Rozdział 25

To bombardowanie znacznie różniło się od poprzedniego.

Każda minuta spędzona w ciasnej piwnicy zdawała się trwać całą wieczność, a wieczność z kolei rozciągała się niemiłosiernie, zamykając ich w zawieszonej gdzieś w pustce pętli czasoprzestrzeni. Nikt nie odezwał się nawet słowem; wszyscy w milczeniu wsłuchiwali się w odgłosy dochodzące z powierzchni – zawodzący śpiew syren, ryk spadających z przestworzy bomb i wreszcie huk, który towarzyszył następującym po sobie wybuchom.

Gdy w pośpiechu ewakuowali się z mieszkania Olafa, wydawało się im, że są świadkami czegoś bezgranicznie okrutnego; wtedy byli pewni, że tak właśnie wyglądać będzie koniec świata. Teraz jednak zrozumieli, że pierwsze bombardowanie było zaledwie preludium. Prawdziwa masakra miała miejsce dopiero teraz.

Nora skuliła się pod ścianą i wcisnęła głowę między drżące kolana. Powieki miała kurczowo zaciśnięte, pomimo że w piwnicy  panowały egipskie ciemności. Dźwięk alarmu powietrznego rezonował w jej czaszce nieznośnym echem – to wznosił się ku górze, to znów opadał w dół, momentami przywodząc na myśl skomlącego kundla. Zrzucane z samolotów pociski wyły przecinając powietrze, zupełnie niczym polujące na amerykańskiej prerii drapieżne ptaki. Zawsze potem następowała krótka, niemal niemożliwa do wychwycenia chwila ciszy, by ułamek sekundy później dać się zastąpić ogłuszającemu hukowi eksplozji.

Po wybuchu Nora zawsze liczyła sekundy. Jedna, dwie, trzy... Kolejna bomba. Czasami odstępy trwały nieco dłużej, innym razem następowało nawet kilka, kilkanaście minut ciszy. Ale ryk spadających pocisków zawsze wracał i wszyscy zdążyli się przekonać, że kolejna eksplozja jest tylko kwestią czasu. Przyzwyczaili się do hałasu, jaki powodowały silniki samolotów. Przywykli do syren, nauczyli się nawet znosić odgłosy towarzyszące spadającym bombom. Tym, co zmieniało czas spędzony w piwnicy w piekło, było oczekiwanie.

Za każdym razem, gdy ciążącą na miastem ciszę przerywało wycie samolotów i pocisków, wszystkich mimo woli ogarniała ulga – tym razem to nie oni. Kto wie, kiedy nadejdzie ich kolej i czy w ogóle? A potem znów cisza i walka z natrętnymi myślami, które miały w zwyczaju atakować przerażone umysły niczym uporczywi intruzi. Może teraz przyszedł czas na nasz budynek? A jeśli nie, to gdzie teraz spadnie bomba? Ile osób zginie? Czy umrze ktoś, kogo znamy?

Nora nie potrafiła nawet powiedzieć, czego w tamtej chwili pragnęła bardziej: żeby bombardowanie wreszcie dobiegło końca i mogli wyjść na powierzchnię, by stanąć twarzą w twarz ze zgliszczami zgliszczami i zniszczeniem, czy żeby któraś w bomb trafiła w schronisko i ukróciła to trwające całą wieczność, doprowadzające do szaleństwa oczekiwanie na śmierć – swoją lub cudzą.

W piwnicy, do której zbiegli wraz Fredem, oprócz nich przebywało kilkanaście innych osób. Gdy rozpoczęło się bombardowanie, na zewnątrz panował zmrok, ale Nora, która zasnęła wczesnym wieczorem, nie potrafiła podać dokładnej godziny. Mogła być dwudziesta druga, jak również trzecia nad ranem. W tamtej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia.

Usłyszawszy syreny, Nora i Fred instynktownie zbiegli na parter. Tam – czego w żadnym razie się nie spodziewali – panowało spore zamieszanie. Grupa osób właśnie schodziła do niewielkiej piwnicy, która zapewne pełniła funkcję kotłowni lub innych pomieszczeń technicznych. Wmieszali się w tłum. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi.

