu się ustalić tyle, że nikt sprawcy nie widział ani nie słyszał. Ciocia Renata nie miała nawet żadnych poważnych wrogów, była jednak najbardziej kłótliwą, szczerą do bólu i nieznośną osobą przy całym stole.
Orest przekazał Mateuszowi wszystko, co zauważył na ciele kobiety. Oboje doszli do wniosku, że morderca raczej nie znał ofiary. Rozejrzeli się po pomieszczeniu, ale nie znaleźli żadnych śladów butów ani pozostałości po sprawcy. Wtem z kieszeni inspektora wydobyło się dzwonienie. Zgłoszenie było identyczne. Ofiara znaleziona z podciętym gardłem i rozrytą raną w piersi, lecz tym razem denatem był mężczyzna, a zbrodni dokonano w sypialni. Jak się później okazało, w tym domu też wybito okna.
Obudzili telefonem Mietka Nocula, by ten przyjechał na zabezpieczone już miejsce zbrodni razem z ekipą i na wszelki wypadek powiadomił go gdzie jedzie z księdzem. Gdy wsiedli do radiowozu, było już grubo po pierwszej w nocy, ale nie czuli zmęczenia. Z każdym muśnięciem swoich dłoni, wylatywały iskierki Miłości, które skutecznie podtrzymywały ich na duchu. Jednak nawet mimo tego obecność Wilczego Skowytu była niemal wszechobecna, głownie na ulicach tak mrocznego miasta jakim był Sandomierz.
Po przyjechaniu na miejsce i zbadaniu zbrodni, uznali, że ofiary łączyły trzy rzeczy: rana szyi, brutalne pozbawienie serca oraz tytuł najbardziej kłótliwej i denerwującej osoby przy wigilijnym stole. Zaczęli się więc zastanawiać i naradzać, jak zapobiec kolejnym morderstwom, jeśli takie w ogóle miałyby miejsce. Co jeszcze łączyło denatów? Rodziny obojga zgłosiły zniszczenie mienia. Więc kolejna ofiara również będzie z poszkodowanej rodziny.
- Inspektorze, pamięta pan... - zawahał się odrobinę, czy powinien się do niego zwracać tak oficjalnie. Przecież prawie się pocałowali - Czy pamiętasz w jakiej kolejności odebrałeś zgłoszenia? - spytał Mateusz, gdy siedzieli razem w aucie. Widział, jak oddech funkcjonariusza paruje i zrobiło mu się jakoś cieplej.
Siwowłosy zamyślił się, po czym sięgnął do notesu, w którym zapisał godziny i treść wszystkich zgłoszeń. Było ich w sumie dziesięć, z czego ostatnie dotyczyło pierwszego morderstwa. Tak więc pozostawało dziewięć. Dziewiątym, ostatnim było zgłoszenie do tego samego domu. Kolejne było szóste, w którym również doszło do morderstwa, ale wuja. Mateusz, który był w końcu bardzo uduchowionym i wrażliwym na satanistyczne znaki człowiekiem (kto by się tego spodziewał po księdzu, nie?), zauważył powiązanie cyfr z diabelską szóstką. Dziewięć i sześć były podzielne przez trzy. Sama trójka również.
- Jak brzmiało trzecie zgłoszenie? - spytał blondyn, po przeanalizowaniu kilku rzeczy.
- Godzina siedemnasta pięćdziesiąt osiem z domu rodziny Baranowskich na ulicy Łąkowej. Wybite okna w samochodzie i zniszczenie części ogrodzenia. - odpowiedział, nie za bardzo wiedząc, o co ukochanemu chodzi.
- Musimy się tam jak najprędzej udać. - powiedział z determinacją i po drodze wszystko mu wytłumaczył.
---
W drodze na ulicę Łąkową trzeba było pokonać jeszcze kilometrowy odcinek łąki, teraz pięknie posypanej śniegiem. Chociaż nie było go nawet widać, bo wszędzie było ciemno. Widoczna była tylko droga przed nimi, gdy Orest włączył długie. Jechało się nawet dobrze, na nie asfaltową drogę nie nasypało dużo śniegu, choć podróży towarzyszyli wszyscy po kolei: Śnieg, Lód, Mróz i Wichura, a jak zaraz miało się okazać, również Wilczy Skowyt.
