Od­pra­wa po­słów grec­kich

Po­da­na na te­atrum przed kró­lem Je­go Mścią i kró­lo­wą jej Mścią w Jaz­do­wie nad War­sza­wą dnia 12 stycz­nia ro­ku Pań­skie­go 1578, na fe­ście u Je­go Mści Pa­na pod­kanc­le­rze­go ko­ron­ne­go

Me­mu mi­ło­ści­we­mu pa­nu,

Je­go Msci Pa­nu,

Pa­nu Ja­no­wi Za­moy­skie­mu

z Za­mo­ścia,

pod­kanc­le­rze­mu ko­ron­ne­mu etc., etc.

Służ­by swe w ła­skę W. M. me­go mi­ło­ści­we­go Pa­na za­le­cam.

Wczo­ra do­pie­ro od­da­no mi oba­dwa li­sty za raz, któ­reś W. M. do mnie oko­ło tej tra­ge­dy­jej pi­sał. A iżem przed­tym nie wie­dział o tych li­ściech, spo­dzie­wa­łem się, że za ty­mi cza­sów od­wło­ka­mi i mej tra­ge­dy­jej się od­wlec mia­ło al­bo ra­czej że tak ze mną zo­stać mia­ła mo­lom na po­karm al­bo na trąb­ki do ap­te­ki. Ja­kom li­sty W. M. prze­czy­tał, nie by­ło cza­su po­pra­wo­wać, bom wszy­tek mu­siał in­su­me­re na prze­pi­sa­nie. Qu­icqu­id id est, a ba­czę, że bła­zeń­stwo, i W. M. sam po­dob­no rze­czesz, po­sy­łam W. M. tym śmie­lej, cho­cia nie masz co, żem to jesz­cze z przod­ku W. M. opo­wia­dał, że to nie mia­ło być ad amus­sim, bo mistrz nie po te­mu. Rze­czy też dru­gie nie we­dla uszu na­szych. In­ter ca­ete­ra trzy są cho­ry, a trze­ci ja­ko­by grec­kim cho­rom przy­ga­nia, bo oni już osob­ny cha­rac­te­rem do te­go ma­ją; nie wiem, ja­ko to w pol­skim ję­zy­ku brzmieć bę­dzie. Ale w tym niech bę­dzie ar­bi­trium W. M. al­bo ra­czej we wszyt­kim. Ba­rzo bych to był rad uczy­nił, że­bych był sam pra­esens W. M. te­raz służ­by swe ofia­ro­wał, ale mi złe zdro­wie nie da. Nie­rad bych przed­się omiesz­kał prze­no­sin W. M., je­śli sa­lus tak bę­dzie chcia­ła. Za­tym się ła­sce W. M. me­go mi­ło­ści­we­go Pa­na za­le­cam. Dat. w Czar­no­le­sie dwu­dzie­ste­go wtó­re­go dnia grud­nia ro­ku bo­że­go MDLXXVII.

W. M. me­go mi­ło­ści­we­go Pa­na

słu­ga uprzej­my

Jan Ko­cha­now­ski


PER­SO­NY:

AN­TE­NOR

ALEK­SAN­DER, któ­re­go i Pa­ry­sem zo­wią

HE­LE­NA

PA­NI STA­RA

PO­SEŁ PA­RY­SÓW

ULIS­SES

ME­NE­LAUS

PRIA­MUS, król tro­jań­ski

KA­SAN­DRA

ROT­MISTRZ

WIĘ­ZIEŃ

CHO­RUS Z PA­NIEN TRO­JAŃ­SKICH

Spra­wa w Tro­jej.


AN­TE­NOR

Com daw­no tu­szył i w głos opo­wie­dał,

Że obe­lże­nia i krzyw­dy tak znacz­nej

Cier­pieć nie mie­li wa­lecz­ni Gre­ko­wie:

Te­raz już po­sły ich u sie­bie ma­my,

Któ­rzy się te­go u nas do­ma­ga­ją,

Aby He­le­na by­ła im wy­da­na,

Któ­rą w tych cza­siech prze­szłych Alek­san­der,

Bę­dąc w Gre­cy­jej, gość nie­pra­wie wier­ny,

Uniósł od mę­ża i przez by­stre mo­rze

Do tro­jań­skie­go mia­sta przy­pro­wa­dził.

