PROLOG

Siedem sylwetek w pośpiesznym, jednak odrobinę pokracznym tempie przedzierało się przez gęstą roślinność, przemoczeni do ostatniej suchej nitki.
Pierw szło pięć postaci, o widocznie męskiej, jednak bardzo zróżnicowanej budowie a w tym najwyższa, która przewodziła całą grupą. Im podróż przychodziła wyraźnie łatwiej, wyglądali mimo że smętnie to zdrowo, ich krok był równomierny.

Natomiast dwójka krajów - kobieta i najniższy mężczyzna - sunących za nimi byli wręcz ich przeciwieństwem. Przymrużone oczy, mimika twarzy wyrażająca agonię, kręgosłup przygarbiony, niemal skulony do środka przez koszmarne boleści które cierpieli. Ich białka oczu i skóra była pożółkła, na odkrytych częściach ciała dostrzec można było krwawe podbiegnięcia, jednak inne całkowicie od tak niewinnych braci swoich - siniaków. To były wybroczyny, które zwiastowały śmierć.
Szli ledwo, potykajac się co chwilę o najmniejszy korzeń nie zwracając otumanieni uwagi na to, co znajduje się pod ich nogami.
Drżeli okropnie co wpływało na ich nieporadny, koślawy chód niemal tak samo jak zesztywniałe w kolanach kończyny, niemożliwe do zgięcia.
Nawet ulewa nie była w stanie stłumić okropnego odoru, który od nich emanował.
Odoru od środka gnijącego istnienia ludzkiego, potęgowany przez okropną gorączkę szargającą ich ciała, niemal gotując ich wszystkie wnętrzności, z których intensywnie krwawili.

To smutne, że cierpieć im przyszło w miejscu tak pięknym.
Tak pięknym, lecz tak zabójczym, szczególnie dla nie pochodzących z tych rejonów ludzi.
Panowała pora deszczowa, rozkwitało życie w brazylijskiej dżunglii, wielkie zielone rośliny niespotykane nigdzie indziej na świecie rozwijały się, zwierzęta buszowały w gęstwinach, korzystając z wielkiego dostatku w pożywieniu.
Znajdowali się w środku ogromu, nad ich głowami wysoko pięły się duże krzewy, ogromne liście i roślinność niczym nie przypominająca podszycia z lasów znanych postaciom, przecież głównie europejskim. Stąpali po potężnych kłączach i korzeniach drzew większych znacznie od tych im bliskich, a naginające się palmy które mogli mieć w doniczkach jako rośliny domowe były nie do poznania. Mimo że lało jak z cebra, deszcz nie przenikał tak bardzo do warstwy gęstwiny właściwie najniższej, na której znajdowały się kraje, jednak skapywała wciąż z wiecznie zielonych
Ta kraina była całkowicie dla nich nowa.
Była nowa, ale nie przypominała domu.
Byli tylko odwiedzającymi.
Nie czuli się jak u siebie.
Może dlatego byli przygnębieni, chociaż to stwierdzenie wydawałoby się niedorzecznym w sytuacji w której się znajdowali, gdy ich dwóch przyjaciół znajdowało się u kresu swojego żywotu.
Przecież czy przejmowaliby się własną tęsknotą do ojczyzny, gdy właśnie ktoś, na kim polegali, i dzielili dużą częśc swojej podróży, właśnie odchodził? I to w tak okropny, przykry sposób...
Cóż, kwestia ta - mimo całkiem prawdopodobnego oburzenia społeczeństwa, iż w ogóle może być rozważana - pozostaje sporna.
Jednak w tym wszystkim, gdzie wszystko było możliwe do przedyskutowania, jedno było pewne.
Jeden członek grupy na pewno martwił się o sprawę chorych kolegów, a raczej koleżanki. W jego jasnych - swoją drogą bardzo ładnych - niebieskoszarych oczach było widać smutek, choć wiele osób kłóciłoby się czy on w ogóle mógł być kiedykolwiek smutny. Teraz z całą pewnością tę emocję przeżywał, i to silnie. Te oczy jego smutne i zamglone były niemał tak samo, jak te chorującej, o którą się okropnie martwił.
Nie był gotowy na jej odejście, właściwie nie byłby nigdy, była ona dla niego zbyt ważna, i kochał ją bardzo.

Piękna, duża, i wyjątkowo barwna papuga przeleciała wysoko nad nimi, gdy chory mężczyzna przewrócił się na ziemię z wycieńczenia, a za nim runęła druga wynędzniała sylwetka.
Kobieta podniosła się obolała jedynie na swoje zsiniałe przedramiona, po czym zaczęła wymiotować resztkami pożywienia, których zjedzenie udało się jej adoratorowi cudem wyprosić, oraz mieszanką śluzu z jasnoczerwoną krwią.
W tym momencie cała jej jama brzuszna wypełniała się szkarłatnym płynem, aż skóra na twardym już brzuchu zaczęła się okropnie napinać.
To samo działo się z drugim krajem.

— Manami! —

Wykrzyknął czerwony kraj, gdy zauważył swoją ukochaną ksztuszącą się własnymi wymiocinami i rzężącą przeraźliwie z bólu, skuloną i trzęsącą się, z której najwidoczniej uchodziła już dusza.

