Rozdział drugi

Kochane,

przypominam, że ostatni rozdział w maratonie, niedzielny, pojawi się nie o północy, a w niedzielę po południu. Mam nadzieję, że wytrzymacie <3

______________________________

Następnego dnia zasypiam do pracy.

Przygotowuję się do wyjścia w biegu i ledwie zdążam podać Panu Darcy śniadanie. Jeśli mam wybór między umalowaniem się a nakarmieniem mojego kota, to oczywiście wybieram to drugie. Z Dumaine Street, wąskiej, zarośniętej roślinnością uliczki położonej w samym sercu Bayou St. John, biegnę dwie przecznice na przystanek autobusowy. Dopiero w linii osiemdziesiąt cztery zmieniam trampki na szpilki, a te pierwsze chowam w woreczku do torebki. Danny chyba dostałby zawału, gdybym przyszła do pracy w trampkach, ale to nie oznacza, że mam w nich uprawiać biegi przełajowe.

Dwudziestominutowa podróż na Loyola Avenue daje mi czas na uspokojenie się po biegu i wykonanie podstawowego makijażu. Kiedy w końcu pojawiam się pod wysokim, przeszklonym budynkiem w dzielnicy biznesowej, wyglądam już jak przykładna asystentka zastępcy dyrektora finansowego – choć spóźniona dziesięć minut.

W wejściu spotykam równie jak ja spóźnioną Valerie, jedną ze stażystek w marketingu. Uśmiecham się do niej życzliwie i razem kierujemy się do windy.

– Długa noc, co? – zagaduje wesoło Val. Jest ode mnie o pół głowy wyższa i dwa rozmiary chudsza, przez co zawsze kojarzyła mi się z żurawiem. – Spóźnienie? To do ciebie niepodobne, Cassie.

– Pan Darcy nie dał mi spać – odpowiadam. Val tylko kiwa głową, bo doskonale zna humory mojego kocura, któremu wystarczy niewłaściwy (według niego) smak karmy w danym dniu, by urządzić mi pobudkę o trzeciej nad ranem. – Czasami żałuję, że pozwoliłam mu ze mną zamieszkać.

– Jasne – prycha Valerie, po czym razem wchodzimy do windy.

Pan Darcy jest znajdą, którą rok temu uratowałam przed prawdopodobną gangreną, wyciągając go pokaleczonego z okolicznego śmietnika. Chociaż na jedno oko widzi słabo i ma swoje humorki – lubi na przykład atakować mnie po nogach – nie ma bardziej lojalnego zwierzaka na świecie niż on. Od roku próbuję go trochę utuczyć, ale nadal przypomina zabiedzonego bezdomnego dachowca, może dlatego, że jest bardzo wybredny, jeśli chodzi o karmę.

Czuję rumieniec występujący na policzki, zanim jeszcze odwrócę się i zobaczę go tuż obok, przy panelu windy. Dziś ma na sobie szary garnitur, który świetnie komponowałby się z moimi szarymi chinosami z wysokim stanem, gdybym tylko je dzisiaj na siebie założyła, białą koszulę i idealnie wypastowane czarne półbuty. Przyciska przycisk z numerem 26, po czym spogląda na nas pytająco.

– Czternaste?

Val kiwa głową, bo ja chwilowo zatraciłam zdolność logicznego myślenia. Podczas gdy moja koleżanka wygląda tak, jakby zaraz miała się rzucić lizać jego biceps, ja odsuwam się na tył windy i wlepiam wzrok w podłogę.

Wtedy coś do mnie dociera.

Znajomi mówią na mnie Cassie. No właśnie.

Nikt w tym budynku nie zwraca się do mnie per „Cassidy" poza Dannym, z którym nigdy nie jechałam razem windą. Jeśli Hank Beckett słyszał kiedyś, jak ktoś zwraca się do mnie po imieniu, powinien zapytać, czy mam na imię Cassie, nie Cassidy. Cassidy to nie jest – przynajmniej moim zdaniem – najbardziej popularne imię, które można by wziąć pod uwagę przy takim zdrobnieniu. Ja sama w pierwszej chwili pomyślałabym raczej o Cassandrze.

Więc dlaczego o to zapytał?

