O kucykach i szarotce 💞
Niskie, stłumione dudnienie rozbrzmiało w drzemiącym umyśle Rodericha, sprawiając, że obudził się wystarczająco, by poczuć puchate poduszki pod sobą i znajomy, delikatny zapach kawy unoszący się z kuchni. Czekał sennie, na skraju świadomości, na kolejny hałas. Nie słysząc żadnego, cicho westchnął do siebie i z łatwością odpłynął z powrotem w sen. Następny trzask był trochę głośniejszy i trochę trudniejszy do zignorowania. Roderich niechętnie uchylił powiekę, widząc przytłumione światło słoneczne, wkradające się przez oszronione okno. To tępe dudnienie stopniowo stawało się głośniejsze, aż Roderich nie miał innego wyboru, niż tylko poruszyć się leniwie, rozciągnąć powoli w miękkim, ciepłym łóżku i zastanawiać się, co Gilbert może wyrabiać tak wcześnie rano, powodując tyle przeklętego hałasu. Roderich ziewnął sennie i rozważał czy zostać tam, gdzie był, czy znaleźć i zwymyślać swojego frustrująco głośnego chłopaka. Właśnie zdecydował się na to pierwsze, kiedy...
"Dzień dobry, Roddy, kochanie!"
Roderich jęknął. Spanie do późna było przeszłością, od kiedy Gilbert Beilshmidt wtargnął do jego życia trzy lata wcześniej. Roderich podniósł się trochę, sięgnął po okulary leżące na stoliku nocnym i zamrugał z niedowierzaniem. Natychmiast stwierdził, że nie obudził się i wciąż śni. Ponieważ Gilbert stał u stóp łóżka, szczerząc się dumnie, trzymając tacę z dzbankiem kawy i kubkiem, małym wyborem wyrobów cukierniczych i pojedynczą czerwoną różą. Roderich potarł oczy za okularami, ale nadzwyczajny widok pozostał bez zmian. Kiedy wreszcie przekonał samego siebie, że nie śpi, podejrzliwie zmrużył oczy. "No dobra, co zrobiłeś?"
Gilbert zaśmiał się i zbliżył się do niego z tacą. "Nie mogę przynieść mojemu chłopakowi śniadania do łóżka bez powodu?"
"Nie za bardzo, nie." Roderich usiadł opierając się o poduszki, teraz całkiem rozbudzony, kiedy Gilbert postawił tacę na stoliku nocnym.
"W takim razie dam ci jeden." Z dzikimi, roztrzepanymi włosami, ze szczeciną na twarzy, nie mając na sobie nic poza swoimi spodniami od piżamy z Ptaszkiem Tweedy, Gilbert wyglądał naraz na zaniedbanego i denerwująco wspaniałego, wyciągając różę. "Są Walentynki, kochanie!"
Oh. Ohh... Roderich natychmiast poczuł się winny. Był tak zajęty próbami do następnego recitalu w Toronto, że całkowicie zapomniał. A jednak, bez względu na dzień, Gilbert przynoszący mu śniadanie do łóżka był czymś zupełnie niespodziewanym. "Oh, cóż... dziękuję, to..." Roderich wziął różę i popatrzył na nią zmieszanym wzrokiem. "...zaskakująco słodkie." Roderich był doprawdy zaskoczony. Gilbert nigdy nie robił takich rzeczy; nie miał w sobie żyłki do romantyczności. Roderich zaakceptował to lata temu.
Gilbert opadł ciężko na łóżko koło niego. "Nie udawaj takiego zaskoczonego, kochanie, to kawa i róża. Pomyślałbyś, że się oświadczę, czy coś."
Roderich zaśmiał się i przyjął niechlujny, wymuszony, pachnący porannym oddechem buziak Gilberta, tylko z najmniejszym jękiem niechęci. Jednak przerwał go, zanim wydarzenia zbytnio wyrwały się spod kontroli. "Tak tak, nie daj się ponieść." Roderich nachylił się nad Gilbertem i sięgnął po mały deserek.
"Snobistyczny świętoszek." powiedział Gilbert, ale nie było w tych słowach żadnej złośliwości. Roderich po prostu podniósł nos w powietrze i wziął gryz ciasteczka. Było poruszająco przepyszne.
"Oh... To jedne z tych Francisa."