Tę je­śli wró­cim i mę­żo­wi w rę­ce

Od­da­my, mo­żem sie­dzieć za po­ko­jem,

Lecz je­śli z ni­czym po­sło­wie od­ja­dą,

Te­goż dnia no­win słu­chaj­my, że Gre­czyn

Z mo­rza wy­sia­da i zie­mię wo­ju­je.

Czu­je o so­bie wi­dzę, Alek­san­der:

Prak­ty­ki czy­ni, to­wa­rzy­stwa zbie­ra,

Śle upo­min­ki, aż i mnie nie mi­nął;

A mnie i dom mój, i co mam z swych przod­ków,

Nie jest przedaj­no. A miał­bych swą wia­rę

Na targ wy­no­sić, ucho­wa mię te­go

Bóg mój. Nie ufa swej spra­wie­dli­wo­ści,

Kto zło­tu mó­wić od sie­bie rzecz ka­że.

Lecz i to czło­wiek ma­łe­go ba­cze­nia,

Któ­ry na zgu­bę rze­czy­po­spo­li­tej

Po­dar­ki bie­rze, ja­ko­by sam tyl­ko

W ca­le miał zo­stać, kie­dy wszyt­ko zgi­nie.

Ale mnie czas do ra­dy, bo dziś król chce po­sły

Od­pra­wo­wać. Snąć wi­dzę Alek­san­dra? Ten jest.

Alek­san­der, An­te­nor

ALEK­SAN­DER

Ja­ko mi nie­mal wszy­scy obie­ca­li,

Cny An­te­no­rze, pro­szę, i ty spra­wie

Mej bądź przy­chyl­nym prze­ciw po­słom grec­kim.

AN­TE­NOR

A ja z chę­cią rad, za­cny kró­le­wi­cze,

Co­kol­wiek bę­dzie spra­wie­dli­wość nio­sła

I do­bre rze­czy­po­spo­li­tej na­szej.

ALEK­SAN­DER

Wy­mów­ki nie masz, gdy przy­ja­ciel pro­si.

AN­TE­NOR

Przy­zwa­lam, kie­dy o słusz­ną rzecz pro­si.

ALEK­SAN­DER

Ob­ce­mu wię­cej ży­czyć niż­li swe­mu

Coś nie­da­le­ko zda się od za­zdro­ści.

AN­TE­NOR

Przy­ja­cie­lo­wi wię­cej niż­li praw­dzie

Chcieć słu­żyć, zda się prze­ciw przy­stoj­no­ści.

ALEK­SAN­DER

Rę­ka umy­wa rę­kę, no­ga no­gi

Wspie­ra, przy­ja­ciel port przy­ja­cie­lo­wi.

AN­TE­NOR

Wiel­ki przy­ja­ciel przy­stoj­ność: tą so­bie

Roz­ka­zać słu­żyć nie jest przy­ja­ciel­ska.

ALEK­SAN­DER

W po­trze­bie, mó­wią, do­znać przy­ja­cie­la.

AN­TE­NOR

I toć po­trze­ba, gdzie sum­nie­nie pła­ci.

ALEK­SAN­DER

Pięk­ne sum­nie­nie: stać przy przy­ja­cie­lu.

AN­TE­NOR

Jesz­cze pięk­niej­sze: zo­sta­wać przy praw­dzie.

ALEK­SAN­DER

Gre­kom po­ma­gać to u cie­bie praw­da.

AN­TE­NOR

Grek u mnie każ­dy, kto ma spra­wie­dli­wą.

ALEK­SAN­DER

Wi­dzę, że­byś mię ty pręd­ko osą­dził.