Skądś musi wiedzieć, że mam na imię Cassidy. Ale skąd?

– Jak tam dzisiaj twoje szpilki, Red? – słyszę znienacka jego głos.

Podnoszę gwałtownie głowę, po drodze natykając się na zaskoczone spojrzenie Valerie. Zapewne prędzej spodziewałaby się, że stanę tu na głowie i zaświecę majtkami, niż że odezwie się do mnie ktoś taki jak Hank Beckett. Ponieważ jednak oboje patrzą na mnie wyczekująco, zmuszam się do jakiejś odpowiedzi.

– Dobrze. A na wszelki wypadek noszę w torebce trampki na zmianę.

Posyłam mu drżący uśmiech, a Hank marszczy brwi.

– Słusznie. Nigdy nie rozumiałem, jak kobiety mogą się katować takim obuwiem.

– No wiesz – wtrąca znienacka Valerie – dzięki temu wyglądamy atrakcyjniej.

Czuję, że się czerwienię, bo serio, atrakcyjność to ostatnie, o czym myślę, wkładając szpilki. Robię to wyłącznie dlatego, że wszystkie asystentki w firmie chodzą w takich butach i nie chcę odstawać od tłumu, a nie dlatego, żeby Hank Beckett pomyślał, że paraduję w nich specjalnie, żeby się gapił!

Na szczęście w następnej chwili drzwi windy otwierają się na naszym piętrze i mogę uciec od tej niezręcznej rozmowy. Mamroczę pod nosem jakieś pożegnanie, a kiedy wysiadam, dobiega mnie spokojna odpowiedź księgowego:

– Akurat ty nie musisz się starać wyglądać atrakcyjniej, Red.

O mało nie dławię się własnym sercem. Oglądam się za siebie, już stojąc bezpiecznie na swoim piętrze, ale drzwi windy się zamykają i nie dostrzegam wyrazu twarzy Hanka. Powiedział to poważnie czy to była jakiegoś rodzaju drwina?

Mam lustro i wiem, jak wyglądam. Nie jestem brzydka, ale żadna ze mnie seksbomba. Jestem zbyt niska, przez co moje nogi nie są zbyt długie, mam za szerokie biodra i przynajmniej o jeden rozmiar za dużo. Kiedy się nie maluję, znajomi dają mi najwyżej dwadzieścia lat (i sądzę, że są w tym litościwi). Wyglądam jak nastolatka, która nigdy nie dorośnie.

– Cholera – sapie obok mnie z przejęciem Valerie. – Znasz to ciacho, Cassie?!

Robi mi się niedobrze, gdy ona tak o nim mówi. Otrząsam się w końcu i ruszam przed siebie, przypominając sobie, że już jestem spóźniona.

– Z widzenia – odpowiadam, kiedy Val idzie za mną. – Pomógł mi wczoraj z... butem, który utknął w szparze.

To brzmi dokładnie tak idiotycznie, jak było w rzeczywistości. Valerie chyba też dochodzi do tego wniosku, bo marszczy brwi i pospiesznie zmienia temat.

– Dlaczego mówi na ciebie „Red"?

Wzruszam ramionami.

– Pewnie przez to. – Wskazuję swoje włosy i parskam zakłopotanym śmiechem. – Właściwie to... nie pytałam.

– No tak – komentuje Valerie, o co nie mogę mieć do niej pretensji. Większość osób w firmie zdążyła już poznać mój charakter. – Lecisz na niego, co?

O mało nie dławię się własną śliną.

– Co?! – krzyczę zdecydowanie za głośno. Kilka słów obraca się w moją stronę z sąsiednich boksów, więc czym prędzej ściszam głos. – Nie. Absolutnie nie. Skąd ci to przyszło do głowy?!

Valerie przygląda mi się z namysłem. Może wyglądam jak wariatka, która wypiera się oczywistych rzeczy.

Czyli dokładnie tak jak jest w rzeczywistości!

– Bo moim zdaniem on na ciebie leci – wyrokuje w końcu. – A jeśli tak nie jest, to spróbuj dla mnie zdobyć jego numer.

– Mówisz serio?!

