♧#1 - "Ogień"♧
Powiem tyle
Wyszłam z wprawy, jeśli chodzi o pisanie. Ten OneShot jest chujowo napisany i taki eksperymentalny, więc ostrzegam przed błędami i generalnie nie czytajcie tego, tylko pójdźcie do kościoła
Tego dni było raczej ciepło. Błękitne niebo skaziła tylko jedna, jedyna chmurka. Wiatr wiał delikatnie, sprawiając, że liście tańczyły radośnie. Witały lato, tak samo jak biegające dzieci na ulicach. Ludzie chodzili jacyś pogodniejsi, nawet wiecznie markotny i sztywny inspektor Orest Możejko ostatnio z uśmiechem witał księdza na ulicy.
Mimo ogólnego ciepła widocznego w pogodzie jak i w ludziach, coś widocznie nie grało na plebani. Choć Emilka, jak reszta jej rówieśników, celebrowała koniec kolejnego roku męk spędzonych w szkolnych ścianach. Chcieć nie chcieć - teraz będzie miała dużo wolnego czasu. Pluskwa również raczej był zadowolony, znacznie poprawił swoje stosunki z Natalią. Babcia jak zawsze cieszyła się życiem. Jednak na plebani najważniejszą osobą jest ksiądz. I to właśnie on chodził smutny, przygnębiony i blady. I nawet on sam nie wiedział dlaczego.
Często nie jadł obiadów, nie żartował przy stole, nawet odmówił tradycyjnej partyjki szachów z Mietkiem. Z początku Mateusz starał się tłumaczyć z tego złym snem, ale nie nie była to wystarczająca wymówka. Po jakimś czasie współlokatorzy księdza zaczęli zauważać, że dzieje się z nim coś nie dobrego. Blondyn jednak upierał się, że wszystko z nim w porządku.
Tego dnia Mateusz czytał gazetę w jadalni na plebani. Z westchnięciem odłożył lekturę, gdzie na pierwszej stronie Nowinek Sandomierskich jak byk napisane było "KOLEJNY NAPAD NA SKLEP". Seria napadów powtarzała się jakoś od miesiąca. Ten był trzeci. Mateusz kilka razy zaglądał na komendę, ale przy swoim przygnębieniu mało czasu tam spędził, nic raczej nie wnosząc do śledztwa. Dziwne.
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Ksiądz ponownie westchnął i wstał, by je otworzyć. Na jego twarz wpłynął drobny uśmiech. Policjant. Albo bardziej policjantka. Otóż przed nim stała niska blondynka w okularach.
- Dzień dobry, pani Ewo - powiedział, zmuszając się do uśmiechu. Kobieta jak zwykle wyglądała promiennie. Duchowny zastanawiał się co takiego sprowadza policjantkę.
- Witam księdza - zaczęła, a później przeszła do tłumaczenia powodów swojej niespodziewanej wizyty. - Ja tak wpadłam, biorę przykład z kolegów z komendy.
Zaskoczony ksiądz uniósł brwi, ale później zaprosił koleżankę na plebanię. Usiedli przy stole w jadalni, gdzie jeszcze kilka chwil temu Mateusz czytał gazetę. Egzemplarz dalej leżał na blacie. W oddali słychać było kroki Natalii, która już szła, by powitać Kobylicką.
- Może coś pani zje? Upiekłam dzisiaj serniczek, a ksiądz nawet go nie tknął! - wypaliła od razu gospodyni. Policjantka grzecznie odmówiła i zerknęła na gazetę. Słońce świeciło mocno na stół, oświetlając niepokojący nagłówek gazety. Przysunęła do siebie tygodnik.
- Wie ksiądz, mamy problem ze złapaniem tego przestępcy. Okropny typ, tym razem do nieprzytomności pobił ekspedientkę. - westchnęła, gdy ponownie zjawiła się Natalia z dwoma herbatami. Mateusz podziękował i wrócił do słuchania blondynki.
- Wcześniej tylko groził, ale teraz posunął się do gorszego czynu niż kradzież... Tak czy inaczej jest profesjonalistą i nie zostawił po sobie żadnych śladów. Od miesiąca próbujemy go złapać... - spojrzała z nadzieją na księdza.
- Sugeruje pani, że mógłbym pomóc w śledztwie?
