Rozdział I
Rok 2010
Po raz pierwszy od dziesięciu lat, moje stopy znowu dotykają tej ziemi. Ziemi, która zabrała mi wszystkich których kochałam, ale również dała mi moje największe szczęście. Moją córkę. Mała bardzo choruję, odkąd skończyła sześć lat. Przez cztery lata, bez sukcesu poszukiwaliśmy kompatybilnego dawcy szpiku, aż do zeszłego tygodnia. Kiedy Michael przyszedł do domu, i powiedział, że udało się znaleźć dawcę. Poczułam jak olbrzymi kamień spada mi z serca. W pierwszej chwili nie przeraził mnie nawet fakt, że klinika która wykona przeszczep znajduję się w Stanach, a konkretnie w moim byłym mieście - Nowym Jorku. W tamtej chwili przepełniała mnie nie opisana radość, że moje dziecko może dostać, wreszcie normalne życie, na jakie zasługuję. Wreszcie będzie mogła bez ograniczeń rozwijać się w dziedzinach, w których tylko będzie chciała. Jednak teraz kiedy stoimy na płycie nowojorskiego lotniska, dopada mnie lekka obawa, o to co się stanie, jeśli jakimś cudem uda mu się nas znaleźć. Wiem, co przeszedł dwa lata temu. Jak bardzo bym się nie zarzekała, że to już skończony temat i on już nic dla mnie nie znaczy, umierałam ze strachu, że coś mogło by mu się stać. Że mógłby zginąć w tym Afganistanie. Wtedy po raz pierwszy od ośmiu lat, zadzwoniłam do Tim'a. Oczywiście, zachowałam wszelkie środki ostrożności, żeby nikt nie był w stanie namierzyć skąd dzwonię. Pamiętam, jak w duchu modliłam się tylko o to, żeby nie zmienił numeru. Los mi sprzyjał. Dostawałam od niego dokładniejsze i pewniejsze informacje o jego losach. Nie zmniejszało to wcale mojego niepokoju o niego, ale pomogły mi te informacje oszacować, gdzie mógł być przetrzymywany i poprzez Tim'a przekazać te informacje James'owi, który kilka dni później znalazł go całego i zdrowego. Nikt nigdy się nie dowie, że w jakikolwiek sposób pomagałam w tej akcji, a tym bardziej ON.
- Wszystko w porządku, księżniczko? - z letargu wyrywają mnie słowa Evansa, który uparł się, że nie puści nas tutaj samych.
- Tak, tak. Zamyśliłam się tylko. - przyozdabiam twarz w jeden z najbardziej realny uśmiech, na jaki mnie w tej chwili stać.
- Jesteś pewna? - kiwam tylko głową, na potwierdzenie. Mężczyzna łapie za nasze walizki a ja biorę za rączkę moją małą wojowniczkę. Od razu wsiadamy do podstawionego auta, które ma nas zawieść prosto do mieszkania Michael'a. Mała wymęczona podróżą, zasnęła jak suseł w aucie, pomimo ekscytacji na zobaczenie nowego miejsca. Nie ukrywam, że w tym momencie jest mi to bardzo na rękę. Te wszystkie ulice, domy, ludzie przypominają mi przeszłość, o której usilnie próbuję zapomnieć. Nie będzie to najłatwiejszy dla mnie wyjazd, ale robię to dla Hope. Zniosę cały ten ból i strach dla mojego dziecka, dla niej zrobię wszystko.
- Jutro rano mamy wizytę w szpitalu, lekarze chcą zrobić wszystkie potrzebne przed przeszczepem badania. - kiwam tylko głową, obserwując zmieniającą się scenerie za oknem.
- Dawca został poinformowany prawda? Nie będzie z nim żadnego problemu?
- I tu pojawia się ale. - odwracam się prędko w stronę swego rozmówcy z przerażeniem w oczach. - Nie wiem dokładnie kim jest ten mężczyzna bo każe komunikować się ze sobą za pomocą sekretarki i koniecznie chce, żebyś się spotkała z nią i opowiedziała swoją historię czy coś takiego. - nic już z tego nie rozumiem.
- Więc przylecieliśmy tu prawdopodobnie na marne, bo jeśli nie przekonam jakiejś tam sekretarki to pan dupek może się nie zgodzić na przeszczep? - pytam z niedowierzaniem.
- W wielkim skrócie tak. - kręcę z niedowierzaniem głową - Ej słońce, głowa do góry, na pewno ją przekonasz, i raz dwa wrócimy do domu.
- Obyś miał rację Michael. Obyś miał rację. - mówię po cichu sama do siebie. - Kiedy mam się z nią spotkać?
-Jutro. Rano ma mi wysłać szczegóły spotkania, i nie martw się ja zostanę z Hope. Nie musisz się niczym martwić, wszystko będzie pod moją kontrolą, poza tym to moi dawni znajomi specjaliści.
- Dobrze, tak zrobimy. - w głowie mam istny mętlik, jak facet może się zastanawiać i prosić o jakiś wywiad środowiskowy matkę chorego dziecka. To wygląda jakby sprawdzał, czy moje dziecko jest warte jego zasranego szpiku. Kim on jest? Co z niego za człowiek, może pomóc małemu dziecku a wszystko niepotrzebnie opóźnia. Z tych wszystkich nerwów, pomieszanych z zmęczeniem lotem sama nie wiem kiedy zasnęłam.