Docieram w końcu do swojego biurka i pospiesznie włączam komputer, żeby Danny nie zorientował się, że się spóźniłam. Valerie nadal stoi przy mnie, jakby wcale nie spieszyło jej się do pracy. Jeśli w marketingu nie zwracają uwagi na spóźnienia, to tym bardziej chcę tam pracować!

– Że na ciebie leci czy że chcę jego numer? – dopytuje, po czym macha ręką. – Zresztą nieważne. Tak, mówię serio. Dlaczego to dla ciebie takie zaskakujące? Daj spokój, Cassie. On jest obiektywnie zabójczo przystojny i musiałabyś być ślepa, żeby tego nie dostrzec. Kto by na niego nie leciał?! A jeśli go nie chcesz, to...

– Przepraszam cię, Val, ale naprawdę muszę się zająć pracą – przerywam jej pospiesznie. – Danny bardzo nie lubi, jak się spóźniam, a z samego rana muszę mu przedstawić plan działania na dziś.

Valerie podnosi dłonie w geście poddania, żegna się i odchodzi. Odprowadzam ją wzrokiem z westchnieniem ulgi. Nie znoszę, kiedy traktuje się ludzi jak przedmioty, a jej monolog coś takiego właśnie zaczął mi sugerować. Oczywiście nie powiedziałabym jej tego wprost, ale przez lata wypracowałam mistrzostwo w zręcznym unikaniu nieprzyjemnych tematów.

Wyciągam z szuflady tablet i sprawdzam kalendarz Danny'ego na dziś. To standardowa procedura, którą wykonuję codziennie, ale dziś po raz pierwszy się na niej zawieszam.

Kalendarz Danny'ego jest pusty.

Zaczynam panikować. Jeszcze wczoraj popołudniu osobiście wpisywałam mu spotkanie w czasie lunchu i wtedy kalendarz na dziś był praktycznie pełen. Zastępcy dyrektorów pracują od rana do wieczora i rzadko kiedy miewają dziury w grafiku, nawet przerwy lunchowe trzeba im wpisywać. Więc gdzie są te wszystkie spotkania?!

Chryste. On mnie zabije!

Wstaję z takim impetem, że krzesło o mało nie przewraca się na podłogę, po czym ruszam między boksami w kierunku gabinetu Danny'ego. W ręce kurczowo ściskam tablet, a w mojej głowie pytania prześcigają się z kolejnymi wymówkami. Wymówki są takie nie w moim stylu! Ale jeśli powiem, że nic o tym nie wiem, to czy Danny mi uwierzy?!

Docieram w końcu do gabinetu mojego przełożonego i zatrzymuję się gwałtownie pod przeszklonymi drzwiami.

Gabinet jest pusty.

Nie chodzi tylko o to, że Danny'ego w nim nie ma, chociaż owszem, nie ma. Poza nim brakuje całej reszty – w pomieszczeniu zostały meble, ale nie ma prywatnych rzeczy mojego przełożonego. Zniknęły zdjęcia jego matki, plakaty ze ściany i kwiatki z parapetu. Danny Acosta jest jedyną osobą w tym biurze, która trzymała na parapecie storczyki. Nic z tego nie rozumiem.

Wpatruję się w bezruchu w puste biuro, zastanawiając, co się dzieje z Dannym, gdzie jest i dlaczego nie zostałam o tym powiadomiona. Jestem jego asystentką. Co mam robić, kiedy jego nie ma w pracy?

Z kieszonki żakietu wyciągam komórkę i pospiesznie wybieram prywatny numer Danny'ego. Mam go od ośmiu miesięcy, czyli od czasu, kiedy po raz pierwszy zadzwonił do mnie pijany z jakiegoś baru z prośbą o pomoc.

Komórka jest wyłączona.

Rozłączam się, z frustracją wpatrując w telefon. Nie wiedząc, co dalej robić, mam takie poczucie, jakby ktoś całkowicie zepsuł mi kolejny przewidywalny dzień w pracy. Nie lubię niespodzianek ani odstępstw od rutyny. Rutyna pozwala mi się poczuć pewnie w życiu.

Wysyłam szybką wiadomość do Danny'ego z pytaniem, gdzie jest, ale nie dostaję odpowiedzi. Przez dłuższą chwilę stoję w miejscu, gapiąc się na gabinet i zastanawiając, co teraz.

