Prolog

Zgodnie z obietnicą zaczynamy publikację! Pierwszy rozdział już jutro o północy, a kolejne dwa w sobotę i niedzielę. Indżojcie! <3

_____________________________

HANK

Rok wcześniej

Ten dzień jest do dupy.

Wiem to od samego rana, jeszcze zanim spotykam na parkingu podziemnym Carla Turnera. Chyba specjalnie czekał w swoim samochodzie, aż przyjadę do firmy, żeby „przypadkiem" na mnie wpaść.

Carl to świetny facet i doskonały pracownik, ale jestem dzisiaj zbyt zmęczony, by od rana użerać się z jego problemami. Zazwyczaj zwraca moją uwagę na całkowicie nieistotne pierdoły.

– Cześć, Hank. – Na mój widok wyszczerza się idiotycznie. Odmrukuję coś niewyraźnie. – Ciężka noc?

Ciężki weekend.

Była pełnia i mój pojebany starszy brat uparł się, żebyśmy razem pobiegali po lesie. Ianowi nadal się wydaje, że w ten sposób pozbawi wilkołaki w naszym stadzie przynajmniej części energii, którą mogliby spożytkować na coś niewłaściwego. Biedny idiota. Jeśli jakiś wilkołak chce się wplątać w kłopoty, to i tak to zrobi.

Skończyłem w łóżku z jakąś dziewczyną, której imienia nie pamiętam. To nie był mój najlepszy moment. Właściwie chętnie bym o tym zapomniał, zwłaszcza że nie mogę się nawet wytłumaczyć alkoholem. Wilkołaki po bieganiu zawsze mają nadmiar niespożytej energii, którą muszą jakoś wyładować. Seks jest bezpieczniejszy niż inne rzeczy, które moglibyśmy robić.

Tak jak mówiłem, Ian to biedny idiota.

Na szczęście dziewczyna nie oczekiwała wiele. Zmyła się, zanim wyszedłem rano po prysznicu z łazienki. Chociaż tyle dobrego, bo poranek był naprawdę niezręczny.

Nigdy więcej nie wybiorę się na bieganie w trakcie pełni.

– Naprawdę potrzebuję chwili dla siebie i kawy, zanim zabiorę się za sprawy firmy, Carl – uprzedzam go.

Carl z namysłem kiwa głową. Podchodzimy w końcu do windy, a czekając na jej przyjazd, zapada między nami cisza. Czekam cierpliwie, aż mój dyrektor wykonawczy w końcu ją przerwie. Wiem, że tego chce, i fakt, że ja bardzo tego nie chcę, nie ma tu nic do rzeczy.

– Tax Help ma problemy finansowe – odzywa się w końcu Carl.

Aha. Więc o to mu chodzi.

– Wiem o tym – ucinam, wkraczając do windy.

Carl wchodzi za mną, po czym spogląda na mnie nieustępliwie.

– Jeśli chcemy złożyć im ofertę, to najlepszy czas. Będą się chwytać brzytwy.

To ostatnia firma, która w Nowym Orleanie stanowi jeszcze konkurencję dla naszej. Problem w tym, że znam jej właściciela. To dumny skurwysyn. W życiu nie zgodzi się na wykupienie Tax Help przez moją firmę.

– Poczekamy, aż ogłoszą upadłość – protestuję, po czym zaglądam do telefonu, żeby sprawdzić kalendarz na dziś. Mam cichą nadzieję, że asystentka nie zaplanowała mi zbyt wielu spotkań. Liczę na długą przerwę na lunch. – Właściciel jest półelfem. Elfy to aroganckie sukinkoty, które uważają się za lepszych od innych. Nie przystaną na żadną ofertę złożoną im przez rodzinę Beckettów.

– Wilkołaki nie złożą im żadnej propozycji – kontruje Carl, gdy winda zatrzymuje się na parterze. – Firma to zrobi. Mogę osobiście ją reprezentować. Jako człowiek pewnie wzbudzę większe zaufanie...

Carl to dobry dyrektor, ale nie ma pojęcia o stosunkach panujących między nieludźmi. Elfy uważają się za lepszych od wszystkich, zwłaszcza od ludzi. Nikt z Tax Help nie rozmawiałby z Carlem poważnie.

Zanim jednak zdążę mu to uświadomić, ucieka mi wątek. W pierwszej chwili nie rozumiem dlaczego.

Do windy na parterze wsiada kilka osób i potrzebuję kilku sekund, by uświadomić sobie, co zmieniło się w atmosferze wokół mnie. Czuję, jak starannie zawiązany pod szyją krawat zaczyna mnie dusić. Skóra zdaje się napierać na materiał koszuli, a ku mojemu przerażeniu zęby wydłużają mi się w kły i zaczynają swędzieć. Tracę nad sobą kontrolę.