- Gdyby ksiądz rozejrzał się to może wpadlibyśmy na jakiś trop.
- Nie ma problemu, pani Ewo, postaram się pomóc jak tylko mogę. - zapewnił ksiądz wymuszając na sobie uśmiech. Komenda pod wodzą Oresta Możejki naprawdę musiała nie dawać sobie rady, skoro sama Ewa Kobylicka pofatygowała się na plebanię i poprosiła słynnego księdza o pomoc.
Po kilkunastu minutach niezręcznych rozmów o niczym, policjantka pożegnała się i pośpiesznie wyszła. Nie wzięła ani łyka herbaty.
▪︎▪︎▪︎
Mateusz postanowił wyjść na spacer. Natalia mówiła mu, żeby się dotlenił, może wtedy poczuje się lepiej. Jednak dziwnie mu się szło bez roweru w środku tygodnia w centrum Sandomierza. Zwykle jeśli szedł to w czyimś towarzystwie, zazwyczaj pana Mietka albo parafianina. A tutaj nic, wokół miał tylko gołębie, które przepłoszył by rowerem, ale tego niestety nie miał. W dodatku zaczęło mu się nudzić, zaczął więc myśleć o sprawie, jednak nie miał żadnych konkretnych informacji dotyczących przestępstw. Dla księdza naturalnym więc było skierować się prosto na komisariat.
Gdy przekroczył próg, od razu powitał go Orest. Miny nie miał zbyt przyjemnej, jednak ksiądz i tak lekko się uśmiechnął. Po spacerze czuł się odrobinę lepiej, jednak dalej czuł się przybity.
— Witam, panie Oreście — przywitał go duchowny. — Chciałem...
Mateusz jednak nie dokończył, gdyż inspektor odwrócił się do swoich podwładnych i zwrócił się do nich podniesionych głosem:
— No, kto powiedział księdzu, co? — cała komenda jak jeden mąż odwróciła głowy w stronę swojego szefa. Blondyn natomiast nie miał pojęcia, o co chodzi inspektorowi. Zwykle bowiem nie reagował negatywnie na jego wizyty. Poszerzył uśmiech. Nawet lubił patrzeć, gdy Orest opieprza za coś któregoś z policjantów.
Po kilku sekundach niezręcznej ciszy, zza biurka podeszła Ewa.
— To ja — powiedziała speszona, spuściła głowę i od razu zaczęła przepraszać i tłumaczyć się — Szefie, ja naprawdę przepra...
I znowu Orest nie pozwolił komuś dokończyć wypowiedzi:
— Nie martw się, dobrze zrobiłaś — powiedział dosyć łagodnie, po czym dodał: — Ale tylko tym razem. Możecie wracać do swoich zajęć.
Marczak po chwili wrócił do segregowania papierów jak sekretarka, a Paruzel znowu wlepił wzrok z jakiś raport. Gibalskiego o dziwo nie było, a Dziubaka widział w radiowozie z Mietkiem gdzieś na mieście. Jedynie Ewa stała jeszcze przez chwilę w miejscu, po czym nerwowo odeszła do swojego biurka.
Ksiądz tym czasem postanowił się rozejrzeć. Problematyczną kwestią był brak aspiranta — pana Mietka. Z nim mógłby się dogadać, odkryć jakieś fakty. Do Marczaka też nie pójdzie. Pozostawała Ewa albo Paruzel. Obie te osoby od razu przekreślił. No tak, jeszcze Orest. I to właśnie do niego się udał.
Otworzył drzwi z lekkim skrzypnięciem. Inspektor podniósł wzrok z kartki, na której coś szybko pisał.
— Mietek w terenie, to ksiądz teraz do mnie przychodzi, tak?
— Jak najbardziej.
Mundurowy westchnął.
— Nic przed księdzem nie ukryję, więc myślę, że mogę księdzu wszystko opowiedzieć. — Orest uśmiechnął się do siebie kwaśno, po czym rozpoczął potok słów.
