Zima
Ciągnęliśmy zapałki, kto ma pójść do niego.
Wypadło na mnie.
Nie odpowiedział na powitanie.
Wyglądał, jakby się wstydził umierać.
Nie prosił ani zostań, ani odejdź.
Rozbolała mnie głowa. Kto komu umiera?
Dzierżąc w ręku bielusieńki, cięty kwiat, kroczył dumnie poprzez oprószone połacie lodowego ogrodu. Ubrany w spadkowo przywłaszczoną, zimową uszatkę, uśmiechał się nader radośnie, jak na smutne realia dokonanego wyczynku.
Po wytoczonej ścieżce, Yuuri podążał za nim grzecznie. Człapał z nieskrywaną skruchą, rzeczywiście smucąc się z takiego, a nie innego losu ich najświeższej, nowozabitej ofiary.
Omijali uśpione donice, zagospodarowane szklarenki. Niewinny, chłodny puch zdawał się obmywać mordercę z niezaprzeczalnej winy – choć on, nie zważając na powagę i oczywisty dramatyzm sytuacji, bynajmniej nie poczuwał się wobec popełnionej zbrodni.
Nienaturalnie roześmiany, podskoczył w wyrazie kłębiących się emocji, dotarłszy do jedynego w ich prywatnym Edenie, pełnoprawnego nagrobka. Usytuowawszy pomnik pomiędzy wysokimi choinami, przed własnymi oczyma tuszowali nieszczęśliwy błąd we wspólnej sztuce.
– Yuuri, podasz mi lampeczki? – Taksując otoczenie, oceniał estetyczne możliwości zielonego zakątka. Zajęty wyceną, wystawił odzianą w grube, ciepłe rękawice pracowitą dłoń i zamachał paluszkami figlarnie.
Bez słowa sprzeciwu, nadal skruszony, choć w istocie niewinny Katsuki, wręczył splątane kabelki zwariowanemu narzeczonemu. Nie pojmował geniuszu tej totalnie niesamowitej wizji i chęci ozdobienia aktualnie grobowego, nie romantycznego, jak to było pierwotnie, zagajnika.
Targała nim niepewność, naprawdę szczery smutek i nieopisany strach.
To znaczy nie!
Nie to, żeby się bał. Zabił tyle osób za swego niedługiego, nadal młodzieńczego żywota, że wprawdzie i zdecydowanie realnie mógł się bać jedynie własnego życia pośmiertnego, o ile takowe istniało i realnie – nierealnie funkcjonowało... gdzieśtam.
On po prostu nadal odczuwał ten sam, specyficzny respekt wobec zmarłego. Stał nad jego nagrobkiem, powstrzymując chęć zasalutowania w wyrazie śmiercią nieprzerwanego szacunku.
– Yuuri, Yuuri! – Radosny, tożsamy dziecięcemu krzyk podekscytowanego blondyna wyrwał go z głębokich odmętów przemyśleń, aż uśmiechnął się do wygrawerowanego pseudonimu, przepraszając za Victora nieokrzesanie i typowy jemu entuzjazm.
Przeskakujący energicznie z nogi na nogę Rosjanin mógł zwiastować jedynie wzrastające w nim, psychopatyczne szaleństwo wariata.
– Co chcesz, Victor?
– Ulepmy mu bałwana!
To zabójstwo było istnym dziełem przypadku.
Jeśli – ku jawnie artykułowanej niechęci Rosjanina, mieliby wyjawiać i wyliczać powody niepowodzenia akcji, naliczyliby ich zdecydowanie nazbyt wiele, jak na zazwyczaj misterne dzieło bestialskiej sztuki.
– Chcę zabić Georgija.
– C-co?! – Niedowierzające, głośne wykrzyknienie było mimowolną reakcją Japończyka na stanowczość w postanowieniu ukochanego. – Georgija? Niby za co?
– A czy muszę mieć jakiś powód? – Nonszalancko odrzucając srebrzystą grzywkę, zakręcił odstawioną do tyłu nóżką.
Yuuri po prostu nie wierzył.
To było iście zastanawiające i z pełną szczerości ręką na sercu mógł przyznać, że również zatrważające. Odpowiedź była bardziej, niż oczywista.
– TAK, Victor? Musisz mieć powód – odparł pewnie, coraz to bardziej energicznie przecierając świeżo wymyte talerze. – Przypominam ci, że nie zabijamy bez powodu.
