Rozdział 14
Patrzyli na leżące przed nimi pudło z niedowierzaniem. Sporych rozmiarów karton wypełniony był konserwami, sucharami, herbatnikami i butelkami z wodą mineralną.
– Co to ma znaczyć? – spytał Adam szorstko. Od kilku dni nie posługiwał się innym tonem.
Nora przełknęła ślinę, zagłuszając silne wyrzuty sumienia. Wiedziała, że to przez nią. Miała świadomość, że sprawiła mu ogromny, zawód, ale przecież nie miała wyboru...!
– Czy aby na pewno nie przesadzasz? – spytał Fred. On także zauważył, że blondyn już od jakiegoś czasu inaczej się zachowywał. Do złudzenia przypominał dawnego Adama. – Powinniśmy się cieszyć. W końcu mamy teraz co jeść.
– Cieszyć? – Chłopak prychnął. – Czy was wszystkich zupełnie pogięło? Ktoś spalił domek, grozi nam bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo, a wy chcecie tak po prostu przyjąć pudło pełne jedzenia? Nie pomyśleliście, że może być na przykład zatrute? Albo, no nie wiem, co, jeśli któryś z tych produktów zawiera jakiś lokalizator? To może być podstęp!
– Stary, trochę przesadzasz.
– Przesadzam? Ja przesadzam?!
– Uspokójcie się – urwała Nora. – Błagam was, tylko się kłóćmy, okej? Adam, masz rację. To jest podejrzane i należy zachować ostrożność. Ale, na Boga, my nie mamy już nic do jedzenia! Wczoraj skończyły się nam zapasy, pamiętacie? Może... – Dziewczyna zamilkła, analizując swoją wypowiedź w głowie. – Może ktoś po prostu nam pomaga?
– Pomaga? – Blondyn spojrzał na nią z niedowierzaniem i pogardą. – Skoro jest taki dobroduszny i nam pomaga, to dlaczego domek spłonął? Dlaczego ten ktoś dopuścił, żebyśmy zgubili się w lesie i przez tydzień musieli się głodzić? Dlaczego ktokolwiek miałby to robić?
Nora przypomniała sobie swój tajemniczy sen. Miała niejasne przeczucie, że mogły być w to zamieszane występujące w nim osoby. A przynajmniej jedna z nich. I że ta osoba bardzo się komuś naraziła, wysyłając im tę paczkę – jeśli oczywiście jej przypuszczenia były słuszne. Jednak w tamtej chwili postanowiła je zignorować i zając się tajemniczym pudłem.
– Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Nie wiem, nic już nie wiem! Kto mógłby nam pomóc, kto mógłby nam zagrozić, kto jest dobry, kto jest zły, gdzie mamy się podziać... Nie rozumiesz, że wiem tyle, co ty?!
Chłopak chciał wypytać dziewczynę o paszport, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Nie, jeszcze nie teraz. To będzie jego as w rękawie – a tymczasem zastosuje doskonale sprawdzającą się taktykę, jaką jest lekceważenie. Postanowił, że zostawi pytanie Nory bez odpowiedzi.
Zaczęli przeglądać zawartość kartonu. Ocenili, że gdyby zdecydowali się przyjąć paczkę, zapewniłaby im wyżywienie na kilka dni. Wciąż nie wiedzieli, jak powinni postąpić, ale na dłuższą metę nie mieli innego wyjścia, jak skorzystać z tajemniczej pomocy.
– A ty co o tym sądzisz, Lena? – spytała Nora, rzucając dziewczynie pytające spojrzenie.
Brunetka wzruszyła ramionami i wymruczała pod nosem cichą, ledwie słyszalną odpowiedź.
– Sama nie wiem.
Później nie odezwała się już ani słowem.
Nora wróciła do analizowania zawartości pudła. Na jego dnie leżała ostatnia paczka herbatników. Dziewczyna sięgnęła ręką, by ją wyjąć, gdy wtem zamarła. Dostrzegła w rogu pudełka niewielką, czarną plamkę.
