Rozdział 26
Ludzie, którzy przeżyli, zaczęli wylegać na ulice niczym stada przerażonych mrówek. Zdecydowana większość opuszczała podziemne schrony, byli jednak i tacy, którzy bombardowanie spędzili w domach i – dzięki Bogu – wyszli z tego bez szwanku.
Miasto pogrążyło się w atmosferze, która odkąd sięga ludzka pamięć zarezerwowana była dla kataklizmów i innych tragicznych wydarzeń. Nawet ci, którzy w normalnych warunkach zachowywali się jak podręcznikowi egoiści, teraz wyszli na ulicę, by nieść pomoc innym. Ci, którzy mieli cokolwiek, dzielili się z tymi, którzy stracili wszystko. Ci, którzy byli zdrowi, pomagali tym, którzy byli ranni.
Kobiety opiekowały się nieznajomymi dziećmi, które biegały samopas po ulicach. Większość mężczyzn, ale nie tylko, rzuciła się na gruz, by gołymi rękami wyciągać spod zgliszczy pogrzebanych tam ludzi. Choć większość z nich już od dawna była martwa, zdarzało się, że wyciągano spod sterty cegieł i betonu rannych. Stanowiło to wystarczającą motywację, by nie przerywać poszukiwań.
Chociaż z pomocą przyszły także służby ratunkowe, z oczywistych powodów były one zdziesiątkowane – toteż ludzie bez namysłu pospieszyli z pomocą strażakom, lekarzom i policjantom. Odgruzowywano ulice, by mogły nimi przejechać karetki i wozy strażackie; jeśli nie było to możliwe, noszono rannych na deskach, by mogli otrzymać należytą opiekę medyczną. Na dobrą sprawę należytą to złe słowo – raczej jedyną, jaka w obecnych warunkach była możliwa.
W całym tym zamieszaniu – wśród funkcjonariuszy służb specjalnych i zwykłych cywili, wśród krzyku, brudu i kurzu, wśród zniszczenia, chaosu i cierpienia – gdzie się nie spojrzało, w zasięgu wzroku zawsze znajdował się przynajmniej jeden Jaśniejący Nadzieją. Robili wszystko; udzielali pierwszej pomocy, nosili rannych, pomagali w przygotowywaniu tymczasowych szpitali i schronisk, ale także dowodzili cywilami, kierowali grupy przestraszonych ludzi, roznosili jedzenie, zajmowali się dziećmi i brali udział w przekopywaniu gruzów.
Nora i Fred, nie wiedząc, co ze sobą począć, przyłączyli się do tych ostatnich. Bali się, że wśród ofiar natrafią na tak dobrze sobie znaną blond czuprynę, ale jednocześnie z całego serca pragnęli – jeśli było to możliwe – pomóc Adamowi. Dlatego więc, pomimo paraliżującego strachu, dali się pochłonąć mozolnej pracy.
Ofiary, które wyciągnięto spod gruzów, układano w niekończących się rzędach wzdłuż ulic, chodników i pod ścianami budynków, które się ostały. Ciała pozostawiano w taki sposób, by mogły zostać zidentyfikowane przez kogoś z rodziny i znajomych. Chociaż większość z nich leżała samotnie, wokół niektórych zbierały się niewielkie grupki bliskich, którzy opłakiwali ich śmierć.
Norze krajało się serce, gdy widziała ludzi pochylonych nad ofiarami; miała wrażenie, że czas się cofa, a ona znów patrzy na puste, nieruchome oczy Leny. Wystarczyło szybkie zerknięcie na Freda, by przekonać się, że on ma podobne odczucia.
Początkowo dziewczyna chciała przemierzyć całe miasto, by wypatrywać wśród zastygłych w martwym bezruchu twarzy Adama; szybko jednak doszła do wniosku, że nie dość, że w ten sposób nijak nie przyczyni się do poszukiwań, może coś z łatwością przeoczyć. Ponadto jeśli blondyn rzeczywiście nie żyje, jego ciało może zostać odgrzebane po tym, jak już sprawdzi dane miejsce.
Wraz z Fredem doszli do wniosku, że jeśli aktywnie wezmą udział w niesieniu pomocy, zwiększy się szansa, że poszukiwania nabiorą tempa. A jeśli przy okazji uratują komuś życie... O tak, każda para rąk miała tutaj kluczowe znaczenie.