Gilbert podrapał się po głowie trochę speszony. "Cóż, miałem zamiar zrobić tosty francuskie, ale pomyślałem, że to byłoby za dużo Francisa o poranku." Roderich parsknął delikatnie. "I wtedy pomyślałem o hiszpańskim omlecie, ale znowu, no wiesz, zbyt zainspirowane Antoniem, poza tym wiesz, jak bardzo jajka bulwersują Gilbirda. Więc wtedy zdecydowałem się na idealny początek dnia..." Gilbert uśmiechnął się szeroko a jego głęboko brązowe oczy zabłysły czerwienią. "Pruska kiełbasa!"
Roderich zmarszczył brwi i spojrzał z powrotem na tacę. "Ale oprócz deserków nie ma żadnego jedzenia..."
Gilbert mrugnął. "Nie mówiłem o jedzeniu, kochanie."
Cóż, właśnie to był Gilbert, którego znał. Roderich był gdzieś w środku śmiechu, kiedy Gilbert przycisnął go do poduszek. "Powinienem wiedzieć, że nie wytrzymasz długo z tą całą romantycznością!"
"Na twoje szczęście jest coś, z czym mogę wytrzymać długo..."
"Gilbert, jesteś całkowicie tępy, to... oh... ahh!"
•
Trzy godziny później, po finalnym wydostaniu się z obydwu - łóżka i ramion Gilberta - Roderich usiadł przy swoim pianinie* w studiu na dole, żeby poćwiczyć trochę na poważnie. Recitale się zbliżały i miał nagrania do zrobienia, i... Roderich zatrzymał się, zamrugał i patrzył zaskoczony na nieznajome sobie nuty spoczywające na podstawce. Były eleganckie i w starym stylu, wydrukowane na pięknym papierze w kolorze kości słoniowej i związane czerwoną, satynową wstążką. Roderich sięgnął po nie powoli i zauważył tytuł na górze kartki. 'Gaspard de la Nuit', Maurice'a Ravel'a.
Usta Rodericha otworzyły się. To był najtrudniejszy utwór, jaki kiedykolwiek napotkał, tak trudny, że nigdy nawet nie zawracał sobie głowy zdobywaniem nut. Wspominał raz Gilbertowi, że bardzo chciałaby to kiedyś zagrać, ale wiedział, że nigdy nie będzie potrafił. W sumie, to nawet najwybitniejsi pianiści koncertowi nie byli w stanie. Więc czemu, u licha, nuty tego pięknego, znakomitego, znanego ze swojej wymagalności dzieła, leżały teraz na jego pianinie? Roderich odwiązał wstążkę, a ze środka wypadła na klawisze mała notatka. Podniósł ją i przeczytał cztery małe słowa, napisane charakterem pisma Gilberta.
Bo w ciebie wierzę!
Serce Rodericha urosło mu w piersi. Zamrugał w niedowierzaniu, dotknięty i zdezorientowany tym, że Gilbert pamiętał o czymś takim i wykonał tak kochany i serdeczny gest. Uśmiechając się, odwrócił karteczkę na drugą stronę, by znaleźć tam więcej napisów.
Znalazłem tę piosenkę na YouTube i myślę, że ssie, ale, kochanie, jesteś wystarczająco super, żeby dać temu radę.
P.S. Mógłbym totalnie zagrać ten śmieć, ale nie chcę.
I właśnie tu, znów, był Gilbert, którego znał. Nikt inny nie nazwałby jednego z najświetniejszych dzieł francuskiego impresjonizmu 'śmieciem'. Roderich przewrócił oczami, westchnął, potem zaśmiał się cicho do siebie. I właśnie że względu na to, zaczął grać pierwsze linijki znakomicie trudnego utworu.
•
"Więc, nauczyłeś się już tej piosenki?"
"To nie jest piosenka, Gilbert. I nie, nie nauczyłem się prawdopodobnie najbardziej wymagającego utworu kiedykolwiek skomponowanego, w dwadzieścia minut, przez które pozwoliłeś mi ćwiczyć przed wywleczeniem mnie za drzwi."
Gilbert zamruczał z dezaprobatą. "Hmm, wychodzisz z wprawy, staruszku."