Możejko jako doświadczony policjant dobrze wiedział, jak wypowiadać się rzetelnie, bez pomijania ważnych szczegółów i nie upiększając o dokładne opisy. Wszystko, co ksiądz musiał wiedzieć, by prowadzić z nimi sprawę. Dowiedział się, że Ewa nie do końca była z nim szczera. Sprawca zostawił poszlakę. Niewielką, ale jednak. Podczas ostatniego napadu na podłodze znaleziona została igła sosnowa, a tak naprawdę dwie. Mateusz wiedział, że w do lasu sosnowego niedaleko z Sandomierza, więc bandyta mógł się tam ukrywać, bo mało kto przecież szuka jakiejś niebezpiecznej jednostki w lesie.
Podziękował inspektorowi i użył całej swojej siły, by uśmiechnąć się do niego tak pięknie, jak zawsze uśmiechał się akurat do niego.
▪︎▪︎▪︎
Na horyzoncie widział już ciemną posturę lasu. Za mniej więcej dwie minuty wjedzie do puszczy, jak na razie tylko zbliżał się do niej na rowerze. Znowu musiał pojechać, gdy Natalia przygotowała obiad. Taka tradycja.
Minął już pierwsze drzewa, a pod kołami dwuśladu słyszał łamiące się gałązki i pomarańczowobrązowe igły. Głośno szeleściły z powodu upałów. Zszedł z roweru i przeszedł około dwustu metrów, zostawiając rower na poboczu i licząc na to, że ktoś go nie ukradnie. Albo że nie będzie musiał uciekać. Rozejrzał się i zszedł ze ścieżki. Pokonał pół kilometra i dostrzegł starą chałupę pośrodku lasu. Każdy normalny człowiek w takiej sytuacji zacząłby oddalać się od wątpliwej budowli, jednak sandomierski ksiądz ani myślał o takim rozwiązaniu.
Wyciągnął telefon z kieszeni spodni i wybrał numer do inspektora. Odebrał od razu.
— Tak, proszę księdza? — usłyszał w słuchawce.
— Chyba wiem, gdzie ukrywa się poszukiwany przez was człowiek...
Mateusz podał policjantowi jak najdokładniejsze dane dotyczące tego, gdzie się teraz znajduje i opis chatki sto metrów dalej. Inspektor obiecał, że za dziesięć minut będzie i kazał duchownemu się nie ruszać. Mateusz jednak wiedział lepiej, co zaraz zrobi. Pójdzie tam i — jeśli oczywiście ktoś tam jest — porozmawia z nim.
Zbliżył się pierwsze dwadzieścia kroków, uważając, by szepczące różne tajemnice, ususzone przez gorąc gałęzie nie trzeszczały pod jego stopami.
Pięć minut później stał już przed drzwiami chatki. Ostrożnie otworzył drzwi. Zobaczył tam człowieka siedzącego spokojnie na starym krześle i palącego papierosa. Obok niego znajdowała się duża czarna torba, zapewne wypełniona pieniędzmi. Osoba przed Mateuszem była raczej chuda. Mężczyzna ten nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Wyglądał na krępego, włosy w artystycznym nieładzie, kasztanowe. Na łóżku leżała paczka drogiej marki papierosów, a pod nim znajdowały się różne fanty z innych napadów.
— Ostrzegali mnie przed księdzem — zaczął z lekkością. — Przed sandomierskim Sherlockiem Holmesem. I mieli rację, detektyw w czarnej sukience odkrył moją leśną tajemnicę — zaśmiał się krótko i sucho. — I co, aresztuje mnie teraz ksiądz? Wiesz, klecho, zaraz może być za późno na kolejny oddech zawahania — zakończył, poczym sięgnął po coś do głębokich kieszeni. Pistolet.
Wstał i wyrzucił z ust papierosa, który bezgłośnie upadł na podłogę. Wycelował naładowaną broń w Mateusza. Wtedy wydarzyły się dwie niespodziewane rzeczy. Pierwszą z nich był cichy morderca, za jaki część ludzi uważała płomienie ognia, powoli zaczynające lizać krzesło, na którym jeszcze chwilę temu siedział przestępca. Drugą natomiast był Orest Możejko, który odepchnął księdza akurat wtedy, gdy kula pistoletu miała trafić prosto w jego pierś.
Mateusz upadł, a kula zamiast tego drasnęła ramię Oresta. W tym czasie ogień rozniósł się na połowę chatki, zaczynając podpalać dach. Dlatego nauka dla Was na przyszłość: nigdy nie wyrzucajcie niedopalonych papierosów do lasu podczas upałów.