Praca była niemiłosiernie mozolna i ciężka. Chociaż początkowo rzucano Norze sceptyczne spojrzenia – nie dość, że była dziewczyną, przez ostatnie tygodnie ze szczupłej zmieniła się w chorobliwie chudą – po pewnym czasie nikt nie zwracał na nią większej uwagi. Pracowała wedle swoich możliwości i, mimo że nie były one duże, doceniono jej zasługi.
Niektóre cegły czy większe odłamki betonu podnosiła sama, ale zdarzało się, że musiała współpracować z innymi. Za każdym razem, gdy dostrzegała pod gruzem fragment ubrania czy coś, co przypominało część ludzkiego ciała, oblewał ją zimny pot, a jednocześnie jej serce zaczynało bić w przerażającym tempie. Proszę, oby to nie był Adam, modliła się jej część. Oby to był Adam, cały i zdrowy, powtarzała ta druga. Nie udało się jej dojść do porozumienia.
Nora znalazła już kilka ciał, a każde kolejne działało na nią jak coraz silniejszy środek znieczulający.
Pierwszy był mały chłopczyk, może siedmioletni. Dziewczyna najpierw zobaczyła fragment czerwonego materiału, który wystawał spod sterty cegieł i żelastwa. Pewnie kolejna firanka, pomyślała i zaczęła odrzucać gruz. I wtedy go zobaczyła. Dziecko miało na sobie dwuczęściową flanelową piżamkę; intensywna czerwień zbladła, gdy pokryła ją warstwa pyłu i kurzu. Twarz chłopczyka wykrzywiona była w grymasie przerażenia, ale mimo to Nora dostrzegła w niej cień dziecięcej ufności i niewinności.
Widać tak już musiało być, pomyślała, ale natychmiast się zreflektowała. Nie, to nieprawda. Tak wcale nie musiało być. To wina ludzi, ich nienawiści, okrucieństwa i obojętności. Chciwości. On wcale nie musiał umierać. Poczuła, że po policzkach spływają jej łzy. Otarła je wierzchem rękawa i wróciła do pracy. Jeśli pod gruzami leżał ktoś, kto wciąż jeszcze oddychał, musiała go jak najszybciej znaleźć. Już dość osób oddało swoje życie. Nie potrzeba było kolejnych niewinnych ofiar.
W którymś momencie Nora dostrzegła pod gruzami jakiś blady kształt. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, że patrzy na ludzką rękę. Znów poczuła, że oddech jej przyspieszył. Zaczęła gorączkowo odrzucać kamienie, które więziły nieznajomą ofiarę pod swoim ciężarem. Z trudem odsunęła ostatni fragment ściany i zamarła.
Ręka, wraz z rękawem jeansowej kurtki, wystawała spod olbrzymiej szafy. Nora zaklęła pod nosem. Ila ten mebel musiał ważyć? Tonę? Zrozumiała, że nie chce patrzeć na to, co znajdowało się pod nim.
– Tu... Tu ktoś jest! – zawołała drżącym głosem do pracujących w pobliżu osób. – Będę potrzebować pomocy!
Natychmiast zbiegła się niewielka grupka. Gdy tylko zebrani ujrzeli szafę, zareagowali identycznie jak Nora. Nikt nie miał szansy przeżyć bliskiego spotkania z tak ciężkim meblem. Ktoś zaczął nawoływać, ktoś gdzieś pobiegł. Zaczęło zbierać się coraz więcej osób, głównie rosłych mężczyzn. W końcu było ich wystarczająco dużo, by podnieść szafę. Zrobili to z niemałym wysiłkiem, nie kryjąc przy tym przerażenia.
A potem, gdy mebel został uniesiony wystarczająco wysoko, by dało się pod niego zajrzeć, wszyscy zamarli.
Ich wzrok zatrzymał się na młodej kobiecie, która leżała na stercie cegieł z rozkrzyżowanymi ramionami. Jej włosy w kolorze miodu, rozsypane wokół głowy niczym aureola, pokrywała warstwa białego pyłu – tak jak i skórę oraz ubrania. Była drobna i blada; Norze wydała się wręcz filigranowa, jakby zaraz miała zostać uniesiona przez delikatny podmuch wiatru. I wtedy dziewczyna dostrzegła to, czemu inni przyglądali się już od pewnej chwili.
Klatka piersiowa nieznajomej unosiła się nieznacznie, by po pewnym czasie opaść na swoje miejsce. Towarzyszył temu cichy świst, który wydobywał się z nosa kobiety. Pomimo że jej oddech był zdecydowanie niepokojący, to – z jakiegoś powodu – w ogóle był!