***
Budzę się zlana zimny potem, znowu ten sam koszmar. Od kilku dni śni mi się dosłownie to samo. Nie mogę przez to spać, a pobyt w NY wcale nie pomaga, to jego terytorium. Tutaj dużo łatwiej będzie mu nas znaleźć, jeśli w ogóle kiedykolwiek nas, mnie szukał. Wiedząc, że już nie zasnę, idę wziąć gorącą kąpiel, które może choć trochę pozwoli mi się zrelaksować, przez tym jak się zapowiada cholernie trudnym dniem.
Nie wiem ile czasu spędziłam w łazience, ale przyniósł on zamierzony skutek, jestem odrobine spokojniejsza. Pozwolił oczyścić umysł i dojść rozsądkowi do głosu. Po pierwsze zmieniłam wygląd i nazwisko. Po drugie o małej nie wie i Hope ma nazwisko Mike'a. Po trzecie nigdy nawet pewnie mnie nie szukał, bo dlaczego by miał? Po czwarte nawet jeśli szukał, to na pewno po takim czasie zaniechał poszukiwań. Spokojniejsza schodzę na dół, gdzie zastaje dwójkę pozostałych domowników. Hope ogląda jakąś bajkę a blondyn pichci coś w kuchni.
- Dzień dobry słońce. Dobrze spałaś? - pyta od razu gdy mnie zauważa.
- Dzień dobry. Nie najgorzej, dziękuję. - odpowiadam i podchodzę do mojego szkraba. Zajmuje miejsce obok niego, na co mała przylepka od razu się do mnie przytula.
- Dzień dobry mamusiu. - mówi uśmiechnięta i składa szybkiego buziaka na moim policzku.
- Dzień dobry mój skarbie. - również się uśmiecham i składam pocałunek na jej główce, zaciągając się przy okazji jej zapachem. Oglądamy przez chwilę wspólnie bajkę, puki nasz kucharz nie woła nas na śniadanie, które minęło w przyjemnej jak zawsze atmosferze. Chwilę później zbieraliśmy się już do wyjścia, kiedy Evans dostał sms z terminem i miejscem spotkania.
- Żeby zdążyć nie mogę jechać z wami do szpitala. Za godzinę mam się z nią spotkać prawie, że w samym centrum. Nie zdążę obrócić w dwie strony. - zaczynam pomału panikować, nie zostawię Hope samej w obcym szpitalu, a na dodatek w całkowicie obcym mieście.
- Spokojnie. - łapie mnie za ramiona blondyn - Oddychaj. Wszystko będzie dobrze, zaraz zamówimy taksówkę, którą pojedziesz na spotkanie, a ja z Hope świetnie sobie damy radę w szpitalu. Prawda mała?
- Prawda wujku. - patrzę sceptycznie na tą dwójkę, ale muszę przyznać im rację. Przecież Michael jest lekarzem i świetnie sobie poradzi w szpitalu, i wiem, że nie spuści małej z oka nawet na sekundę.
- Dobrze, zróbmy tak. Ale po spotkaniu od razu do was dołączę.
- Dobrze, a teraz weź głęboki oddech i wyluzuj. Wszystko będzie dobrze zobaczysz. Na pewno go przekonasz.
- Go? A nie miała to być jakaś sekretarka?
- Napisała, że jej szef chce osobiście to przedyskutować.
- Może to i lepiej , szybciej podejmie decyzję i szybciej będzie po wszystkim. - spoglądam jeszcze raz na zegarek - Okej musicie już ruszać jeśli macie być na czas, poradzę sobie z tą taxi.
- Na pewno Ann?
- Na pewno. - uśmiecham się lekko. - Uciekajcie już i uważajcie na siebie. - podchodzę do małej i przytulam ją jeszcze mocno do siebie. - Kocham Cię bardzo, bądź dzielna i słuchaj się wujka dobrze?
- Dobrze mamusiu. Zawsze jestem dzielna i się słucham prawda wujku?
- Prawda, prawda. - odpowiada jej mężczyzna łapiąc ją za rączkę i kierując się do wyjścia.
- Przyjadę najszybciej jak się da. - mówię, zanim opuszczą mieszkanie. Na co odpowiadają mi odpowiednio dziecięcym uśmiechem i skinieniem głowy, po czym znikają za drewnianą powłoką. A ja zamawiam szybko taksówkę, która zawiezie mnie w umówione miejsce. Żeby nie tracić dodatkowo czasu, również opuszczam nasze tymczasowe lokum, uprzednio dokładnie je zamykając i schodzę na dół, gdzie wyjątkowo dosłownie po kilku minutach podjeżdża zamówiona taryfa, która bez większych problemów zabiera mnie do centrum miasta. Kiedy jesteśmy prawie na miejscu, przejeżdżamy obok olbrzymiego wieżowca, który znałam od podszewki i w którym spędziłam kilka najwspanialszych miesięcy swojego życia, niestety to nie było prawdziwe i nigdy nie wróci. Najgorsze, że to Hope najbardziej na tym cierpi wychowując się bez ojca, mimo, że Mike stara się jak może, to nigdy nie będzie to samo, tym bardziej, kiedy mała jest dosłowną kopią szatyna.
- Jesteśmy na miejscu. - wyrywam się z letargu, i faktycznie zauważam, że stoimy na poboczu kawałek od tamtego budynku.
- Przepraszam, ile płacę? - wyciągam szybko portfel z torebki.
- Dziesięć dolarów. - podaje mężczyźnie podaną kwotę, i czym prędzej opuszczam pojazd, kierując się prosto do lokalu w, którym będę musiała walczyć o życie swojego dziecka.
*************************
02.05.2024r.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top