– A ty?
– Co niby ja? – Para rozchylonych ze zdziwienia oczu spotkała się z kombinującą, pewną siebie dwójką zauroczonych, choć aktualnie również niebezpiecznie podejrzliwych błękitów.
– Zabiłeś Chrisa...
– JA MIAŁEM POWÓD!
– ...bez powodu, kochanie. – Wchodzili sobie w słowa, mówiąc coraz to głośniej.
– JA MIAŁEM POWÓD, VICTOR! – wykrzyczał, rzucając kuchenną szmatkę pod stopy narzeczonego. – Ja miałem powód.
W ostateczności, narzeczeni doszli do zabójczego konsensusu, stwierdzając obopólnie, jakoby Popovich był najprawdopodobniej opętany, co było jednogłośnym powodem do unicestwienia go – jako niebezpiecznego dla otoczenia.
Dobroduszny Victor po prostu odczuł niepowstrzymaną chęć pomocy jemu i innym, nic więcej...
Plan napawał ich ekscytującą niepewnością nowych doznań, bowiem to był ich oficjalnie pierwszy raz.
Pierwszy raz, kiedy zabijali poza bramami ogrodu. Nie mieli asumptów, ażeby zapraszać kumpla do siebie, a i Rosyjska Wiedźma, prawdopodobnie zrodzona nieplanowanie i przypadkowo, nie marzyła o odwiedzinach. Georgi jako jeden z nielicznych nie wpraszał się do łyżwiarskiego Raju Młodej Pary, jakby co najmniej pojmował, iż z zakochanymi nie warto było zadzierać.
Jednakże nie myśleli o jego dobrym lub nawet tylko czujnym serduszku i wyrozumiałości na ewentualne romanse bądź zabójstwa. Nie w takim momencie – nie w dniu spektaklu, tak innego, nietypowego, diametralnie różnego od reszty odegranych aktów!
Chcieli zabić go w samym sercu siedziby nędznie malowanej jędzy – na lodowisku.
Wizja – jako, że na morderczo jeszcze nieznanym terenie, dopięta była na ostatni, ten genialny w swym wyobrażeniu guziczek.
Doskonałe dzieło miało dokonać się poprzez ręce nieopisanie spragnionego Popovichowej śmierci Nikiforova. I choć nie miał doświadczenia tak szerokiego, jak mistrz w swym fachu od brudnej roboty, wiedział, że podoła. Wybrał prosty sposób.
Yuuriego drugoplanowym, acz niezwykle istotnym zadaniem w przedstawieniu idealnym było zagonić łyżwiarza w ciche, spokojne miejsce. Potrzebowali dyskrecji, ażeby przypadek nie zdziałał na rzecz niechcianych wpadek, dodatkowych problemów, zbędnych plam krwi i nawału zwłok.
I zaciągnął Georgija! Zgodnie z obietnicą albo raczej ścisłą umową przypilnował, aby ufny kolega wszedł do pomieszczenia z naiwną nadzieją na obiecaną niespodziankę. Usadził go na kozetce, sam zamknął za sobą drzwi do gabinetu, sprawdzając dodatkowo, czy lodowy brat partnera aby na pewno grzecznie czeka, radując się jak dziecko z gwiazdkowego prezentu na rychłe przybycie blondyna.
Gdy Victor dostał wiadomość, wszczął dokonywać swe euforyczne dzieło.
Musieli działać osobno, choć w zorganizowanej parze. Pracowali oddzielnie na wspólne, krwawe konto.
Przywitał go na wskroś rozczulający widok odwróconego fotela. Ciche pochrapywanie towarzyszyło powolnym ruchom wystającego poza oparcie ramienia.
Uśmiechnął się. Mimo swej woli, w wyrazie radosnego wzruszenia, ręce pognały na rozochocone serce, robiące nadgodziny w swym przyspieszonym kursie pomiędzy ściankami żeber.
Ale hola-hola. Musiał się ogarnąć, dopóki mógł zapanować nad emocjami, bo przecież po ptokach to będzie po ptokach – i basta!
Powoli, z wrodzoną nonszalancją bezkresnego wdzięku, przepłynął bezszelestnie i z gracją przez dobrze znany mu gabinecik.
Sięgnął za poły eleganckiego płaszcza.