AN­TE­NOR

Swo­je sum­nie­nie każ­de­go ma są­dzić.

ALEK­SAN­DER

Znać, że u cie­bie go­spo­dą po­sło­wie.

AN­TE­NOR

Wszyst­kim ućci­wym dom mój otwo­rzo­ny.

ALEK­SAN­DER

A zwłasz­cza, kto nie z próż­ny­mi rę­ko­ma.

AN­TE­NOR

Trze­ba mi bo­wiem sę­dziom na po­dar­ki,

Bom cu­dzą żo­nę wziął, o któ­rą czy­nią.

ALEK­SAN­DER

Nie wiem o żo­nę, ale da­ry bie­rzesz,

Od Gre­ków zwłasz­cza; mo­je na cię ma­łe.

AN­TE­NOR

I żon, i cu­dzych da­rów nie­rad bio­rę.

Ty, ja­ko ży­wiesz, tak, wi­dzę, i mó­wisz

Nie­po­wścią­gli­wie; nie mam z to­bą spra­wy.

ALEK­SAN­DER

I mnie żal, żem cię o co kie­dy pro­sił.

Ufam swym bo­gom, że i krom twej ła­ski

Naj­dę, kto rze­czy mych pod­pie­rać bę­dzie.

AN­TE­NOR

Ta­ki, ja­kiś sam.

ALEK­SAN­DER

Da Bóg, człek po­ćci­wy.

CHO­RUS

By ro­zum był przy mło­do­ści

Ni­g­dy ta­kiej ob­fi­to­ści

Pe­reł mo­rze i zie­mia zło­ta nie uro­dzi,

Że­by te­go nie mie­li tym do­sta­wać mło­dzi.

Mniej by na świe­cie trosk by­ło,

By się to dwo­je łą­czy­ło;

I oni by roz­ko­szy trwal­szych uży­wa­li,

Sie­bie ani po­win­nych w żal by nie wda­wa­li.

Te­raz, na ro­zum nie dba­jąc,

A żą­dzom tyl­ko zga­dza­jąc,

Zdro­wie i sła­wę tra­cą, tra­cą ma­jęt­no­ści

I oj­czy­znę w ostat­nie za­wo­dzą trud­no­ści.

O Bo­że na wiel­kim nie­bie!

Dro­go to, wi­dzę, u Cie­bie

Dać mło­dość i ba­cze­nie za raz; jed­no pła­cić

Dru­gim trze­ba: to do­bre, a te­go żal stra­cić.

Ale oto He­le­nę wi­dzę: co też te­raz

Nie­bo­ga my­śli wie­dząc, że dziś o niej w ra­dzie

Osta­tecz­ne na­mo­wy, ma li w Troi zo­stać

Czy­li Gre­cy­ją zno­wu i Spar­tę na­wie­dzić?

HE­LE­NA

Wszyt­kom ja to wi­dzia­ła ja­ko we zwier­cie­dle,

Że z ko­rzy­ści swej nie miał dłu­go się we­se­lić

Be­zec­ny Alek­san­der, ale mu wczas mie­li

I do­brą myśl prze­ka­zie prze­waż­ni Gre­ko­wie.

Więc on, ja­ko dra­pież­ny wilk roz­biw­szy sta­do,

Co nada­lej ucie­kał, a oni zaś, ja­ko

Pa­ste­rze ze psy, za nim. I le­d­we do te­go

Nie przyj­dzie, że wilk owcę na osta­tek mu­si

Po­rzu­cić, a sam gdzie w las sro­mot­nie ucie­cze.

Nie­ste­ty, ja­kież mo­je bę­dą prze­no­si­ny?

Po­dob­no w tył okrę­tu łań­cu­chem za szy­ję

Uwią­za­na, po­śrzod­kiem grec­kich naw po­pły­nę.

Z ja­kąż ja twa­rzą bra­cią swą mi­łą przy­wi­tam?