Pierwsze, co przyszło jej na myśl, to coś z gatunku urządzeń szpiegowskich – lokalizator, podsłuch czy ukryta kamera. Ewentualnie wszystko na raz. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że owa plamka namalowana została na kartonie markerem. Ponadto Nora zauważyła, że ma dziwny, nieregularny kształt, który do złudzenia jej coś przypominał. Musiała powstrzymać się przed wydaniem z siebie głośnego okrzyku, gdy zrozumiała co.
Patrzyła na małą, namalowaną czarnym flamastrem jaszczurkę. A właściwie, jak mogła przypuszczać, salamandrę. Ktoś umieścił ją w rogu pudełka – tak, że widoczna była dopiero po jego otwarciu. Nora pokazała swoje odkrycie reszcie.
– To... chyba zmienia postać rzeczy – oświadczył Adam pouczającym tonem, jakby sam znalazł tajemniczy obrazek. – Twój ojciec wspomniał o salamandrze w swoim liście.
– Tak, wiem o tym – odpowiedziała dziewczyna, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że może użyła zbyt ostrego tonu. – Kazał mi się o nią pytać, dokładniej rzecz ujmując – dodała nieco spokojniej. – Ktoś, kto wysłał nam tę paczkę, wiedział, że my wiemy o salamandrze. Więc musiał znać treść listu, albo chociaż przypuszczać, co mój ojciec w nim zawarł. A to z znowu oznacza, że ten ktoś siłą rzeczy jest po naszej stronie, czyż nie?
– Czy nie zastanawia was jedna rzecz? – spytała Adam, wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt między drzewami. – Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale ten ktoś nie przysłał nam paczki pocztą czy kurierem. Jesteśmy w samym sercu lasu, zgubiliśmy się i sami nie do końca wiemy, gdzie się znajdujemy... A tymczasem ten ktoś musiał tę paczkę tu przynieść. Własnoręcznie.
– Lub ewentualnie za czyimś pośrednictwem – dorzucił Fred.
– Tak, nie o to mi chodzi. To nie jest istotne. Mam na myśli, że ten ktoś musi znać nasze położenie. Inaczej nie wiedziałby, gdzie dostarczyć paczkę. Więcej: był tutaj. Przyniósł nam jedzenie, gdy spaliśmy! Czy to nie jest niepokojące?
– Jak się nad tym zastanowić... – Nora westchnęła. – Okej, podsumujmy to wszystko. Ktoś, kto wysłał nam paczkę, ewidentnie jest po naszej stronie. Świadczy o tym salamandra, o której wspomniał mój ojciec. Jako że jesteśmy w głuchym lesie, zdecydowanie z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, aby to zrobić, ta osoba musiała przyjść tu, gdy spaliśmy. I tutaj robi się ciekawie, bo podczas gdy my nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy, ten ktoś – owszem.
– Trochę to głupie, nie? – spytał Fred, chociaż widać było, że jest wyraźnie zbity z tropu.
– Chociaż z jednej strony ta osoba nam pomaga, to przecież... – Adam zawahał się. – Czy nie mogłaby po prostu się z nami spotkać i powiedzieć, co mamy robić?
Nora znów pomyślała o swoim śnie.
– Może... – zaczęła niepewnie i urwała.
– Co? – ponaglił ją Adam.
– Może ta osoba... albo grupa osób, bo nie możemy tego wykluczać, może ona chce, żebyśmy sami ją znaleźli? Może z jakiegoś powodu nie może się ujawnić? I dlatego nam pomaga – żebyśmy dotarli do niej cali i zdrowi, ale... no wiecie, o własnych siłach.
– Jako wytłumaczenie brzmi całkiem logicznie, ale tak na dłuższą metę to kompletny absurd! Niby dlaczego, po co...?