Nora omiotła wzrokiem miejsce, w którym leżała kobieta. Wszystko natychmiast stało się jasne. Szafa, która ją "przygniotła", oparła się na dwóch większych odłamkach gruzu po obydwu stronach nieznajomej. W ten sposób kobieta, zamiast zostać zgnieciona, zyskała ochronę przed spadającymi odłamkami. Kto wie, czy w ten sposób nie uniknęła śmierci?
Zszokowani ludzie nagle jakby odzyskali przytomność. Zaczęli uwijać się wokół rannej, sprawdzać jej tętno i oddech. Ktoś wyrwał z zawiasów drzwi szafy i kilka osób delikatnie ułożyło kobietę na prowizorycznych noszach. Już mieli wziąć je na ręce, by zanieść nieznajomą do najbliższego punktu medycznego, gdy rozległ się donośny krzyk:
– Ala! Alicja, Bogu dzięki!
Tłum rozstąpił się, gdy do noszy podbiegł młody mężczyzna. Ubrany był w pomięty garnitur i wyglądał, jakby nie spał od dłuższego czasu.
– Proszę uważać, ona może być ciężko ranna – powiedział ktoś, chociaż zapewne zdawał sobie sprawę z faktu, że mężczyzna go nie usłyszy.
Nora dostrzegła a jego palcu skromną złotą obrączkę – taką samą nosiła leżąca przed nimi kobieta. A więc młode małżeństwo.
Mąż rannej delikatnie pogładził dłonią policzek kobiety. Jego oczy lśniły w świetle poranka niczym dwa diamenty – szkliły się w nich łzy szczęścia.
– Myślałem, że nie żyjesz... – wyszeptał. – Och, ja naprawdę tak myślałem...
Choć zgromadzeni wiedzieli, że w walce o życie liczyła się każda sekunda, wszyscy stali nieruchomo, wpatrując się w scenę, która właśnie się przed nimi rozgrywała. Nora poczuła, że niewidzialna dłoń zaciska się jej na sercu. Gdyby szafa spadła choć odrobinę inaczej... Dziewczyna potrząsnęła głową. Kobieta zostałaby zmiażdżona, a jej mąż mógłby nawet nie być w stanie zidentyfikować zwłok.
A więc jednak los nie był tak okrutny i bezwzględny, jak się jej zdawało. Miewał lepsze i gorsze dni.
– Na co czekacie? – Mężczyzna w końcu podniósł się z klęczek i spojrzał na zebranych. – Niech ktoś pomoże mi ją nieść.
Już po chwili młode małżeństwo zniknęło za rogiem ulicy. Nora posłała im tęskne spojrzenie. Czy do niej szczęście także się uśmiechnie? Wyobraziła sobie, że pod szafą nie leżała kobieta, a Adam – żywy. Westchnęła ciężko. Nie miała nawet odwagi o to prosić. Ostatnio zbyt często modliła się do Boga.
Reszta dnia upłynęła Norze na mozolnym przeczesywaniu zgliszczy. Dziewczynie nie udało się już nikogo znaleźć. Nim się obejrzała, cienie zaczęły stawać się coraz dłuższe; słońce powoli chyliło się ku zachodowi, spowijając zniszczone miasto w różowawą poświatę. Nora zdała sobie sprawę, że pracowała od świtu niemalże bez wytchnienia, jedynie z krótką przerwą na ciepły posiłek – po południu Jaśniejący dysponowali ludziom niewielkie porcje gulaszu. Teraz, gdy dzień dobiegł końca, dziewczyna zrozumiała, jak bardzo jest wycieńczona.
Opadła na ulicę i oparła się plecami o ścianę niskiego budynku, który jakimś cudem ostał się wśród kompletnych zgliszczy. Po chwili dołączył do niej Fred.
– To był ciężki dzień – szepnął, a jego głos rozpłynął się w rześkim, wieczornym powietrzu.
Nora nie odpowiedziała. Nie było takiej potrzeby. Spędzili kilka minut w milczeniu, siedząc ramię w ramię i obserwując ulicę, którą przemieszczało się zaskakująco dużo ludzi.
– Nie znaleźliśmy go – odpowiedziała w końcu, wypowiadając słowa wolno, z goryczą.