Ja­koż ja, nie­wsty­dli­wa, przed oczy twe na­przód,

Mę­żu mój mi­ły, przyj­dę i spra­wę o so­bie

Da­wać bę­dę? A bę­dęż w twarz ci wej­źrzeć śmia­ła?

Bo­daj­żeś ty był ni­g­dy Spar­ty nie na­wie­dził,

Nie­szczę­sny Pry­ja­mi­da! Bo cze­go mnie wię­cej

Nie do­sta­wa­ło? Za­cnych ksią­żąt cór­ką bę­dąc

Szłam w ksią­żę­cy dom za­cny; dał był Bóg uro­dę,

Dał po­tom­stwo, dał do­brą na­de wszyt­ko sła­wę.

Tom wszyt­ko prze czło­wie­ka złe­go utra­ci­ła.

Oj­czy­zna gdzieś da­le­ko, przy­ja­ciół nie wi­dzę,

Dziat­ki, nie wiem, ży­we li; jam sa­ma coś ma­ło

Od nie­wol­ni­ce roż­na, przy­mów­kom do­tkli­wym

I złej sła­wie pod­le­gła, a co jesz­cze ze mną

Szczę­ście my­śli po­czy­nać, ty sam wiesz, mój Pa­nie.

Pa­ni Sta­ra, He­le­na

PA­NI

Nie fra­suj mi się, mo­je dzie­cię mi­łe,

Tak­ci na świe­cie być mu­si: raz ra­dość,

Dru­gi raz smu­tek; z te­go dwoj­ga ży­wot

Nasz uple­cio­ny. I roz­ko­szyć na­sze

Nie­pew­ne, ale i tro­ski ustą­pić

Mu­szą, gdy Bóg chce, a cza­sy przy­nio­są.

HE­LE­NA

0 mat­ko mo­ja, nie­rów­noż to te­go

Wień­ca ple­cio­no; wię­cej że da­le­ko

Czło­wiek fra­sun­ków czu­je niż ra­do­ści.

PA­NI

Ba­rziej do ser­ca to, co bo­li, czło­wiek

Przy­pusz­cza, niż­li co g'my­śli się dzie­je.

I stą­dże się zda, że te­go jest wię­cej,

Co tra­pi, niż­li co czło­wie­ka cie­szy.

HE­LE­NA

Prze Bóg, wię­cej­ci złe­go na tym świe­cie

Niż­li do­bre­go. Pa­trzaj na­przód, ja­ko

Je­den­że tyl­ko spo­sób czło­wie­ko­wi

Jest uro­dzić się, a zgi­nąć tak wie­le

Dróg jest, że te­go nie­po­dob­no zgad­nąć.

Tak­że i zdro­wie nie ma, je­no jed­no.

Czło­wiek śmier­tel­ny, a prze­ciw­ko te­mu

Nie­zlicz­na licz­ba cho­rób roz­ma­itych.

Ale i ona, któ­ra wszyst­kim wła­da,

Któ­ra ma wszyt­ko w rę­ku, wszyt­kim rzą­dzi,

For­tu­na, za mną świad­czy, że da­le­ko

Mniej dóbr na świe­cie niż­li te­go, co złym

Lu­dzie mia­nu­ją, bo ubo­ga­ciw­szy

Pew­ną część lu­dzi, pa­trzaj, co ich cięż­kim

Ubó­stwem tra­pi. A iż te­go żad­nej

Za­do­ści g'wo­li ani skęp­stwu swe­mu

Nie czy­ni, ale nie­do­stat­kiem tyl­ko

Sci­śnio­na, znak jest, że i dziś, gdy ko­mu

Chce co uczy­nić do­brze, po­spo­li­cie

Jed­ne­mu pier­wej weź­mie, toż do­pie­ro

Dru­gie­mu da­je; skąd się da ro­zu­mieć,

Co już po­wta­rzam nie raz, że na świe­cie

Mniej dóbr da­le­ko niż­li złych przy­pad­ków.

PA­NI

Mniej abo wię­cej, rów­na li też licz­ba

Oboj­ga — ko­rzyść nie­wiel­ka to wie­dzieć.