– Nie wiem – szepnęła Nora i pokręciła głową. – Im więcej próbujemy się dowiedzieć, tym więcej pojawia się pytań i niewiadomych, a mniej konkretów. Każda nowa teoria wyklucza poprzednią i nawet gdy mam wrażenie, że czegoś się dowiedziałam, później okazuje się, że nic się nie zgadza. Nie mam już do tego siły, to mnie przerasta. To dla mnie zbyt wiele.
Nikt nie odpowiedział. Dziewczyna zdobyła się na ciężkie westchnięcie.
– No, co tak stoicie? Pakujemy ten prowiant i idziemy dalej. Drugi raz możemy nie mieć tyle szczęścia.
Stracili poczucie czasu i tylko wiszące wysoko na niebie słońce zdawało się świadczyć o tym, że idą od już od kilku godzin, a nie, dajmy na to, minut. Każde z nich zdążyło się już przyzwyczaić do monotonnego marszu przez las, dlatego też z początku przyjaciele nie byli w stanie zidentyfikować dźwięku, który znienacka dotarł do ich uszu.
– To nie może być to, co myślę. – Nora starała się przybrać obojętny ton głosu, ale ukrycie niedowierzania i ekscytacji przechodziło jej z ogromnym trudem.
– Czy to możliwe, że... – zaczął Fred, rozglądając się przy tym dookoła. – Nie, nie, przecież sprawdzałem! Jestem pewien, że jeszcze niedawno znajdowaliśmy się w samym sercu lasu, a tymczasem... Och, musiałem popełnić gdzieś błąd, tylko...
Adam zlekceważył jego wywód, który w tamtym momencie wydał się chłopakowi pozbawiony ładu i składu. Wyminął także zaskoczoną Norę i stojącą nieco na uboczu Lenę, po czym ruszył przed siebie zdecydowanym krokiem.
Nie powiedział nic – nie było takiej potrzeby. Jego długie, sprężyste kroki zdradzały, że i on liczył na cud. Z daleka wyglądał, jakby za wszelką cenę powstrzymywał się od szaleńczego biegu. Przed siebie. Bo to właśnie stamtąd dochodził cichy szum, który zwrócił ich uwagę.
Dźwięk ten zdawał się być dziwnie nie na miejscu, jakby świadczył o obecności czegoś, co przecież nie mogło się tam znajdować. Norze najpierw skojarzył się z szumem fal, ale przecież niemożliwym było, żeby przez tydzień błądzenia po lesie przeteleportować się z Wyżyny Lubelskiej nad Morze Bałtyckie. Nie, to musiało być coś innego.
I dopiero po chwili dziewczyna zrozumiała, co oznaczał tajemniczy szum.
Droga.
Wyszli z lasu. Doszli do cywilizacji.
Pozostali jakby nagle się obudzili, bo udało im się wyrwać z dziwacznego transu i ruszyć za blondynem. Po chwili cała czwórka wypadła z gęstych zarośli i znalazła się – jakże by inaczej – na skraju biegnącej przez las szosy. Ruch nie był duży; co kilkanaście sekund zza zakrętu wyłaniał się pojedynczy samochód, by przemknąć tuż obok nich w dzikim pędzie i zniknąć w oddali.
– Cholera, co tak stoicie? – warknął Adam, jakby i jemu w końcu udało otrząsnąć się z otępienia. – Chcecie, żeby ktoś nas zobaczył?
– Nie przesadzaj – powiedziała Nora, ale mimo wszystko rozejrzała się zaniepokojona. Zza zakrętu wyjechała ciężarówka i minęła czwórkę przyjaciół z hukiem.
– Kto jak kto – zaczął chłopak – ale akurat ty powinnaś zachować szczególną ostrożność. Nie spodziewałem się po tobie takiej bezmyślności, wiesz? Sądziłem, że masz więcej zdrowego rozsądku.
Nie odpowiedziała. Nie chciała dać po sobie poznać, ile bólu sprawiły jej słowa blondyna.
– Spójrzcie tam! – powiedział Fred, wskazując kierunek, który najprawdopodobniej był wschodem. – Znak drogowy!