Co się dzieje, do diabła?

Wciągam głęboko powietrze, żeby się uspokoić, i wtedy to do mnie dociera. Ten zapach.

Rozglądam się po windzie, ignorując Carla, który dalej coś do mnie mówi. Wystarczy sekunda, żeby odnaleźć źródło moich problemów.

Nie. Kurwa, to niemożliwe.

Stoi na przedzie windy, odwrócona do mnie bokiem, i przyciszonym głosem rozmawia o czymś z koleżanką. Niewysoka, drobna kobieta z szopą oszałamiających rudych włosów, które kaskadą spływają jej na plecy, o nieśmiałym spojrzeniu zielonych oczu i najsłodszym uśmiechu, jaki w życiu widziałem. Serce zaczyna obijać się wściekle o żebra, gdy przyglądam się jej twarzy, wychwytuję każdy urzekający pieg, każde skrzywienie jej ust, każdą zmarszczkę mimiczną. Po chwili przesuwam wzrok wzdłuż jej ciała. Ma na sobie beżową krótką marynarkę i spodnie od kompletu, które ładnie opinają jej tyłek. Nawet w szpilkach wydaje się niewysoka, ale ma cudowne szerokie biodra i wcięcie w talii, w którym chciałbym położyć dłonie. Najlepiej natychmiast.

Oblizuje usta, czym zwraca na nie moją uwagę. Pełne, różowe, chętnie rozchylające się w uśmiechu. Ciekawe, jak wyglądałyby owinięte wokół mojego fiuta.

Beckett, kurwa, o czym ty myślisz?!

Jedziemy w górę, a dziewczyna nagle zerka w moim kierunku, jakby wiedziała, że się gapię. To nieśmiałe spojrzenie spod długich rzęs sprawia, że fiut twardnieje mi w spodniach. Jej klatka piersiowa chyba zaczyna unosić się nieco szybciej, a na policzkach wyraźnie dostrzegam ślad rumieńca. Dziewczyna uśmiecha się do mnie nieco wstydliwie, a potem odwraca wzrok.

Moja.

Mój wilk drze się we mnie, jakbym sam jeszcze, kurwa, nie zauważył. Nigdy wcześniej nie widziałem tej rudowłosej kobiety w windzie; musi pracować w budynku od niedawna. Jestem pewien, że spotykamy się pierwszy raz, bo to swędzenie skóry i nagła potrzeba, by znaleźć się bliżej niej, to oczywiste oznaki. Kimkolwiek jest, ta kobieta to moja partnerka.

– Hank, wszystko w porządku? – Głos Carla dobiega mnie jak z dna głębokiej studni.

Na szczęście chwilę później Red wysiada na jednym z niższych pięter. Chyba pracuje w Anderson & Sons, ale to bez różnicy, bo dziewczyna zdecydowanie jest człowiekiem.

Co też nie ma żadnego znaczenia, bo nie zamierzam brać sobie partnerki i na pewno nie będę się do niej zbliżał!

– Pogadamy później – mamroczę. – Mam coś do załatwienia.

Ledwie wysiądę z windy na swoim piętrze, rzucam się w kierunku swojego gabinetu, zupełnie ignorując powitania moich pracowników. Włączam komputer i już po chwili wchodzę na stronę Anderson & Sons. Często jeżdżę rano tą windą, ale Red widziałem dzisiaj po raz pierwszy. To z pewnością oznacza, że pracuje tu od niedawna, a Anderson & Sons ma irytujący zwyczaj wrzucania do swojego intranetu zdjęć wszystkich nowych pracowników wraz z ich personaliami. Pewnie nie powinienem mieć dostępu do intranetu Anderson & Sons, ale cóż... lubię trzymać rękę na pulsie.

Zwłaszcza gdy chodzi o moich wrogów.

Odnajduję ją w ciągu pięciu minut. Zrobiono jej urocze zdjęcie, na którym uśmiecha się, nieśmiało patrząc w kamerę, a jej rude włosy wiją się wokół jej twarzy. Wygląda młodo i chyba nie ma na sobie ani grama makijażu. Mój fiut znowu drga boleśnie w spodniach, mimo że to tylko pierdolone zdjęcie.

Spoglądam na podpis pod nim.

Cassidy Ryan, asystentka.

– Witaj, Cassidy Ryan, asystentko – mamroczę. – Zaraz dowiemy się o tobie więcej.

A potem biorę się za wyszukiwanie informacji o partnerce, której wcale nie chcę mieć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top