– Dzień dobry! – Rozlega się nagle za moimi plecami podejrzanie radosny głos.

Drgam i odwracam się pospiesznie. Przede mną stoi Adam Coleman, szef asystentów.

Tak, w Anderson & Sons jest taka pozycja. Kiedyś każdy z dyrektorów regulował współpracę ze swoim asystentem na własnym poziomie, ale doprowadziło to do ogromnego niezadowolenia, gdy rozeszło się, jak bardzo między nimi różni się zakres obowiązków, a nawet czas pracy. Właśnie wtedy ustanowiono posadę szefa asystentów.

Nie lubię być złośliwa, ale wyobrażam sobie, że Adama Colemana wybrano na tę posadę dlatego, że wystarczająco długo podlizywał się swojemu dotychczasowemu szefowi. Jest śliski i zawsze taki gładko uprzejmy. Ma niecałą czterdziestkę i obiektywnie jest dość atrakcyjny – wysoki, blady blondyn, który zawsze nosi dopasowane garnitury. Ale choć starałam się z całych sił, nigdy nie udało mi się go polubić.

– Dzień dobry, panie Coleman – mówię pospiesznie, zerkając przez ramię na gabinet Danny'ego. – Ja tylko...

– Ach, tak – przerywa mi, kiwając ze zrozumieniem głową. – Kto by pomyślał, co?

Robię zdezorientowaną minę.

– Ale... o czym...

– O awansie Danny'ego Acosty – wchodzi mi znowu w słowo. – Nie słyszałaś, eee...

– Cassie – podpowiadam mu natychmiast. Adam Coleman uśmiecha się dobrotliwie. – Nie, nic nie słyszałam. Danny awansował?

– Ano tak. – Adam Coleman wkłada dłonie do kieszeni garniturowych spodni, wyraźnie z siebie zadowolony. – Zwolniło się dyrektorskie stanowisko, a Danny był najdłużej pracującym zastępcą. Chyba się cieszysz, Cassie, że twój przełożony awansował? Bo byłaś jego asystentką, prawda?

Byłaś.

Czuję odrobinę niepokoju. Co to oznacza dla mojej kariery?

– Ale... ale... – jąkam się. – To się stało tak nagle. Jeszcze wczoraj pracowaliśmy z Dannym razem i o niczym mi nie wspominał! A dzisiaj jego gabinet już jest pusty?

– Nie jest pusty – protestuje spokojnie Adam Coleman. – Danny zabrał jedynie prywatne rzeczy, żeby przenieść je do nowego biura. Znajduje się kilka pięter wyżej, ale przy okazji musiał też zmienić trochę godziny pracy. Wiesz, jak to jest z dyrektorami. Być może to rzeczywiście było dosyć... nagłe. Może się czymś przysłużył.

Mruga do mnie, a przez moją głowę przemyka – nie wiedzieć czemu – informacja, którą się z nim wczoraj podzieliłam. Czy to możliwe, by zaraportowanie zwykłej pomyłki pozwoliło Danny'emu przenieść się kilka pięter wyżej? Tak z dnia na dzień?

– Przysłużył się? – powtarzam bezmyślnie.

– Może coś o tym wiesz, co, Cassie? – Adam Coleman uśmiecha się niemalże figlarnie. – No wiesz... o tych jego zasługach.

Milczę i kręcę głową, bo chociaż mogłabym wspomnieć o wczorajszym dokumencie, nie robię tego. Wyszłabym na idiotkę, gdyby okazało się, że wcale nie to chodziło; jednak nie dlatego nie mówię ani słowa. Chociaż Adam Coleman wygląda na rozbawionego, w jego głosie jest coś, co mi się nie podoba. Coś, co każe mi się zachowywać ostrożnie.

– Pewnie zastanawiasz się, co stanie się teraz z tobą. – Robi zamyśloną minę, a ja dla odmiany kiwam głową. Jeszcze chwila i zamienię się w jednego z tych irytujących kiwających głowami piesków, którzy ludzie stawiają sobie w samochodach, żeby w naturalny sposób podnosić sobie ciśnienie. – Możesz sobie wziąć wolne na resztę dnia. Jutro znajdziemy dla ciebie inne stanowisko. Długo pracujesz jako asystentka, Callie?