Roderich zdecydował się to zignorować. On i Gilbert przechadzali się chodnikiem przy rzece, płaszcze i szaliki szczelnie zawinięte w ochronie przed zimnem lutowego dnia. Roderich musiał to przyznać - patrząc na to, jak dużo pracował, miło było spędzić czas z Gilbertem w taki sposób. Wciąż czuł się raczej winny, że ten głupiutki mały prezent, który zaplanował, jeszcze nie był skończony. W sumie, Gilbert wydawał się dzisiaj starać - Roderich miał dziwne przeczucie, że próbował być romantyczny. Cóż, właściwie, tak romantyczny, jak Gilbert potrafi. Ale nawet zwykłe wspólne przechadzanie się w ciszy, ich oczy spotykające się co jakiś czas, czasami ręce dotykające siebie nawzajem, może po prostu fakt, że się nie kłócili, były wystarczająco romantyczne.
"Kiedy znowu wyjeżdżasz?" zapytał Gilbert.
"Mam ten koncert w Toronto w przyszłym tygodniu."
"Ah, no tak." Gilbert spojrzał w dół i szurnął piętą o ziemię. "Będę za tobą tęsknić."
Roderich szybko spojrzał w górę. Gilbert zazwyczaj nie mówił takich rzeczy. "Cóż... wciąż pracujesz nad tym budynkiem po domu towarowym w mieście, nie?"
Gilbert jakoś się rozweselił. "Ta, kończymy go burzyć w przyszłym tygodniu. To będzie super!" Praca Gilberta jako pracownik rozbiórek trochę martwiła Rodericha, ale oczywiście nigdy by tego nie powiedział.
"Cóż, proszę bardzo. Będziesz tak zajęty burzeniem, że nawet nie zauważysz, że mnie nie ma." Roderich uśmiechnął się, ale Gilbert nie odwzajemnił spojrzenia. Zamiast tego zatrzymał się nagle, patrząc na ławkę obok nich.
"Hej, co to?"
Roderich też się zatrzymał i podążył za spojrzeniem Gilberta. Na drewnianej ławce przy chodniku leżała czerwona koperta. "Prawdopodobnie nic, po prostu..." Roderich urwał, kiedy zobaczył, że na kopercie jest jego imię. Zmrużył oczy. "No dobra, co..."
"Oh, hej, spójrz na to!" Gilbert mówił z przesadnym zaskoczeniem, jego oczy były szeroko otwarte, a ręce rozłożone. "Jest zaadresowana do ciebie, kochanie! Jak to mogło się stać!" Roderich podniósł brew, wcale nie będąc pod wrażeniem. Gilbert uśmiechnął się szeroko i mrugnął. "Cóż, lepiej ją otwórz." Roderich westchnął ze znużeniem. To wszystko było aż zbyt podejrzane... ale i tak podniósł kopertę i ją otworzył.
"Okej, co zrobiłeś tym razem?" W środku była mapka południowej części rzeki i pobliskich lokacji, z kropkowaną linią prowadzącą z ich obecnego położenia do jakiegoś miejsca niedaleko. Roderich przez chwilę patrzył na nią pustym wzrokiem. Czy Gilbert mógł mieć zaplanowanego coś więcej? Roderich ostrożnie spojrzał do góry, ignorując tę malutką część jego, która topniała pod wpływem głupiutkiego gestu Gilberta, drżała z powodu jego nieoczekiwanych prób bycia romantycznym.
Gilbert zachichotał, jego wesołe oczy zamigotały. Wyglądał na o wiele zbyt zadowolonego z siebie. "Teraz musisz iść za mapą!"
Roderich pozwolił sobie na malutki, krzywy uśmiech. "Co znajdę, kiedy już dojdę na miejsce?"
"To niespodzianka!"
"Knujesz coś."
Gilbert próbował wyglądać na urażonego. "Hej, nie mogę w Walentynki zrobić czegoś romantycznego dla mojego chłopaka!?"
Roderich podniósł brew. "Ale Gilbert, ty nie jesteś romantyczny. Na ostatnie Walentynki dałeś mi młot."
"To były ostatnie Walentynki, kochanie. Ale hej, jak na kogoś, kto nie jest romantyczny, świetnie sobie radzę!"
Roderich wciąż nie był przekonany co do tego wszystkiego, ale musiał przyznać - niewiarygodnie słodkie ze strony Gilberta było to, co robił z tymi nutami, a ten ranek był raczej... ee... inspirującym sposobem na obudzenie się. Westchnął, spojrzał z powrotem na mapę, potem zrezygnowany złapał go pod ramię. "Dobrze więc. Ale przyrzekam, Gilbert, jeśli na końcu mapy będzie jakieś elektronarzędzie, będę bardzo zdenerwowany."
