[1] Sen
Głośne okrzyki podnieconych osób. Pieśń orkiestry wypełniająca mój umysł. Nagle przyspieszenie. Przejścia i oślepiające światła.
Obraz chłopaka, który szybko oddycha i stoi pośrodku roślinnych ścian, osaczony, pozostawiony sam sobie.
Kolejne przejście. Jego bieg i przybliżenie na twarz, która jest delikatnie zakrwawiona i podrapana.
Następny błysk.
Głosy szczęśliwych osób milkną, unosi się mgła. Jest ciemno i nieprzyjemnie wilgotno.
Nagle znikąd pojawia się dwoje chłopaków z pucharem w dłoniach. Cisza zostaje przerwana przez krzyki jednego z nich.
Idzie następny człowiek, niezwykle brzydki i gruby, z czymś owiniętym materiałem w jego dłoniach.
I nagle światło.
Światło straszliwe oślepiające i zielone, które odbija się w ułamku sekundy w przestraszonych i szeroko otwartych oczach...
***
Budzę się z krzykiem, cała spocona ze skurczem mięśni. Patrzę wokół siebie. Mój oddech uspokaja się powoli. Drżącą ręką łapię szybko za szklankę z wodą, stojącą na mojej szafce nocnej.
Mam takie sny od niedawna... Coraz bardziej się nasilają. I w kółko ten sam scenariusz. Krzyki radości, nagle drażniąca cisza, chłopak, najprawdopodobniej cmentarz, znów on, tym razem z kimś jeszcze, wejście brzydala z czymś (czymkolwiek to jest) i zielone, oślepiające światło. Jestem już tym wykończona. Najgorsze jest to, że nie potrafię sobie za żadne skarby przypomnieć jak wygląda główny bohater moich powtarzających się snów...
Próbuję wtulić się w mokrą od łez poduszkę, przewracając ją na suche, zimne boki, ale nie potrafię już zasnąć.
Kładę się na plecach i zaczynam się nad tym wszystkim zastanawiać, łączyć fakty. To... chyba musi się stać, skoro nieustannie mnie męczy.
Cały czas błądząc nad tym myślami, wstaję z łóżka i podchodzę do okna, odsuwając długie i miłe w dotyku zasłony. Jeszcze ciemno. Lada moment i wstanie słońce...
Otwieram drzwi, które wydają z siebie okropny dźwięk. Krzywię się lekko na twarzy i po cichu schodzę po schodach do salonu. Tam wita mnie moja puchata kotka i wielki biały pies.
-Już, ciii, bo wszystkich pobudzisz - szepczę, śmiejąc się do mojego psa, który jednym machnięciem ogona sprawia, że upadam na podłogę z łoskotem. Wykorzystując to, mój czworonożny przyjaciel zaczyna lizać mnie po całej twarzy.
Po chwili wstaję na równe nogi. Szybko zjadam co nieco i ubierając się wychodzę z domu, jak zwykle z rozwianymi, blond włosami. Natychmiast zmierzam w kierunku niczego innego, jak zwierząt na mojej rodzinnej "farmie". Zaczynam je karmić i pielęgnować. Po skończonej pracy wracam do domu.
Wszyscy są już na nogach. Gdy tylko siadam do stołu, mój ojciec kładzie przede mną jakieś bilety...
- Amos Diggory zaprasza nas na tegoroczny mecz Quidditcha, Irlandia vs Bułgaria - mówi spokojnym, ale donośnym głosem, rozsiadając się w fotelu.
- Kim jest ten Diggory? - pytam zaciekawiona.
- To pracownik Urzędu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. Jest... bardzo ciekawym człowiekiem swojego rodzaju - zauważam, jak tato marszczy czoło i śmieje się pod nosem. - Ma syna, starszego od Ciebie chyba o parę miesięcy - dodaje po chwili i bierze łyk kawy przyniesionej przez mamę.
Przez chwilę zastanawiam się. Diggory? Chyba kojarzę... No tak. To ten szukający i kapitan drużyny Hufflepuffu w Quidditchu oraz prefekt. Nieraz grałam z chłopakiem i sprawdza się naprawdę dobrze. Może się z nim zaprzyjaźnię?
Słyszę, jak ojciec mówi, że pójdziemy tam jeszcze z Harrym, Hermioną i Weasleyami, ale oni mnie nie obchodzą. Ich znam, a tego syna Amosa? Tylko z widzenia.
Jestem ciekawa jaki jest.
Skoro to Puchon, pewnie dobroduszny i przyjacielski... Już przekręcam oczami i wzdychając czuję, jak brat z całej siły czochra mnie po włosach.
- Idiota! - syczę na Rolfa.
- Komu kibicujesz? Pytam, jakby mnie to obchodziło...
- Irlandia.
- Irlandia? Bułgarzy spiorą ich na pył!
- Ciekawe! Uważasz tak tylko, bo jest tam Krum! Tak naprawdę cała ta wasza bycza reprezentacja jest do niczego!
Już ma dojść do rękoczynów o głupie reprezentacje, ale nasza matka zaczyna nas uspokajać. Prycham jeszcze jeden wulgaryzm w stronę brata i wychodzę z domu na łąkę.
Słońce przyjemnie świeci mi w twarz. Biorę głęboki wdech powietrza. Cudownie czyste i świeże... Rozsiadam się pod drzewem i przejeżdżam palcami po skórzanej okładce mojej książki.
***
Po skończonym czytaniu udaję się nad jezioro. Czuję wysoką trawę ocierającą się o moją białą sukienkę. Wychodząc z lasu, rozchylam dłonią gałęzie i rozglądam się. Widok, który zastaję jest ukojeniem dla mojej duszy, w tym serca i umysłu.
Jasne promienie Słońca przenikają przez wysokie, pachnące sosny. Jedynie słabe odmęty oświetlają stonowaną, cichą wodę. Wzdłuż i wszerz rozciągają się tu urocze, delikatnie różowe kwiaty, przypominające barwą moje policzki i prosty nos, które często oblewają się tym kolorem. Rośliny te podkreślają urok tutejszego miejsca. Lekki wiatr porusza ich płatkami, przez co wydobywają z siebie przyjemny dla nosa zapach, idealnie komponujący się z drzewami.
Kucam przy ziemi i zaczynam je bardzo delikatnie zrywać, jak gdyby mogły rozpuścić się w mych palcach. Tkliwie ściągam z długich blond włosów kremową wstążkę i związuję ciasno mały bukiet. Wkładam go do torby, co chwilę opadającej z mojego ramienia i ściągam buty.
Powoli zanurzam swoje długie, szczupłe nogi w przyjemnie chłodnej wodzie, która teraz je otula. Chwilę tak stoję patrząc w wodę, odbijającą obraz wysokiej dziewczyny z łagodnymi rysami twarzy.
Nagle zrywa się mocny wiatr. Patrzę w niebo, które pokrywa się ciemnymi chmurami.Wychodzę bezpiecznie po śliskich kamieniach z wody na brzeg i gnam w stronę domu, myśląc o jutrzejszym, na pewno udanym dniu.
Poznam Cedrica.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top