– Przecież poszukiwania nie ograniczają się do nas – podsunął Fred. – Z resztą dlaczego w ogóle zakładasz, że leży gdzieś pod gruzami? Nie wszystkie budynki zostały zbombardowane. Poza tym mógł zejść de schronu.
– Masz rację – westchnęła. – Po prostu... Sama nie wiem. Mam złe przeczucia. Wydaje mi się, że coś nie jest tak, jak powinno być.
Brunet zastanowił się nad odpowiedzią.
– Nic nie jest tak, jak powinno być.
Nora spojrzała na niego smutno. Choć nie potrafiła tego opisać, naprawdę czuła, że wydarzyło się coś złego. Postanowiła jednak zachować milczenie.
– W piwnicach tamtych budynków urządzono kwatery – powiedział w końcu Fred. – Możemy zostać tam na noc.
Podał jej rękę i pomógł wstać. Już po chwili szli powolnym krokiem w kierunku wskazanym przez bruneta. Mimo że Nora słaniała się na nogach, nie mogła pozbyć się wrażenia, że tej nocy łatwo nie zaśnie.
Kwatera urządzona została w piwnicy i na parterze budynku, który zapewne był kiedyś hotelem. Na korytarzach, w holu i w niemal wszystkich pomieszczeniach porozkładano łóżka polowe, materace i koce. Połowa przebywających tu ludzi zmuszona była spać na podłodze, na prowizorycznych posłaniach zrobionych z karimat, śpiworów czy nawet kartonów.
– Znajdzie się dla nas miejsce? – zagadnął Fred do przechodzącego korytarzem chłopaka z naszywką Jaśniejących Nadzieją na swetrze.
Nieznajomy zlustrował ich wzrokiem.
– Ona jest ranna? – spytał, wskazując na Norę. Dziewczyna musiała przytrzymywać się ramienia Freda, by nie upaść na ziemię i nie zasnąć.
Brunet pokręcił przecząco głową.
– Jest wycieńczona.
– Chodźcie za mną – powiedział chłopak od Jaśniejących i ruszył korytarzem wgłąb budynku.
Mijali liczne łóżka i posłania, drzwi, pomieszczenia i zaułki. W końcu doszli do niewielkiego pokoiku przy samym zejściu do piwnicy.
– Na dole jest tłok, ale zdaje mi się, że tutaj widziałem coś wolnego.
Rzeczywiście, pod ścianą leżały dwie zrolowane karimaty i i kilka koców. Musieli iść ostrożnie, żeby nie rozdeptać śpiących na podłodze ludzi. W kącie, na podziurawionych materacach siedziała grupka Jaśniejących – widocznie skoczyli swój dyżur i cieszyli się teraz chwilą odpoczynku. Wyglądali, jakby właśnie szykowali się do snu.
– Możecie położyć się tutaj – rzucił nieznajomy i ruszył do drzwi. W ostatniej chwili zatrzymał się i dodał przez ramię: – Jestem rewirowy Fasola. Gdybyście czegoś potrzebowali, pytajcie o mnie.
– Dzięki – odparł Fred i uśmiechnął się smutno.
Jaśniejący odpowiedział mu tym samym i zniknął w załomie korytarza.
Nora obserwowała to wszystko przez mgłę, która zasnuwała jej oczy. Resztką sił rozłożyła karimatę opadła bezwładnie na prowizoryczne posłanie. Doszła do wniosku, że była w błędzie – sen przyszedł, gdy tylko położyła głowę na ziemi. Zaczęła balansować na granicy letargu i jawy.
Zanim odpłynęła w ciemność, odniosła wrażenie, że słyszy dobiegającą gdzieś z boku rozmowę. Skupiła się, by wyłapać z niej jak najwięcej. Fred wypytywał o coś Jaśniejących. Nie, opisywał kogoś... Och, no przecież – Adama. Ktoś coś odparł, ale Nora nie dosłyszała. Wznowiła walkę z Morfeuszem. I wtedy zdało jej się, że jakiś głos powiedział:
– Widziałam go. Pomagał w moim rewirze podczas bombardowania. Wbiegł do walącego się budynku, żeby uratować znajdujących się tam ludzi...
Dziewczyna kontynuowała, ale Nora przestała rozumieć, co mówi. Słowa, które wpadały jej do głowy, natychmiast się ulatniały. Chciała wstać, obudzić się, dołączyć do rozmowy, spytać... Tymczasem jednak sen ogarnął ją w pełni i straciła świadomość otaczającej ją rzeczywistości.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top