Właściwie, to na końcu mapy była winiarnia. Gilbert natychmiast zniknął w łazience, zostawiając Rodericha, by siedział sam, bębniąc palcami o stół. Roderich obawiał się, że z jednym celem, były to najsłabsze podchody w historii - jeśli w ogóle tym miały być na początku. Wciąż jednak, było to zdecydowanie więcej, niż oczekiwałby od Gilberta, więc głupiutki Niemiec ma punkty przynajmniej za ten wysiłek. I w sumie to była raczej ładna winiarnia. Gilbert zastanawiał się, jak długo będzie jeszcze musiał czekać, ale wtedy zaskoczony zobaczył, że obok niego pojawiła się kelnerka i postawiła na stoliku przed nim kieliszek szampana. "Oh nie, nie zamawiałem..." Roderich urwał. Piękny kryształowy kieliszek miał wygrawerowane słowa. Jego żołądek wywijał koziołki, kiedy podniósł go i przeczytał.
Najdroższy Roderichu,
Kocham cię!
Na zawsze, Gilbert.
Walentynki, 2011
Roderich już nie był zaskoczony. Był po prostu oniemiały. Przeczytał grawer trzy razy, zanim zamrugał, a kelnerka popatrzyła na niego ze zrozumieniem. "Powiedziano mi także, abym dała panu to." Wręczyła mu kolejną czerwoną kopertę. Roderich wziął ją powoli, trochę wstrząśnięty.
"Oh... dziękuję."
"Ten twój chłopak jest naprawdę słodki... Trzymała bym się go." Kelnerka mrugnęła. Roderich podniósł brwi. Zastanawiał się, czy dalej mówiła by, że Gilbert jest taki słodki, gdyby wiedziała, że ma nieusuwalny zwyczaj gwizdania, obgryza paznokcie u stóp i czasami wraca do domu o czwartej nad ranem, holowany przez Francuza i Hiszpana, śmierdząc jak browar. Ale Roderich po prostu podziękował kelnerce po raz kolejny, a kiedy tamta odeszła, zwrócił swoją uwagę na kopertę. Otworzył ją trochę szybciej niż poprzednią, i gdy ją odwrócił, wypadł z niej kluczyk i stuknął o stolik. W środku, tak jak się spodziewał, była kolejna mapka z notatką.
((To moja wersja z rymami:))
Szarotko, Szarotko
Każdego ranka mnie witasz.
Kochana błyskotko,
Kiedy spotykamy się, rozkwitasz
((A to dosłowne tłumaczenie:))
Szarotko, szarotko
Każdego ranka mnie witasz.
Mała i biała, czysta i jasna,
Wydajesz się szczęśliwa, kiedy się spotkamy**
Ostatnie dwa słowa były wyskrobane wielkimi, pogrubionymi literami. Roderich gapił się na nie szeroko otwartymi oczami. Więc Gilbert rzeczywiście posunął się do jeszcze większych starań. Roderich zaczął się zastanawiać - co dzisiaj wstąpiło w Gilberta? Skąd to wszystko się wzięło? Roderich i Gilbert nigdy nie 'robili' tego całego romansu. Tak, dawali sobie kwiaty kilka razy i Roderich był pewien, że Gilbert, raz albo dwa, powiedział mu, że go kocha. Ale na początku ich znajomości obydwoje zawzięcie nienawidzili siebie nawzajem, romans naprawdę nie miał kiedy rozkwitnąć. Jednak patrząc na mapę i klucz, i kieliszek, Roderich po prostu nie mógł powstrzymać tego ciepłego uczucia, rozlewającego się w jego klatce piersiowej; tej dziwnej, wesołej frustracji, którą zawsze zdawało się wywoływać myślenie o Gilbercie. Jeśli Gilbert chciał być romantyczny ten jeden raz, to Roderich stwierdził, że nie zaszkodzi się w to zabawić. To tylko jeden dzień. Szybko dopił szampana, schował klucz do kieszeni, a potem wyszedł z winiarni; z mapą i kieliszkiem w dłoni.