Nora domyśliła się, że byli to członkowie Jaśniejących Nadzieją, którzy wrócili z "terenu" do schroniska na noc. Zastanawiała się, czy znają się wzajemnie. Mogło być przecież i tak, że mieli do czynienia z grupą przydzieloną do kwatery C13 zupełnie przypadkowo. Ale niezależnie od tego, czy  zgromadzeni w piwnicy ludzie byli znajomymi, czy też widzieli się na oczy pierwszy raz w życiu, wszyscy poczuli powstającą między nimi więź – połączyło ich wspólne przerażenie, wspólne milczenie, wspólne oczekiwanie i wspólne cierpienie.

W mroku dziewczyna nie była nawet w stanie dostrzec ich twarzy. Oprócz Freda nie znała nawet niczyjego imienia, nie widziała kim kto był, jaki był jego ulubiony kolor i czy lubił pizzę hawajską. Wiedziała za to, że wszyscy, pomimo że się bali, mieli w sobie wolę walki. Wszyscy, chociaż teraz byli bezsilni, gdy skończy się bombardowanie wyjdą na ulice i będą nieść innym pomoc. Wszyscy – bez wyjątku – choć sami nie byli pewni, po czyjej stronie stoją, za wszelką cenę chwili wybrać tę dobrą i walczyć z wrogiem na miarę swoich możliwości; nie dla samej walki, ale dla wolności i bezpieczeństwa niewinnych ludzi.

Znów wyk silników, wycie spadającej bomby i ogłuszający huk eksplozji. I znów ta nieznośna ulga, że wciąż jeszcze żyją. Ciszę na chwilę przerwało ciche westchnienie – wszyscy, którzy wstrzymywali powietrze, wypuścili je z płuc. Nora także odetchnęła i poczuła, jak ogarnia ją nienawiść do samej siebie. Dlaczego nie ruszało ją to, że właśnie zginęły kolejne osoby, które, gdyby nie wojna, mogłyby wieść teraz spokojne i beztroskie życie?

Wszystko ucichło równie nagle, jak się zaczęło. Nastąpiła kolejna eksplozja, a po niej cisza. Najpierw sekundy, potem nieznośne minuty... Nikt nie śmiał choćby żywić nadziei, że oto nastąpił koniec. Przecież piekło nie mogło skończyć się ot tak, po prostu... Nora także zacisnęła powieki, czekając na kolejną bombę. Mijały kolejne minuty, ale perspektywa przerwania ciągłości terroru wciąż była zbyt odległa. Czekali w milczeniu, wdychając do płuc wciąż nastające napięcie. W końcu to osiągnęło apogeum; Nora była pewna, że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Zaczęła modlić się, by bomba w końcu spadła i ukróciła ich cierpienie.

Ale nic nie nastąpiło. Nie było już słychać samolotów, a po pewnym czasie ucichła także syrena – oni jednak wciąż trwali w bezruchu, zaklęci niczym słupy soli, milczący. Cisza, która zaległa tumanem nad miastem przypominała raczej pustkę; nie było nic, żadnego wycia ani huków, zawodzenia i ryku. Bezgłos dzwonił im w uszach, oszałamiając swoim ubóstwem.

W końcu ciszę przerwał jakiś szmer. Zawtórowały mu kolejne. Ktoś wstał, chociaż jego ruchy były niepewne, ostrożne. Ktoś inny zaczął spazmatycznie szlochać, ktoś modlił się półgłosem. Gdy otworzyły się drzwi, piwnicę zalało ostre, białe światło dnia. Nora zacisnęła powieki i zasłoniła oczy dłonią, usiłując uchronić je przed natarczywymi promieniami wschodzącego słońca.

Nastał ranek. Spędzili w piwnicy całą noc.

Opuścili piwnicę gęsiego, wspinając się niepewnie po wąskich stopniach. Ktoś, kto obserwowałby ich z boku, zapewne porównałby tę dziwaczną procesję do pochodu zombie. Oślepieni przez słońce, zdezorientowani i śmiertelnie zmęczeni wyglądali jak trupy opuszczające swoje groby. Oto zmartwychwstali, ale nikt z nich nie potrafił powiedzieć dlaczego.

Chociaż wnętrze rudery, jak zwykła nazywać kwaterę C13 Nora, wyglądało tak jak wczoraj, wszystkim towarzyszyło dziwne uczucie, że nic nie jest już tak jak dawniej. Coś się zmieniło – nie wiedzieli jeszcze co.