— Wszystko dobrze będzie zaufaj mi, już blisko, proszę! Musisz wstać! Poczekaj, pomogę ci! —

Mówiąc spanikowanym tonem podbiegł do niej upadając na kolana i usiłował podnieść. Jednak równie szybki był o wiele większy, jednak nie tak dużo wyższy od niego kraj, który złapał go w swoje silne ramiona i spróbował odciągnąć od niej, oraz donośnym głosem niemal huknął mu tuż nad uchem

— Zostaw ją! Już nie dasz rady nic zrobić. Zarazisz się. —

Chudszy jak wściekłe zwierzę rzucił się w amoku na niego, wyprowadzając cios pięścią prosto w nos, a następnie w szczękę.
Stało się to tak szybko, że Związek Radziecki, w szoku, automatycznie dostać chciał zębami - w obronie swojej - szyi praktycznie rzecz biorąc wroga, którego przed chwilą ratował. Gdyby nie starszy brat Rzeszy, który uchwycił go szybko za ubranie i szarpnął do siebie, ten byłby trzecią śmiertelną ofiarą dzisiejszego popołudnia.

I oto przywódczyni wielkiego Imperium Japońskiego, wciąż mając swoje oczy o przepięknym, piwnym odcieniu, które tak niesamowicie oczarowały szarpiącego się teraz bez opamiętania niemca wpatrzone właśnie na niego, skonała w makabrycznej męczarni.
Trzecia Rzesza usilnie chciał się wyrwać z uścisku Cesarstwa Niemieckiego, który jednak mimo ciosów mu zadawanych, i krzyku od którego mógłby ogłuchnąć trzymał go mocno.

— Puszczaj mnie ty jebany skurwysynie! Ja muszę jej pomóc, nie widzisz?! Nie rozumiesz?! Zakurwię cię własnymi rękami! Jesteś moim bratem! Powinienes być po mojej stronie, a nie tego rozjebanego pedała! —

Wrzeszczał przeraźliwie, a w jego głosie oprócz furii było słychać rozdzierającą zgrozę, od której jego gardło aż ochrypło.

— Imperium, błagam, zrób coś! —

Zwrócił się do drugiego w grupie rosjanina, z lekkim skonsternowaniem obserwującego całą akcję. Ten jednak posłuchał prośby, ostrożnie podchodząc do ciała Japonii.
Jednak jedyne co zrobił, to uważając żeby nie dotknąć wymiocin i krwi przyłożył dwa palce do tętnicy na szyi kobiety, a następnie ze współczującym wyrazem twarzy pokiwał przecząco głową.
Czerwony kraj otworzył szerzej oczy, czując jakby jego serce miało stanąć w tamtej chwili.
Jego głos gdy nadal krzyczał stał się bardziej piskliwy, nie tyle od zmęczenia strun głosowych, co od emocji.

— Puść mnie! Puść..! —

Zaprzestając szarpania - jednocześnie cichnąc - opadł bezwładnie na buty swojego brata, a następnie skulił i zaczął trząść prawie tak samo, jak trzęsła się jeszcze przed chwilą jego ukochana.
Gdy na jego twarzy pojawił się bolesny grymas, zakrył ją powoli drżącymi rękami i oparł się o nogi Hektora.
Jedyny dźwięk jaki było słychać, to jak brał nierówny, szybki oddech, i tylko po nim właściwie można było określić, że zaniósł się płaczem. Swoje kościste palce zacisnął na mokrych, przyklejonych do głowy jego włosach, o platynowym blond kolorze, a kolana przyciągnął do siebie. Nawet przestał zwracać uwagę na to, że jego za duża jasnoszara koszulka przylegała niewygodnie do jego ciała, mimo że jeszcze przed chwilą okropnie mu to przeszkadzało.

W tym czasie najniższy - Austro-Węgry - podszedł do obu ciał, i patrząc na nie z przykrością zmówił nad nimi krótką modlitwę, prosząc Boga o przebaczenie im ich win, i zaopiekowanie się nimi w niebiosach.
Miał nadzieję, że mimo swoich czynów znajdą swoje miejsce i spokój w zaświatach, szczerą nadzieję.
Życzył im jak najlepiej.
To samo zrobił Imperium Rosyjskie. Klękając nad japonką i Królestwem Włoskim przeżegnał się, następnie zaczął mamrotać słowa pokornej prośby do stworzyciela.

— Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj świeci im. Niech odpoczywają w pokoju wiecznym, na wieki wieków... Amen. —

Gdy wymawiał ostatnie słowo, Benjamin powiedział je znacznie bardziej ponuro.
Spojrzał następnie na swojego towarzysza, który po krótkiej chwili również skończył, otwierając oczy. Ich spojrzenia się spotkały, a wtedy austryjak stwierdził posępnie, wskazując na Manami.

— Okropnie mi jej szkoda. Zmarła przez błąd nie swój, a innego człowieka... Wola boża bywa straszliwie okrutna. —

Rosjanin zgodził się z nim skinięciem głowy, i spojrzał na młodszego z rodziny niemieckiej, który znajdował się najwyraźniej w okropnym stanie.

— Mi bardziej szkoda młodego. Nie wiem, czy po takim czymś pozbiera się zbyt szybko. Takie rzeczy... —

Pokręcił głową szybko na boki, wzdychając.

— One nie dają spokoju na całe życie. —

ZSRR był jedynym, który nie wydawał się ubolewać nad śmiercią dwójki.
Nie wydawał się.

Jedynie patrzył otępiale w siną twarz włocha z odległości kilku metrów, z kompletną pustką w jego dwukolorowych, pociemniałych oczach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top