Ta mapa zaprowadziła Rodericha do ogrodów botanicznych przy rzece. Wszedł przez bramę, skierował się na ścieżkę, i zdał sobie sprawę, że linia na mapie kończyła się dokładnie w miejscu, w którym teraz stał. Co powinien teraz zrobić? Zdezorientowany popatrzył w górę, rozejrzał się dookoła i zobaczył ją - tę pojedynczą szarotkę alpejską ((taki kwiatek, jeśli nie wiesz, jak wygląda, wygoogle'uj sobie)), przyczepioną do pierwszego drzewa przy ścieżce. Serce Rodericha przyspieszyło. Przeszedł ostrożnie obok drzewa i natychmiast zauważył kolejną szarotkę na drogowskazie przed nim. Szybko zorientował się, że małe, białe kwiatki tworzyły szlak. Ale co klucz miał z tym wszystkim wspólnego?
Roderich podążał za kwiatkami, z szalejącym pulsem i galopującym sercem. Wszedł po szlaku na trawę, mijając wysokie drzewa i ławki z drewna, i piknikujące pary; przez zielone trawniki i kolorowe ogródki; przez małe przejścia i drewniane mostki; aż w końcu dotarł do oplecionego winoroślą muru, z wysoką bramą pokrytą szarotkami. Jego serce biło teraz jeszcze szybciej. Roderich nie pamiętał, ani kiedy ostatnio był tak zestresowany, ani kiedy ktoś mu tak schlebiał. Wyciągnął rękę i dotknął starej bramy, znajdując klamkę i dziurkę od klucza. Wyjął lekko drżącymi rękami klucz z kieszeni i wciąż ściskając kieliszek drugą, Roderich obrócił go w zamku i pchnął otwartą już bramę.
Roderich stanął na małym, bujnym trawniku, obrzuconym szarotkami i otoczonym ścianami pokrytymi winoroślami. A pośrodku, obok wielkiego białego koca i kosza piknikowego, stał Gilbert, trzymając pojedynczą szarotkę i butelkę szampana. Roderich poczuł, jak jego serce przyspiesza, a szczęka opada. Gilbert po prostu się do niego uśmiechnął.
"Wesołych Walentynek!"
Roderich potrząsnął głową, jego usta wygięły się w niepowstrzymanym uśmiechu. Położył rękę na czole i poszedł przez trawę. "Oh, Gilbert. Co ty zrobiłeś?"
"No wiem, okej? Znaczy, no weź, kochanie. To wszystko jest takie super romantyczne, nie?" Kiedy Roderich już był koło niego, Gilbert ukłonił się trochę.
"Pański kieliszek?"
Roderich przewrócił oczami, wciąż się uśmiechając, gdy Gilbert napełniał jego kieliszek musującym szampanem. "Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać, prawda?"
"Nie wydaje mi się!" Gilbert skończył nalewać do kieliszka i wyciągnął szarotkę, jego oczy nagle intensywne. "Wiedziałeś, że w dawnych czasach, czy coś tam, zakochani młodzi mężczyźni odważnie przezwyciężali niebezpieczeństwa alpejskich klifów, by zebrać szarotki dla swoich ukochanych? Jako znak ich męstwa i oddania."
Roderich uśmiechnął się rozbawiony, biorąc biały kwiatek, obracając go w palcach. "Co ty mówisz? Że wspiąłeś się na górę, żeby dać mi kwiatek?"
Gilbert prychnął. "Nie, za cholerę. Po prostu byłem u tej florystki na Głównej Ulicy. Jednak musiałem przezwyciężyć miejski korek w godzinach szczytu i myślę, że to lepsze, niż wspinanie się na te Alpy."
I to właśnie był Gilbert, którego znał. Roderich nie mógł powstrzymać wybuchu śmiechu, ale zaraz potem gwałtownie wciągnął powietrze, kiedy Gilbert złapał go w talli. "Hej, nie rozlewaj szamp- mmph..." Pocałunek był ciepły i mocny, i figlarny, i zaskakujący, i dokładnie taki jak Gilbert, jak wszystko, co Roderich kochał. Pachniał jak ciepło i dom; był jak zabawa i cud. Kiedy Roderich wreszcie się odsunął, był delikatnie zarumieniony i trochę się śmiał. Poprawił ubrania wolną ręką, potem oderwał się od rozbawionego spojrzenia Gilberta i popatrzył na kosz piknikowy. "Powiedz mi, że to nie ty gotowałeś."