Drewniana, gładka rękojeść niewielkiego sierpa spoczęła w wypielęgnowanej dłoni i bez chwili zastanowienia, czując ciężar broni na skórze, zamachnął się okrężnym ruchem, podcinając nieco może bardziej miękkie, niż w jego wyobrażeniach, gardło.
Pękające pod naporem zamachu chrząstki strzeliły głośno, jakby w obronie przed precyzyjnym cięciem. Ocierające się o ostrze kosteczki, chrobotały w delikatnym unisonie, zaś krew...
No i właśnie. Krew.
Jako, że niewprawnie poprowadził zabójczy półksiężyc, zahaczył szlifowanym koniuszkiem o cholerną szyjną tętnicę.
Wprawdzie nie planowali tego, ale w sekundzie odnalazł pozytywne strony swojego pierwszego odkrytego błędu... fotki!
Fotki będą znacznie okazalsze w wizualne doznania dzięki temu nagłemu wylewowi!
Bukiet barwnego aromatu dotarł do spragnionych krwawych impresji nozdrzy, kiedy karmazynowa fala wyciekła obficie z ugodzonego ciała. Usłyszał jeszcze ostateczne próby samoobrony; krótkie, przerywane charczenie, szybkie, zbyt nerwowe jak na eterycznie pełnosprawnego bruneta ruchy, szmer zaskoczenia, urwane tupnięcie.
Płynna sangwina otryskała swym artyzmem kremową ścianę, szkło gabloty, twardą, brudną posadzkę. Nowonarodzony, choć w istocie umierający Jackson Pollock, oddawał pełnię ostatniego tchnienia w tłuste bazgraje chlupnięć.
Urywane mlaśnięcia rozerwanych, półżywych tkanek, były jak miód na głodne martwych bodźców rosyjskie, alabastrowe małżowiny.
Georgi musiał wyglądać przepięknie.
No, sam w sobie nie należał do nieatrakcyjnych – wręcz przeciwnie, w ocenie blondyna było w nim coś urzekającego, skradającego kilka szybszych uderzeń serca.
Musiał. Musiał go zobaczyć, musiał sfotografować. Nie byłby sobą; wzrastające podniecenie i euforia zabójstwa zmuszały go do uwiecznienia swego dzieła. Poza tym – Popovich bezsprzecznie dobrze prezentował się na zdjęciach. Tym bardziej w towarzystwie krwawego szalika, brudnej sportowej bluzy...
Podyktowany niezmierzoną ciekawością, sięgnął ku miękkiemu oparciu i mocnym ruchem, pociągnął zań – i stężał.
Odwróciwszy fotel, niczym tron na kółkach, ujrzał na kim dokonywał się dzisiejszy akt.
– Ojej...
Nie mógł powiedzieć, że nie – bo spanikował.
Dłużącą się niemiłosiernie chwilę patrzył na zwieszoną, niewładną już, osiwiałą głowę.
Skaleczona starością twarz, wyglądała iście niewinnie, jak gdyby surowy i wymagający trener pośmiertnie miał przemienić się w barwnego motylka, czy naiwną sarenkę. Bordowe nacięcie, w podobie do biżuteryjnego łańcuszka, zdobiło szyję mężczyzny. Figlarna plama nieustannie wyciekającej krwi, wytaczała rubinową ścieżkę poprzez ciepłe, narodowe odzienie sportowca, na podłodze obierając sobie metę.
Pierwsza trzeźwa myśl: ocucić Yakova!
Rozedrgane ręce ujęły pobladłą twarz. Ciężka, martwa czaszka, uniesiona do góry, odsłoniła skromną, choć niezaprzeczalnie głęboką zadrę na trenerskim ciele.
Poklepał rozluźniony policzek. Na irytujący brak reakcji klepnął go jeszcze intensywniej – a jako, że Feltsman zignorował również drugi wyczynek, zamachnął się i potraktował szanowane oblicze siarczystym, płaskim liściem z rozpostartej szeroko dłoni.
Nie pomogło. Yakov nadal nie żył.
No więc... Skoro czasu nie dało się cofnąć, a i zmęczony, poczciwy dziadyga nie zechciał wybudzić się z potreningowej drzemki...
Nadszedł czas na fotki!
Ustawił się wysoko ponad rozłożonym w wygodnej, śpiącej pozie sportowcem. Z podnieceniem zmieniał ujęcia – tak, by w kadrze zawarło się jak najwięcej słodkiej, intensywnie metalicznej krwi.
