Wiosna
Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną,
Na klombach mych myśli sadzone za młodu,
Pod słońcem, co dało mi duszę błękitną
I które mi świeci bez trosk i zachodu.
Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety,
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną.
– Masz piękne dłonie, Yuuri – rzucił mimowolnie, jakby odruchowo.
Klęczeli na świeżo usypanej, żyznej i pachnącej świeżością ziemi. Zachodzące, złote żywe promienie rozjaśniały ich spracowane oblicza. Kropelki potu spływały po odkrytych czołach, przepływając wzdłuż rozradowanych twarzy.
– Ziemia weszła mi pod paznokcie... – jęknął z niezadowoleniem, poddając swe ręce dokładnym oględzinom. Popękany naskórek na delikatnych opuszkach szeleścił nieprzyjemnie, kiedy paluszki ocierały się o siebie testowo.
Rosjanin ujął mniejszą rączkę w swoją własną, zadbaną, choć równie pracowitą.
– To dlatego, że pracujesz bez rękawiczek. Moje nieźle się trzymają, spójrz! – ściągnął ogrodową rękawicę ochronną, ciskając ją w świeżo przesadzone, fioletowe płatki.
Narzeczeni wspólnie obejrzeli wypielęgnowaną skórę Victora, porównując drobne zatarcia ze zniszczeniami na rękach Japończyka.
Yuuriemu nie umknęła żadna mała żyłka, ścięgnienko i kosteczka. Czułym spojrzeniem obadał skórki, równo przycięte, mleczne paznokcie, drobniutkie włoski, pokrywające miękką, bladą powierzchnię.
Wiosenny, ciepły podmuch wiatru zwiastował rychłe nadejście zmroku. Zielone, nowonarodzone listeczki zatańczyły radośnie, wtórując nastrojowi pary emerytowanych łyżwiarzy.
Śmiali się, żartowali. Sielanka trwała w najlepsze.
To zawsze wprawiało ich we wspaniały humor. Każdorazowo, bez względu na miejsce, czas trwania i formę, wielbiony akt napawał ich spragnione zmysły i właściwie nie mieli pojęcia, jak wcześniej mogli żyć bez tego, w jaki sposób funkcjonowali.
Położyli się na zielonym, młodym dywanie. Miękka, równo przycięta trawka uginała się pod ciężarem zakochanych w sobie ciał, dotrzymując zawartego w momencie pierwszego wbicia szpadla w jej aromatyczną powierzchnię sojuszu.
To było niezwykle zadziwiające. Odkąd przeprowadzili się na własną, wzrokiem niezmierzoną działkę i zamieszkali w malutkiej chateczce, ich kontakt z naturą pogłębił się. Prawdopodobnie nikt więcej nie odczuwał tego samego, co oni; rośliny, ziemia, maleńkie żyjątka skrywały ich sekrety przed całym światem. Żyli w symbiozie z przyrodą, która umożliwiała im spełnianie swoich najskrytszych, również tych wymyślnych pragnień...
Cel sam wpadł w sidła ogrodu.
Victor nie mógł zaprzeczyć, że tak naprawdę od dawna tego pragnął. Skłamałby, gdyby mówił, że wcale nie planował się go pozbyć.
Było w nim bowiem coś na wskroś irytującego. Nie był pewien, czy denerwował go tylko ten specyficzny, odpychający charakter, pozerstwo i stylizowanie się na badboya w zakłamaniu, czy może również jego podejście do życia, łyżew, rywali i swojego, niby-królewskiego, scałowanego odbicia w lustrze. Wiedział zaś doskonale, że wbrew własnym przekonaniom i założeniom, JJ był wyłącznie przeciętniakiem, niczym najmniejszy pyłek w głębokim basenie pyłków wszechświata.
Dlatego właśnie cieszył się jak głupiec i dziecko jednocześnie, kiedy naiwny młódek poprosił znajomą parę o łaskawe użyczenie mu wolnego pokoju na niedługi czas pobytu w Rosji.
– Właściwie to... jak on się nazywa? – Drapał się po łysiejącej łepetynie, lśniącej niemalże tak samo, jak oczy szczęśliwego partnera.
– Jean Jacques Leroy-Merlin – zażartował Katsuki, wzorowo naśladując kanadyjsko-francuski akcent oczekiwanego gościa. Ogród wypełnił się głośnym parsknięciem w duecie.
Nie musieli udoskonalać swojego planu.
Już kilka miesięcy wcześniej, jakby przewidując szczęśliwy dla ich pragnień tok przyszłości uzgodnili, jak tego dokonają – a właściwie...
...jak dokona tego Yuuri.