Brunet, nie obejrzawszy się nawet za siebie, ruszył w kierunku zielonej tablicy, na której białymi literami napisana została nazwa jakiejś wsi.
– Wiem... No przecież! Wiem, gdzie jesteśmy! – zawołał z entuzjazmem i spojrzał na przyjaciół, uśmiechając się przy tym szeroko. – No jasne, już wszytko wiem!
Zza zakrętu wyjechał kolejny samochód. Nora zdała sobie sprawę, że rzeczywiście musieli wyglądać dość dziwnie – czwórka nastolatków stojących na poboczu, wymachujących rękami i biegających od zarośli do znaku drogowego.
– Może rzeczywiście nie powinniśmy stać tak na widoku – powiedziała w końcu, starając się przy tym nie patrzeć na Adama. Nie mogła znieść jego nieprzeniknionego, stalowego wzroku.
Cofnęli się nieco w las, by usiąść na trawie w cieniu rozłożystego krzewu. Chociaż dziewczynie ta myśl zdawała się być niekoniecznie adekwatna do sytuacji, zauważyła, że dzień był wyjątkowo piękny. Błękitnie niebo upstrzone było nieregularnymi, pierzastymi chmurami, które podświetlone przez słońce wyglądały, jakby iluminowały własnym blaskiem. Ze wszystkich stron otaczała ich zieleń; las szumiał cicho, szeptał kołysany delikatnym, majowym wietrzykiem. Powietrze było świeże i rześkie – jeszcze kilka tygodni temu Nora zapewne wsiadłaby na rower i pognała przed siebie, delektując się smakiem wolności.
Teraz śniła o innej wolności. Marzyła, by znaleźć swoje miejsce, móc gdzieś w końcu przynależeć. Chciała żyć ze świadomością, że ma dom – miejsce, w którym będzie się czuć bezpiecznie. Wcześniej wydawało się jej, że domek letniskowy dziadka Freda i Leny był namiastką tego wszystkiego. Dziś wiedziała, że karmiła się złudzeniami.
Miejsce, w którym się wychowała, z którym wiązały się wszystkie jej najwspanialsze wspomnienia, teraz w jej głowie rozbrzmiewało tylko echem strzałów i krzykiem jej rodziców. Osoby, w których zawsze miała oparcie, nie żyły. Nie wiedziała, komu mogła zaufać, gdzie mogła się udać. Zrozumiała, że tego właśnie było jej trzeba. Poczucia, że nic jej nie grozi, że wszystko jest w porządku.
Doskonale wiedziała też, że na wojnie nie ma co liczyć na spełnienie choćby jednej z jej próśb. Tutaj nikt nie był bezpieczny. Nie było miejsca, w którym mogłaby odetchnąć i zapomnieć. Wojna nie omijała nikogo. Raniła wszystkich.
Fred mruczał coś pod nosem, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Nora zaczęła mu się uważnie przyglądać. Twarz chłopaka pokryta była warstwą pyłu i błota, a ciemne, przydługie włosy, posklejane w nieestetyczne strączki, opadały na czoło. Ubrania bruneta były w opłakanym stanie. Chociaż dziewczyna usilnie próbowała, nie mogła dopuścić do siebie myśli, że oni wszyscy wyglądali tak samo – jak dzieci lasu. Dzieci wojny.
– Na dobrą sprawę – zaczął Fred, przerywając tym samym jej rozważania – jesteśmy całkiem niedaleko celu. Jeśli się nam poszczęści, kto wie, może dojdziemy tam jeszcze dziś wieczorem?
Adam prychnął.
– Nie wierzę. Po tym wszystkim ty nadal chcesz iść do mieszkania... no, tego twojego kumpla? Na serio?
– Oliego. Tak, taki mam zamiar, chyba że wy macie lepszy pomysł. – Nikt się nie odezwał. – Żadnych propozycji? Świetnie. A więc w drogę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top