0 to by Bo­ga pro­sić, że­by czło­wiek

Co na­mniej szczę­ścia prze­ciw­ne­go do­znał,

Bo że­by zgo­ła nic, to nie czło­wie­cza.

Ale że z ra­dy tak dłu­go ni­ko­go

Nie sły­chać! Wiem, że da bez omiesz­ka­nia

Znać Alek­san­der, sko­ro się tam rze­czy

Prze­to­czą, a nam bia­łym­gło­wom ja­koś

Przy­stoj­niej w do­mu za­wż­dy niż przed sie­nią.

CHO­RUS

Wy, któ­rzy po­spo­li­tą rze­czą wła­da­cie,

A ludz­ką spra­wie­dli­wość w rę­ku trzy­ma­cie,

Wy, mó­wię, któ­rym lu­dzi paść po­ru­czo­no

I zwirzch­no­ści nad sta­dem bo­żym zwie­rzo­no:

Miej­cie to przed oczy­ma za­wż­dy swo­je­mi,

Że­ście miej­sce za­sie­dli bo­że na zie­mi,

Z któ­re­go ma­cie nie tak swe wła­sne rze­czy,

Ja­ko wszy­tek ludz­ki mieć ro­dzaj na pie­czy.

A wam więc nad mniej­szy­mi zwierzch­ność jest da­na,

Ale i sa­mi ma­cie nad so­bą pa­na,

Któ­re­mu kie­dyż­kol­wiek z spraw swych uczy­nić

Po­czet ma­cie: trud­noż tam krzy­we­mu wy­nić.

Nie bie­rze ten pan da­rów ani się py­ta,

Je­śli kto chłop czy­li się gro­fem po­czy­ta,

W sier­mię­dze li go wi­dzi, w zło­tych li gło­wach;

Je­śli na­mniej prze­wi­nił, być mu w oko­wach.

Więc ja po­dob­no z mniej­szym nie­bez­pie­czeń­stwem

Grze­szę, bo sam się tra­cę swym wsze­te­czeń­stwem.

Prze­ło­żo­nych wy­stę­py mia­sta zgu­bi­ły

I sze­ro­kie do grun­tu car­stwa znisz­czy­ły.

Po­seł, He­le­na

PO­SEŁ

Do­brą no­wi­nę pa­niej swo­jej nio­sę.

Ro­zu­miem te­mu, że już daw­no te­go

Po­sel­stwa cze­ka, ser­ce swe tro­ska­mi

I pła­czem tra­piąc. Ale oto pra­wie

Na czas wy­cho­dzi z do­mu. O kró­lo­wa,

Wdzięcz­nej no­wi­ny po­sła masz przed so­bą.

HE­LE­NA

Daj Bo­że, byś co przy­niósł po­ciesz­ne­go.

PO­SEŁ

Po­sło­wie twoi, ja­ko przy­je­cha­li,

Tak od­jeż­dża­ją, a ty przed­się z na­mi.

HE­LE­NA

By­łeś sam w ra­dzie czyś sły­szał od ko­go?

PO­SEŁ

By­łem przy wszyt­kim i pro­sto mi stam­tąd

Iść Alek­san­der do cie­bie roz­ka­zał.

HE­LE­NA

Jesz­czeć nie wi­dzę, z cze­go bych się pra­wie

Ucie­szyć mia­ła. Wszak­że po­wiedz przed­się,

Ja­ko co by­ło.

PO­SEŁ

Po­wiem, je­no słu­chaj!

Sko­ro w ra­dzie za­sie­dli pa­no­wie, król na­przód

Tę rzecz do nich uczy­nił: „Nie zwy­kłem nic ni­g­dy

Bez ra­dy wa­szej czy­nić; a bych też zwykł kie­dy

(Cze­go w pa­mię­ci nie mam), w tej spra­wie ko­niecz­nie

Sy­na swe­go bych nie chciał, aby mię oj­cow­ska

Mi­łość prze­ciw sy­no­wi ja­ko nie uwio­dła.