Mistrz w swym fachu, artysta Yuuri. Precyzyjny i dokładny, nie znoszący fuszerki i niedociągnięć.
Wiedział, jak chce to zrobić i co przy okazji ma zamiar osiągnąć. Nie liczyło się dla niego nic więcej – tylko szczęście narzeczonego. Obiecał sobie więc, iż bezwzględnie musi sprawić, by Rosjanin czuł się bezkresnie usatysfakcjonowany bezbłędnym spektaklem.
W denerwująco powoli płynącym im czasie, podekscytowanie rosło wprost proporcjonalnie do długości oczekiwań.
Doskonała wizja została spełniona w każdym punkcie i dopisku.
– Powiedz mi, Victor... – Spokojny Kanadyjczyk wydawał się rozważnie wykorzystywać chwilę rozmowy z pięciokrotnym mistrzem. – Dlaczego wybrałeś Yuuriego?
Pogawędka nie kleiła się przewybitnie.
Nikiforov miał nieodparte wrażenie, że za każdym słowem, denerwująco wydobywającym się z ust młodszego kolegi, słyszał cichutką melodię piosenki na jego temat.
Zgodnie z planem, usadził go w bujanym fotelu pod pretekstem relaksu, ażeby uniemożliwić dziewiętnastolatkowi ujrzenie niesłyszalnie skradającego się do jego pleców kochanka.
Znużenie ustało. Rozpromienił się niezauważalnie, starając się patrzeć prosto w puste ślepia Leroy'a, które zaraz, za króciutki moment przejmą pełną gamę nieznanych dotąd emocji i uczuć.
Wyrażą ból, zalśnią – by szybciutko zgasnąć.
Nie zdołał odpowiedzieć, nawet się nie starał. JJ wszczął kolejny monolog, prawdopodobnie podejmując trud odpowiedzi na postawione starszemu pytanie, a być może przy okazji tłumacząc sobie nędzne podejrzenia, kłębione w dokonującej swego żywota głowie.
Do świadomości Victora docierał jedynie obraz Yuuriego, dzierżącego w tych silnych i jednocześnie tak delikatnych i niewinnych rękach najprawdziwszą, ciężką japońską katanę.
Przedstawienie rozpoczęło się. Mistrz wszczął dzieło.
Bezszelestnie przepływał po drewnianej posadzce. Bestialsko obojętne oblicze wisiało ponad chłopakiem. Niczym zahipnotyzowany, uniósł powoli długie ostrze, jak gdyby odprawiając święty ceremoniał.
Niczego nie świadomy Jean, bez chwili na spokojny oddech wyśpiewywał o sobie sfałszowane peany. Dla pary narzeczonych był to zbędny akompaniament, żałobne zawodzenie, lament skrzywdzonego psa. Kwintesencja życia młodego.
Zły koncert trzeba zakończyć idealnym akcentem, orkiestrą upragnionych odgłosów.
Z nieopisaną siłą zamachnął samurajskim mieczem, a długi nóż wbił się gładko w czubek głowy JJ'a, kończąc swą krótką wędrówkę bezpośrednio pod spiczastym podbródkiem.
Szelest metalu przebił zgęstniałe w wyczekiwaniu powietrze. Potem usłyszeli tylko krótki, gardłowy jęk i chrzęst pękającej czaszki, tak ulotny, jak chwila wyczekiwanego i w duchu obiecywanego samemu sobie przez Victora bólu.
Broń przecięła liczne zwoje. Mlaskające tkanki ulegały sile ciosu Japończyka. Silnie uchwycona, wytłaczana rękojeść nawet nie zadrżała, kiedy tłusta ciecz malowała na katanie najpiękniejsze, niewinne obrazy.
– Yuuri... – jęknął zauroczony łyżwiarz, wpatrzony w rozpostarty przed jego oczyma przekrój zabitego Kanadyjczyka.
Z chirurgiczną precyzją rozciął czaszkę, mózg i miąższ. Trafił w sam jej środek i idealnie przepołowił głowę, nie spuszczając obojętnego wzroku z dokonanego dzieła.
Trans trwał nieprzerwanie. Rozluźnione, pewne siebie ciało tkwiło w finalnej pozie przez niedługi moment, dopóki brunet nie wyzwolił miecza z krwistych objęć.
–Yuuri... – powtórzył głośniej, wybijając narzeczonego z morderczego snu. – Zrobiłeś to w najlepszym stylu, kochanie.
Japończyk uniósł spojrzenie i pozwolił uchwycić je w objęcia z rozkochanymi, najszczęśliwszymi lazurowymi oczami. Zrozumiał wówczas, co dokładnie wydarzyło się przed chwilą.