Ktoś wysforował się na przód i poprowadził grupę ku drzwiom wejściowym. Nie mieli innego wyjścia, jak podążyć za czołem pochodu. Nora niepewnie rozejrzała się po swoich towarzyszach, usiłując zapamiętać otaczające ją twarze. Nie była jednak w stanie – patrząc na Jaśniejących nie widziała poszczególnych osób, a jedynie napełnione strachem oczy, przerażone twarze i zgarbione plecy. W końcu zaniechała prób przyswojenia sobie tożsamości nastolatków. Więź, która wytworzyła się między nimi w piwnicy, zniknęła; teraz znów była tylko ona i Fred w tłumie zupełnie obcych twarzy.

Do ich uszu dotarło ciche skrzypienie i drzwi prowadzące na zewnątrz uchyliły się nieśmiało, wpuszczając do skąpanego w półmroku wnętrza rudery snop światła. Nora ponownie zakryła oczy ręką, czując, że zaczynają łzawić. Noc spędzona w całkowitych ciemnościach sprawiła, że ich źrenice rozszerzyły się do niemal nienaturalnych rozmiarów.

W końcu popychani przez tłum prących do przodu ludzi wyszli przed budynek. Na zewnątrz było rześko, jak to często bywa w letnie poranki, ale brakowało charakterystycznego zapachu świeżego powietrza i lśniącej w trawie rosy. Zamiast tego w powietrzu unosił się swąd spalenizny i dymu.

Nora, oślepiona przez słońce, początkowo wpatrywała się jedynie w czubki swoich butów, usiłując przyzwyczaić wzrok do nowego oświetlenia. Coś jednak było nie tak. Jaśniejący, którzy stłoczyli się wokół niej niczym stadko przerażonych królików, szeptali coś między sobą. Ich głosy były drżące, zdumione, niemalże płaczliwe. Dziewczyna chciała podnieść wzrok, by zlokalizować przyczynę poruszenia. Opuściła dłoń, którą dotychczas zasłaniała oczy; przeklęła cicho, zacisnęła kurczowo powieki i otarła palcem wilgoć, gdy jej spojówki na powrót zaczęły łzawić. Nie była jeszcze w stanie spojrzeć przed siebie.


– O Boże – usłyszała gdzieś po swojej prawej zduszony głos Freda. Poczuła, że chłopak mimowolnie szuka dłonią jej ręki. Gdy ich palce spotkały się, Nora ścisnęła ją przyjacielsko, chcąc dodać brunetowi otuchy.

Co takiego wywoływało wszystkie te reakcje? I dlaczego Nora wciąż nie była w stanie podnieść wzroku?

Ktoś trącił ją w ramię, usiłując przepchnąć się dalej, w kierunku czoła pochodu. Na dobrą sprawę teraz kolumna zmieniła się w zbitą ciasno grupę, która przywarła do ściany rudery, jakby chciała się w nią wtopić. Wszyscy wpatrywali się przed siebie martwym wzrokiem. Nora w końcu powoli uniosła głowę, wciąż jednak osłaniając oczy dłonią. Daszek, który zrobiła z palców, pozwolił jej rzucić szybkie spojrzenie w dal. Ułamek sekundy wystarczył, by zamarła w katatonicznym bezruchu. To, co zobaczyła, przerosło jej najśmielsze oczekiwania.

Kwatera C13 usytuowana była na wzgórzu, przez co zgromadzeni przed nią młodzi ludzie mieli doskonały widok na rozpościerające się w dole miasto – a raczej to, co z niego zostało. Nora nie wierzyła własnym oczom. Miasto, które przecież znała jak własną kieszeń, zmieniło się w labirynt gruzowisk i ruin. Z daleka przypominało najeżoną sczerniałymi zębiskami paszczę jakiegoś potwora. Nad wieloma miejscami wciąż unosił się dym, a tumany kurzu, które za sprawą eksplozji wzbiły się w powietrzę, teraz mieszały się z różowawymi mgłami poranka.

Gdyby nie świadomość, że tej nocy zginęły setki, jeśli nie tysiące ludzi, że zawaliły się dziesiątki budynków, pozbawiając tych, którzy pozostali przy życiu, całego ich dobytku – gdyby nie to wszystko widok ruin miasta mógłby się wydać piękny w swej potworności. Złociste promienie wschodzącego słońca rozświetlały od wewnątrz szkielety tych budowli, które mimo wszystko nie zawaliły się całkowicie. Zostały z nich pojedyncze ściany, z których niczym puste oczodoły ziały okna bez szyb.