"Nie, nie jesteś aż takim szczęściarzem." Gilbert sięgnął po kosz kiedy siadali na koszu. "Głównie uprzejmość małych Włochów - zajęli się głównym daniem, a Francis deserami."
"Oh, dzięki Bogu. Znaczy... oh, jaka szkoda."
Gilbert rzucił w niego szarotką. Ich oczy się spotkały i Roderich był pewien, że kocha tego zuchwałego, głośnego, aroganckiego, dziwnego i nieokrzesanego człowieka bardziej, niż cokolwiek innego. Bardziej niż swoje pianino i bardziej, niż muzykę, i nawet bardziej niż życie. To były najlepsze, najdziwniejsze, najbardziej zaskakujące Walentynki Rodericha z Gilbertem. Ale siedząc z nim tu, na trawie, w otoczeniu szarotek, Roderich wiedział, że to na pewno nie ich ostatnie Walentynki.
•
Tego wieczoru, kiedy długi, szalony dzień się kończył, Roderich zaprowadził Gilberta do szafy w sypialni. Zaczynał się czuć naprawdę głupio, że po tych staraniach Gilberta, Roderich nie zrobił nic dla niego. Mały prezent Rodericha był w zamian żałosny, ale musiał coś mu dać po wszystkim, co dzisiaj zrobił.
"To jest naprawdę nic, po wszystkim, co dla mnie zrobiłeś, ale... proszę." Roderich otworzył górną szafkę i wyciągnął nieopakowany prezent. "Jeszcze nie są do końca gotowe. Feliciano mi z nimi pomagał, wiesz jaki jest utalentowany." Roderich wręczył mu je, czując się trochę głupio, dając kucyki My Little Pony swojemu dwudziestosześcioletniemu chłopakowi. Ale to była jakaś szalona, dziwna część Gilberta i tak, jak Roderich nie wszystko w nim rozumiał, tak kochał każdą część Gilberta, którego znał.
Roderich natychmiast wiedział, że to właściwy prezent. Gilbert zdawał się być oniemiały biorąc je do rąk, wręcz przytłoczony. Patrzył uważnie na dwa kucyki - jeden fioletowy, z brązową grzywą, okularami i nutą na boku; drugi z całkiem białym futrem, czerwonymi oczami, z czarnym żelaznym krzyżem na boku i z malutkim ptaszkiem siedzącym na jego głowie. Gilbert zaśmiał się krótkim śmiechem zachwytu, popatrzył Roderichowi w oczy i powiedział, "Wyjdź za mnie."
Roderich się zaśmiał. Gilbert nie. Roderichowi zajęło chwilę, zamian zdał sobie sprawę, że Gilbert się nie uśmiechał, a jego oczy były skupione i spokojne. Mówił poważnie. Serce Rodericha zatrzymało się, jego żołądek zawiązał na supeł, wciągnął powietrze ustami. "O boże, wiedziałem, że coś knujesz..."
Gilbert szybko zaczął mówić. "Wiem, że to jakoś tak szybko... Ale nie tak chciałem to powiedzieć... Właściwie, to chciałem spytać w ogrodach, chciałem być romantyczny, ale wtedy pomyślałem, że to byłoby zbyt romantyczne i myślałem, że mógłbyś... znaczy..." Gilbert urwał, zarumieniony. Wziął głęboki oddech, przeczesał ręką włosy i położył kucyki na stołku. Potem wziął ręce Rodericha w swoje. Roderich nie wiedział, czy w ogóle potrafił w to uwierzyć; jego serce waliło, skóra go paliła, kręciło mu się w głowie... "Roderichu, nie chcę nigdy być z nikim innym, niż z tobą. Wiem, że ciągle powtarzam, że jesteś najszczęśliwszym gościem na świecie, ale prawda jest taka - to ja nim jestem. Jesteś po prostu tym jedynym na ziemi, który może się ze mną równać."
Roderich nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. W sumie, to była prawda. "Ale Gilbert..." Popatrzył w dół, na ich ręce, marszcząc brwi, wciąż nie do końca pewien, czy to się dzieje na prawdę. "Ty nie wierzysz w małżeństwo."
Gilbert wzruszył ramionami. "Ale wierzę w ciebie." Serce Rodericha znów gwałtownie zadudniło mu w uszach. Popatrzył w te niesamowite, piękne oczy i poczuł, jak jego słowa wpływają do jego serca i duszy.