Bandyta warknął ze złości, a do chaty już biegli inni policjanci.
— Niech ksiądz ucieka, ja sobie z nim poradzę — sapnął inspektor zdeterminowanym głosem.
— Niech pan uważa — rzucił Mateusz na odchodne, gdyż sufit zaczął już się zawalać. Blondyn czuł żar ognia na twarzy i nie chciał wiedzieć, przez co przechodzi teraz Orest, który został w zapadającym się budynku i próbuje wyciągnąć z tamtąd złodzieja.
Kątem oka ksiądz zauważył, jak owy złodziej cofa się o kilka kroków, stając niemalże w ogniu. Jednak to nic w porównaniu z tym, że jedna z podtrzymujących strop belek spadła właśnie na tego niebezpiecznego człowieka, gniotąc go i paląc w jednym. Przełknął ślinę i zaczął ponownie podążać w stronę chatki, by uratować inspektora. Miał do niej sto metrów, gdyż tym razem posłuchał rozkazu policjanta. Dlaczego? zadawał sobie to pytanie.
Tymczasem ogień zaczął już zajmować drzewa i trawę, które bardzo szybko rozpowszechniały płomienie po okolicy. Przy okazji strasznie zaczęło się dymić. Mateusz kaszlnął. Gorące języki płomieni zagrodziły mu drogę do przyjaciela w potrzebie, któremu udało się wyjść z płonącej chatki. Ostatnia belka padła, gdy Orest akurat wyszedł z płonącego budynku.
Nie miał przejścia, płomienie otoczyły inspektora. Ich serca biły jak oszalałe. Mateusz znalazł w wysokiej na metr ścianie ognia miejsce, gdzie żarzyło się najmniej. Nawet nie pomyślał, gdy jednym susem przeciął ogień, czując potworny ból. Dotarł do przyjaciela, ale dopiero później zrozumiał, że teraz razem muszą się wydostać. Zbliżył się do niego, bo krąg ognia w jakim się znaleźli zacieśnił się. Orest złapał go za rękę. Ksiądz zdziwił się, ale nie protestował. Zmówił za to szybką modlitwę do Boga o jakiś pomysł, by móc ich obu poratować.
Podziałało, bo zorientował się, że tak naprawdę stoją pośrodku niepełnego kręgu. Za nimi bowiem, kilka metrów od chatki znajdował się pięćdziesięciocentymetrowy skrawek ziemi.
— Panie Oreście, tędy! — krzyknął, co było złym pomysłem bo zaraz znowu zaniósł się kaszlem. Razem poszli skuleni z powodu dymu. Skrawek zmniejszył się o kilka centymetrów, ale tyle wystarczyło, by przez niego przejść.
Razem mineli mur ognia, po czym musieli przejść jego labirynt. Trafili bowiem do plątaniny takich skrawków, raz większych raz mniejszych.
▪︎▪︎▪︎
Wyjście z labiryntu o dziwo zajęło im niecałe piętnaście minut, jednak byli potwornie wyczerpani. Znaleźli się około stu metrów od ognia. Oboje padli na suchą ziemię, by chwilę odpocząć, lecz minutę później wstali, uświadamiając sobie, że znają inne osoby niż siebie nawzajem. Zaczęli więc poszukiwania policjantów i strażaków, którzy pewnie ich szukali. Ognia było coraz mniej, jednak unosiło się coraz więcej dymu. Gaszą pożar.
Oboje mieli osmalone twarze i ubrania, jednak Mateusz widział błysk w oczach inspektora. Uśmiechnął się.
▪︎▪︎▪︎
— Jak dobrze, że was znaleźliśmy! — mówiła do nich Ewa. — Cholernie się o was martwiliśmy.
— Spokojnie, nic nam nie jest — zapewniał Orest, a Mateusz rozkoszował się słowem "nam". A więc teraz byli oni. Mimowolnie się uśmiechnął. Czuł, że skończył się smutek doskwierający mu w najbliższych dniach.
— I tak musimy was zbadać — powiedziała.
Zanim zdążyli ich zabrać ratownicy, Mateusz zdążył jeszcze przyjrzeć się pięknym, brązowym oczom swojego przyjaciela.
1974 słów 16.6.23 miłego
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top