Pomylił moje imię, ale nawet go nie poprawiam.

– Od roku – odpowiadam.

– I pewnie jesteś jedną z tych dyskretnych, którym można całkowicie zaufać. – Znowu do mnie mruga.

Odruchowo cofam się o krok.

– Z pewnością można mi zaufać, panie Coleman.

– Nie wątpię. – Znowu się na chwilę zamyśla, po czym dodaje: – Czy ty przypadkiem nie aplikowałaś kiedyś do innego działu? Marketingu, zgadza się?

Znowu kiwam głową, chociaż z każdą chwilą ta rozmowa staje się coraz bardziej niekomfortowa. Ten facet nie pamięta nawet, jak mam na imię, a teraz twierdzi, że pamięta moją aplikację? O co tutaj chodzi?

– Nie przyjęliśmy cię – stwierdza.

– Nie mam wymaganego wykształcenia ani doświadczenia – wyjaśniam.

Adam Coleman robi zatroskaną minę.

– Ale przecież nie tylko to się liczy, prawda? – podejmuje. – Lojalność też się liczy. A ty z pewnością jesteś lojalna wobec firmy, Callie. Stanowisko asystentki praktycznie w żadnym dziale nie wymaga kierunkowego wykształcenia. A kiedy już znajdziesz się w tym, którego pragniesz, zdobędziesz doświadczenie i z pewnością szybko awansujesz. Jeśli tylko nauczysz się być trochę bardziej... – macha ręką, próbując znaleźć właściwe słowo – przebojowa.

Wątpię, żebym kiedykolwiek stała się przebojowa.

– To jak? – Szef asystentów znowu uśmiecha się wesoło. – Widzimy się jutro, a ja załatwiam ci transfer do działu marketingu? Wpadnij do mnie o dziewiątej, a teraz zrób sobie wolne.

Po tych słowach odchodzi, a ja jeszcze przez chwilę patrzę za nim w bezruchu. Co tu się właśnie wydarzyło?

Szybkim krokiem ruszam do swojego biurka, żeby zgarnąć stamtąd moje rzeczy. Nie należę do osób, którym łatwo przychodzi korzystanie z okazji. Nic dobrego nigdy nie przychodzi do mnie samo, o wszystko w życiu musiałam zawsze walczyć. Myśl, że tak nagle, z niczego, dostanę się do działu, w którym tak bardzo chciałam pracować, jest po prostu nieprawdopodobna.

Wychodzę z biura, po drodze potrącając jedną czy dwie osoby, bo jestem jak nieprzytomna. Serce bije mi coraz szybciej i czuję, jak krew uderza mi do głowy. Nie rozumiem, co się dzieje. Powinnam się cieszyć, a tymczasem węszę jakiś podstęp. Coś w stylu...

Bądź lojalna, to cię nagrodzimy. Nie zadawaj pytań, a firma o ciebie zadba.

Nie. Nie może o to chodzić. Przecież to niedorzeczne! Mnie nie przytrafiają się takie rzeczy. Mam paranoję. Może to początek jakiejś choroby psychicznej?

Wkraczam do pustej windy i zjeżdżam nią na dół. Czy to wydaje mi się nie w porządku tylko dlatego, że zakłóca mój ustalony porządek dnia? A może jednak jest w tym coś... więcej?

Chyba potrzebuję drugiej opinii.

Wychodzę z budynku, ale zatrzymuję się pod nim niezdecydowana. Ciągle mam zdjęcia tych dokumentów w telefonie. Mogę jeszcze zrobić coś bardzo, bardzo głupiego, czego z pewnością szybko pożałuję.

Nie jestem bohaterką, ale nie zamierzam robić nic nielegalnego. Chodzi tylko o jedną rozmowę. Nic mi się od niej nie stanie, prawda?

Cóż... Mam taką nadzieję, bo najwidoczniej dzisiejszy postawiony na głowie dzień jakimś cudem sprawia, że pierwszy raz od naprawdę dawna zamierzam podjąć ryzyko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top