"Oh"
Gilbert uśmiechnął się i ścisnął ręce Rodericha. "Kiedy będziesz oddalony o mile, w innym mieście, w innym kraju, grając na ogromnej sali koncertowej - chcę, żebyś mógł spojrzeć na swoje palce na klawiszach pianina, na swoją obrączkę i wiedzieć, że czekam na ciebie w domu. Że zawsze będę czekać."
Roderich był zaskoczony. Zdumiony, przeszczęśliwy, wstrząśnięty, zachwycony i czy Gilbert właśnie powiedział... obrączka? "Oh."
Gilbert szeroko się uśmiechnął. Wyciągnął pudełko z kieszeni, a serce Rodericha znowu się zatrzymało. To nie był chwilowy impuls - Gilbert naprawdę miał to na myśli. Trzymał pudełko w otwartej dłoni, jego oczy jasne i pełne nadziei, ze zbyt szybkim oddechem. Roderich wyciągnął rękę, wciąż niedowierzając, nawet nie do końca pewien, czego ma oczekiwać, i otworzył pudełeczko drżącymi palcami. Niemal poczuł ulgę. W środku był gładki, elegancki pierścionek zaręczynowy z białego złota. Idealny.
"Oh," powiedział znowu. Roderich nie był pewien, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mógł mówić.
Gilbert bezwiednie przygryzł wargę. "Mam nadzieję, że jest w porządku. Chciałem dać ci taki wielki, złoty, z naszymi inicjałami z diamentów, ale Francis powiedział, że to byłoby tandetne. Więc, um, przyjmuję twoją ciszę jako dobry znak, ale... mogę to zrobić oficjalnie, jeśli chcesz, znaczy, klęknąć na jedno kolano, jeśli od tego zależy umowa..."
Roderich zaśmiał się krótko. Gilbert nie mógł być w pełni poważny, nawet podczas oświadczyn. Ale wtedy, zgodnie ze swoimi słowami, Gilbert wyjął pierścionek z pudełka i uklęknął na jedno kolano. A Roderich prawie upadł.
Gilbert popatrzył na niego do góry, białe włosy wpadające na pełną nadziei, gorliwą twarz, jego usta wygięte w jasnym, figlarnym uśmiechu. "Roderichu Edelstein. Kocham cię. Wyjdziesz za mnie? Proszę?"
Serce Rodericha jakby się topiło. Czuł wszystkie te głupiutkie, tkliwe, romantyczne uczucia, które czuje się w takich sytuacjach. Miał nawet gulę w gardle, ale uparcie ją ignorował. Przełknął ciężko ślinę i zmusił się do mówienia. "Oh, Gilbert. Wstawaj."
Uśmiech Gilberta osłabł, wyglądał na trochę zafrasowanego. Roderich nigdy nie widział tego gwałtownego, pewnego siebie Niemca tak zestresowanego. "Em... to znaczy tak?"
Szczęście bulgocząc wezbrało w piersi Rodericha. Uśmiechnął się, szerzej, potem zaśmiał. "Oczywiście, że tak."
Oczy Gilberta się rozjaśniły. "Super!" Śmiejąc się głośno, Gilbert włożył pierścionek na palec Rodericha, wstał i wziął go w ramiona. Ten uścisk był nawet cudowniejszy, niż tamten pocałunek w parku; pełen miłości i obietnic. Roderich nigdy nie czuł czegoś tak idealnego i tak dobrego. Gilbertowi przejście do sedna zajęło cały dzień niedorzecznej romantyczności, ale na boga - było warto. Przerywając w końcu pocałunek, Roderich uśmiechnął się do Gilberta i pomyślał, że lepiej będzie, jeśli coś wyjaśni.
"Ja też cię kocham, Gilbercie."
Gilbert uśmiechnął się szeroko. Był szaleństwem i pięknem, i wiecznością Rodericha. "Najlepsze. Walentynki. Ever!"
Koniec.
••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••
* - i fortepian i pianino to po angielsku "piano". Nie wiedziałam, które wybrać, bo nie wiem, na czym gra Austria.
** - Oryginalna treść wiersza:
"Edelweiss, Edelweiss,
Every morning you greet me.
Small and white, clear and bright,
You look happy to meet me."
/no, tak więc - poprawiłam już to dziwne tłumaczenie im myślę, że jest lepiej. Skoda mi wszystkich tych osób, które przeczytały to przed korektą/
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top