Mokre odgłosy jeszcze żywych tkanek akompaniowały miłosnej ciszy zachwytu. Miękkie mlaśnięcia zduszał czas, upływający im w zwolnionym tempie.
Kierowany ciekawością blondyn nachylił się nad rozpołowioną czaszką JJ'a. Rozpromienił się jeszcze bardziej, przeskakując szybciutko z nogi na nogę.
– Yuuri, to jest dzieło sztuki! – Zaklaskał prędko, sięgając do kieszeni spodni. – Muszę zrobić fotki!
Istotnie, była to sztuka. Bulgotająca, aromatyczna krew wyciekała na białą koszulkę, spodenki zadufanego młodziaka. Nierówna, jakby falista powierzchnia wyeksponowanego wnętrza zapierała dech w piersiach sportowca. Spowalniający wulkan wycieku ustawał zbyt szybko, by zastygnąć w ostatecznym uderzeniu fałszywie błękitnej krwi.
Martwe, nieobecne spojrzenie zdawało się wodzić za błyskami lampy.
– Yuuri, spójrz! – krzyknął z ekscytacją, skacząc ponad mózgiem JJ'a. – Zobacz tylko, jak pięknie go zabiłeś.
Katsuki otrząsnął się. Bezwiednie porzucił ściskaną do tej pory w małych dłoniach japońską szablę. Z niewyrażaną obawą zbliżył się do usadzonego wygodnie ciała, po czym westchnął z ukontentowaniem, napawając się widokiem.
Te nic nie znaczące, bezbarwne pyłki świata jedynie zużywają zasoby powietrza, wręcz zanieczyszczają atmosferę swoim zakłamaniem, obłudą i zapatrzeniem we własny czubek nosa. Zajmują jakże cenne miejsce niedocenionej Matki Ziemi.
Właśnie dlatego JJ słusznie znalazł się pod jej powierzchnią. I nie zaśpiewa o sobie ani jednego wdzięcznego hymnu więcej.
Leżeli spokojnie na ochłodzonej trawie, rozpościerając ramiona ku sobie. Napełnieni niespełnioną jeszcze energią mordu, delektowali się każdą ulotną chwilą.
Szczęśliwy Victor i spełniony Yuuri.
– Twoje dłonie po prostu są większe. Na moje nie ma rękawiczek, no chyba, że dziecięce – stwierdził słusznie Katsuki, wtulony w szczupłe ciało partnera.
Zgodnie unieśli ręce ku niebu, przyglądając się nawet tym najmniejszym zadrapaniom, porównując i oceniając je.
– Możemy zamówić ci rękawiczki uszyte na miarę. – Genialnej myśli towarzyszył rozradowany uśmiech w serduszko. Chwycił podniesioną wysoko rączkę, splatając japońskie palce ze swoimi, grubszymi i nieznacznie dłuższymi.
Choć nie zamierzał przystać na ten pomysł, Yuuri skinął niezauważalnie i spłonił się uroczo.
I w ten jedyny w swoim rodzaju, spokojny i piękny wieczór, cieszył się jak nigdy wcześniej, że los skrzyżował jego splątaną ścieżkę z pełną kolorów drogą Rosjanina.
Relaksował się po ciężkiej pracy, przytulał ukochane ramię, wsłuchiwał się z niezmienną uwagą we wszystkie banalne miłosne wywody.
Wiosną ogród maskował dokładnie wszystkie popełnione przez nich ciężkie grzechy.
Niedawno wsadzone, triumfalne kwiaty wyrastały z dumą z sojuszniczego, świeżo usypanego gruntu.
Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną,
Na klombach mych myśli sadzone za młodu
***
1326 słów, liczone bez fragmentów wiersza :')
Oficjalnie witam w moim wydaniu Dziabowego challenge! :)
Mam nadzieję, że wszyscy mają się dobrze?
Po cichu przypominam, że to moje trzecie fanfiction życia. Proszę, bądźcie wyrozumiali! 😊😊
Nie wiem, co napisać. Szczerze mam teraz pustkę w głowie, może to przez dzisiejszą pogodę, a może przez chęć grania w simsy i zrobienia im halloweenowej imprezy, nie wiem :')
Pozwólcie więc, że zniknę - pisanie woła, im szybciej napiszę zaległe teksty, tym szybciej mój kochany Vince będzie mógł się przebrać za pirata albo dzwoneczka.
Wszystkim pisarzom życzę wyzwaniowej weny. Czytelnikom wspaniałej lektury ;)
Miłego popołudnia! 😊😊
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top