Jechało się spokojnie, aż do połowy łąkowej drogi. Tam spotkała ich bardzo nieprzyjemna niespodzianka. Otóż auto nagle zgasło. Szczęście w tym było takie, że światła dalej się paliły. Inspektor spróbował zapalić auto ponownie, raz, drugi, ale ani drgnęło. Sygnału również nie było, a wyjście z samochodu ze względu na pogodę było niemal niemożliwe. Oboje westchnęli, a policjant zaczął przeklinać. Przestał jednak, gdy zauważył, że na drodze ktoś stoi. Była to osoba wysoka na ponad dwa metry, w ciężkiej, porysowanej zbroi. W ręce dzierżył ogromny miecz dwuręczny, a na plecach miał łuk i kołczan pełen strzał. Jego bladobłękitna peleryna była podarta i zbroczona krwią, podobnie jak buty. Mateusz od razu wiedział, że nie był to człowiek. Nawet żywa kreatura. To był Wiatr, szerzej znany jako Wilczy Skowyt. A wiedział to dlatego, że uważnie słuchał opowieści babci Lucyny. Oraz dlatego, że postać ta nie posiadała ciała. W hełmie nie tkwiła głowa ani szyja. Przełknął ślinę i upewnił się, że Orest widzi to samo. Widział. Ich dłonie same się złączyły.
- Próbowałem tyle razy... Tyle zim przebyłem i tyle dusz zabrałem - zaczął smętnie upiór. - Wreszcie uda mi się zabić święta, może kogoś jeszcze. Powoli się ze sobą żegnajcie, przyjaciele. Jeden z was bowiem nie przeżyje.
Strach ścisnął ich gardło, a dłonie jeszcze bardziej. Byli przerażeni, śnieżyca się nasiliła.
- Do mojego celu jedyna droga prowadzi po trupach. Wiele razy uświadamiałem już ludziom, jak bardzo lekceważą moich wrogów. Więc zamknąłem im usta, by więcej się nie odezwali i wyrwałem serca, by więcej nie czuli, bo nie zasługują.
Jego peleryna powiewała groźnie, powodując świsty wiatru. Mateusz zaczął sobie wszystko układać w głowie, zrozumiał symbolikę tego morderstwa i dlaczego umierały tylko najgorsze osoby z grona rodzinnego.
- Droga Miłości, nadszedł twój kres! - warknął groźnie Wilczy Skowyt i uniósł swój srebrny miecz ku niebu. Usłyszeli przerażający świst, gorszy od Wichury, tylko smętnie trącającej sople, wydającej z siebie ledwie skrzek. Wiatr, który ocierał się o klingę miecza ogłuszał ich swoim wilczym wyciem. Umysł zwykłego człowieku, dopóki tego nie doświadczy, nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak bardzo niezwykły i nie ludzki był to odgłos.
Mateusz spojrzał na twarz Oresta, która bledła z każdą sekundą. Piękne, czekoladowe oczy policjanta zamykały się. Jego dłoń była zimna. Ksiądz starał się myśleć jak najszybciej, by uratować ukochanego, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Był zdruzgotany i przerażony sytuacją, w jakiej się znalazł. Widmo stracenia tak ważnej dla niego osoby, widmo śmierci, odbierało mu zdolność myślenia. Postarał się jednak ostatkami sił przeanalizować słowa Wiatru. Zapamiętał jedynie "droga Miłości, nadszedł twój kres". Musiał więc przywołać miłość, by ta nie umarła. Zdecydował się na pierwszy pomysł, jaki wpadł do jego kołatanej emocjami głowy.
Przylgnął ustami do fioletowych już warg Oresta. Były przerażająco lodowate, a sam Mateusz czuł, jakby całował trupa. W jego piersi zebrało się przyjemne, ciepłe odczucie. Miłość powróciła - pomyślał optymistycznie. Usta Możejki wydały się jakby cieplejsze, a krew powróciła do jego twarzy. Powoli wracał do żywych. Blondyn obawiał się momentu, w którym otworzy oczy i zauważy, w jaki sposób przyjaciel go uratował. Zdziwił się strasznie, gdy tak się stało, a policjant oddał mu pocałunek.
Gdy się od siebie odkleili, zauważyli że przed nimi nie ma już Wilczego Skowytu, a za oknem zamiast śnieżycy prószył teraz piękny śnieżek. Orestowi udało się odpalić auto i przez resztę drogi na miejsce zbrodni w ogóle się do siebie nie odzywali, widocznie skonfundowani zaistniałą sytuacją. Nie wiedzieli również jak mają się do siebie zwracać i postrzegać siebie nawzajem. Byli już kochankami, czy dalej serdecznymi przyjaciółmi?
Tak czy inaczej, Prawdziwa Miłość pokonała śmierć, czy sobie z tego ktoś zdawał sprawę, czy nie. Mroźna zima bowiem nienawidzi wszystkiego, co prawdziwe, ciepłe, szczere i czułe, a takie właśnie były uczucia Oresta i Mateusza.
///////
3210 słów, no nieźle XD
mam nadzieję, że one shot (choć spierdolony) Wam się podobał i jednak zostawicie po sobie tą gwiazdkę w wigilię (prezent dla mnie)
23.12.23.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top