Przymknięte, nieobecne oczy wpatrywały się w drogie, wyczyszczone buty. Spoważniały profil przysłaniał ornamentacyjne, wsiąkłe w tkaniny szlaczki, jak gdyby wstydził się plamy na ukochanym dresie.
I denerwująco nie wytykał mu żadnych błędów!
– Cóż za niesprawiedliwość, Yakov... – szeptał artysta do swego modela, ekscytując się kolejną udaną sesją. – Los chciał właśnie ciebie, choć ja chciałem Popovicha.
To było nieuniknione. Ona sama przyciągnęła jego wzrok, obserwując go z samego kątka zdewastowanego weną twórczą staruszka pokoju. Wydawać by się mogło, że puszczała oczko zaczepnie i podkręcała swe klapy zalotnie.
Zagarnął ją, rozochocony.
Bez namysłu przywdział szarą uszankę zmarłemu, śmiejąc się wniebogłosy.
– Yakov, ty stary niedźwiedziu! – wykrzyczał radośnie, zaś lampa błyskowa ledwo nadążała za intensywną pracą rozszalałego fotografa.
Dumny, wyprostowany śniegowy Feltsman, prezentował się nader podobnie do oryginału – po nałożeniu nań przywłaszczonej przez Victora, cieplutkiej czapki.
Ciepła biel rozwieszonych światełek działała uspokajająco na spiętego, wystraszonego Yuuriego. Ciarki nie obsypywały japońskich plecków tak intensywnie, jak wcześniej – obydwoje po cichu wierzyli w cud świątecznych, drobnych latarenek.
Wspólnie pomyśleli, iż cmentarny, grobowy zagajnik wyglądał zdecydowanie lepiej, niż za swego poprzedniego, romantycznego żywota.
Śnieg prószył spokojnie, co rusz chłodząc długi, rosyjski nochal. W końcu Victor otrząsnął się, sięgając po ułożony nieopodal, zachowany na idealny, ostateczny moment, okazały kwiat.
Ułożył białe kwiecie na marmurowej, ciemnoszarej płycie. Skromny nagrobek odwdzięczył się miłym dla oka, estetycznym widokiem. Odruchowo sięgnął ku ukochanemu ciałku, obejmując japoński, szczupły pas, pocierając go pocieszająco.
– Rośnij lilio wysoko, jak pan leży głęboko. – Roześmiał się zaczepnie, nieopisanie dumny z ostatecznych efektów ich wspólnego dzieła.
– Daj już spokój, Victor! – warknął ostrzegawczo Katsuki, ostatni raz spoglądając na wygrawerowany, krótki napis.
Zimowe wieczory napawały ich nietypową, dziecięcą radością – oraz nieskończoną chęcią na gorące, słodkie kakao.
Ogród zaś... wybaczał im wszystkie, nawet najdrobniejsze, choć przynoszące druzgocące rezultaty błędy.
Bielusieńki, lekki puszek opadał bezwiednie na przygotowany wcześniej, zimny materac śnieżynek, wysokie, ozdobione i filuternie nachylające się ku nagrobkowi iglaki.
W podobie ogrodowi, zmarły bez wahania skreślił wszelkie winy młodych zakochanych, kierując się tożsamą sojuszniczemu gruntowi myślą o bezkresnej miłości ku królom na splamionym grzechem terenie. Nieartykułowanie przyrzekł dochować typowej Edenowi tajemnicy – i nic nadal nie mogło wyjść poza jego nieskończone granice.
Jasne, odznaczające się na marmurowym tle litery, wpatrywały się tęsknie w sylwetki oddalających się, ukochanych podopiecznych. Napis wyraźnie sugerował, że miłość, nieprzerwany szacunek i tęsknota nigdy nie będą jednostronne.
Od teraz w ogrodzie panowali nie tylko narzeczeni. Na każdym kroku towarzyszył im również on.
Papa.
Chciałem go wziąć za rękę – cofnął ją
jak głodny pies, co nie da kości.
Jak dobrze, że są schody, którymi się zbiega.
Jak dobrze, że jest brama, którą się otwiera.
Rozbolała mnie głowa. Kto komu umiera?
***
1756 słów, liczone jak zwykle bez wiersza ;)
Ja jeszcze się nie żegnam – grzecznie dodaję zakończenie, na które zapraszam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top