Inne budowle, przypominające teraz majestatyczne starty gruzów i cegieł, wyłaniały się ze spowijającej ulice mgły. Jej blado–różowe i blado–złociste macki wpełzały pod rumowisko, jakby usiłowały wyciągnąć spod zgliszczy pogrzebanych pod nimi ludzi. Tam, gdzie niegdyś biegły ulice, teraz znajdowały się gruzowiska i dziury w ziemi. Starówka – chluba miasta – zmieniła się w bezkształtną bryłę smętnych ruin.

W powietrzu niósł się jedynie odległy dźwięk syren karetek pogotowia i wozów strażackich, które usiłowały przedrzeć się przez widniejący w dole labirynt zniszczenia. Nora mimowolnie zerknęła w kierunku miejsca, gdzie powinien stać szpital. Zamarła. Zamiast potężnego gmachu kliniki dostrzegła jedynie kolejne zgliszcza. Pomyślała o wszystkich chorych, którzy się tam znajdowali. Pomyślała o wykwalifikowanym personelu, którego jedynym przewinieniem była chęć niesienia pomocy. W końcu pomyślała o wszystkich tych osobach, które w skutek bombardowania zostały ciężko ranne. Kto teraz im pomoże? Gdzie zostanie udzielona ta pomoc? Na ulicach?

W szeregach jaśniejących zapanowało jakieś poruszenie. Ktoś zaczął coś wołać, część nastolatków pobiegła w tamtym kierunku. Po chwili, jeśli pominąć by uwijającą się kawałek dalej niewielką grupkę, zostali sami. Nora opadła na krawężnik i ukryła twarz w dłoniach – tym razem nie miało to nic wspólnego z rażącym ją słońcem.

– Czy myślisz, że... – zaczęła, ale nie dała rady skończyć. Głos się jej załamał i musiała dołożyć wszelkich starań, by nie wybuchnąć płaczem.

Fred położył jej dłoń na plecach, ale nie odezwał się ani słowem.

Nora także nie skończyła myśli. Z resztą sama nie była pewna, co mogłaby powiedzieć. Czy myślisz, że zginął ktoś z twoich bliskich? Czy myślisz, że twoi rodzice mają się dobrze? A może raczej: czy mylisz, że pod którymiś z tych gruzów leży Adam? Na samą myśl o tym gwałtownie nabrała powietrza, co nie uszło uwadze Freda.

– Hej... – szepnął, chociaż w jego gardle także znajdowała się gula. – Już dobrze.

– Nic nie jest dobrze. – Głos dziewczyny był bezbarwny, wyprany z emocji. – Nie ruszę się stąd, póki nie dowiem się, co się z nim stało. Ktoś musiał go widzieć.

Chłopak drgnął zdziwiony nagłą determinacją w jej głosie.

– Nie wiem, czy to...

– Nikt nie każe ci mi pomagać. Idź do rodziców, potrzebują cię. Ja muszę odnaleźć Adama.

– Ale jeśli on... – zaczął brunet i urwał. Nie był w stanie powiedzieć tego, co zatruwało myśli ich obojga.

– W takim wypadku odszukam jego ciało. Albo chociaż kogoś, kto je widział. Muszę zyskać pewność.

Fred pokiwał głową w skupieniu.

– A list twojego ojca?

– On teraz nie ma znaczenia. Nie, dopóki nie odszukam Adama.

– Jesteś pewna? – spytał i zerknął na nią z mieszanką ciekawości i troski wymalowaną na twarzy.

– Tak.

Krótka odpowiedź Nory zakończyła ich wymianę zdań. Wzrok dwójki z powrotem powędrował ku zgliszczom, jakby usiłowali z tej odległości dostrzec pod nimi zaginionego przyjaciela.


Przepraszam, że rozdział dzisiaj, a nie w piątek – odpoczynek po egzaminach uważam za zakończony. Wciąż nie dociera do mnie myśl, że na dobrą sprawę mam już wakacje (no, prawie!). Oznacza to, że rozdziały powinny pojawiać się znacznie częściej niż raz w tygodniu, jak to ostatnio bywało. Buziaki!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top