Bo acz­ci to po­dob­no nie dar­mo rze­czo­no:

»Krew nie wo­da«, lecz u mnie po­spo­li­tej rze­czy

Po­wi­no­wac­two więt­sze. A tak, co się kol­wiek

Wam wszyt­kim bę­dzie zda­ło, toż i ja po­chwa­lę

Syn mój w Gre­cy­jej żo­ny do­stał, nie wiem ja­ko;

Tej się upo­mi­na­ją od Gre­ków po­sło­wie.

Wy­dać abo nie wy­dać; w tym roz­my­słu trze­ba".

Za­tym wstał Alek­san­der i tak mó­wić po­czął:

„Przy pierw­szej po­słów skar­dze da­łem do­sta­tecz­ną

Spra­wę o so­bie; te­raz nie chcę uszu wa­szych

Sło­wy próż­ny­mi ba­wić, ale ma­lucz­ko co

Po­wie­dziaw­szy, osta­tek na Bo­ga przy­pusz­czę

I na ła­skę oj­cow­ską, i was wszyt­kich zda­nie.

Wszyt­kim wam jest świa­do­mo, ja­kim ja był ży­wot

Wziął przed się, żę­ciem ni­g­dy tych bur­ko­wych bie­siad

Pa­trząc nie chciał; wo­la­łem po gę­stych dą­bro­wach

Pręd­kie je­le­nie go­nić abo dzi­kie świ­nie.

Anim ja te­go so­bie za nie­wczas po­czy­tał

W bu­dzie le­śnej się prze­spać i nad sta­dy cho­dzić.

Nie my­ślił­ciem ja wten­czas na­mniej o He­le­nie

Ani to imię przed­tym w uszu mych po­sta­ło.

We­nus, kie­dy mię na­przód trzy bo­gi­nie so­bie

Za sę­dzie­go ob­ra­ły, We­nus mi ją sa­ma

Na­pier­wej za­le­ci­ła i za żo­nę da­ła.

Lu­dzie, wi­dzę, u Bo­ga szczę­ścia so­bie pro­szą,

A ja kie­dy mię z chę­ci swej tym po­ty­ka­li,

Mia­łem gar­dzić? Przy­ją­łem, i przy­ją­łem wdzięcz­nie,

I mam pew­ną na­dzie­ję, że ten­że bóg, któ­ry

Ućcił mię na­przód, bę­dzie i do koń­ca szczę­ścił

I co mi dał, nie da mi le­da ja­ko wy­drzeć.

A bych też był żo­ny swej ludz­kim oby­cza­jem

Do­sta­wał, nie wiem, cze­mu onym się zyść mia­ło

Me­deą z do­mu wy­kraść od przy­ja­ciół na­szych,

A mnie zaś ich for­te­lu ta­kim­że for­te­lem

Od­dać się nie go­dzi­ło?

Je­ślim co te­dy wi­nien, toż i oni win­ni.

Chcą li na­gro­dy, niech ją sa­mi pier­wej czy­nią,

Ja­ko ci, któ­rzy krzyw­dę na­przód uczy­ni­li.

A tam, oj­cze, nie tyl­ko żo­nę mo­je, ale

I mnie sa­me­go wy­daj, nie­chaj po­ku­tu­ję!

Gdzie by też to o so­bie tak ro­zu­mieć chcie­li,

Że im każ­dy, a oni nie win­ni ni­ko­mu

Spra­wie­dli­wo­ści czy­nić: te­go, da Bóg, ni­g­dy

Nad na­mi nie prze­wio­dą ani ich z to bę­dzie.

Nie tu­szęć ja, że­byś ty, oj­cze mój ła­ska­wy,

Nie po­mniał jesz­cze krzyw­dy i szkód sta­ra­daw­nych,

Któ­reś wziął od tych pa­nów i to pań­stwo sław­ne.

Jesz­czeć mu­ry na zie­mi le­żą po­wa­lo­ne

I po­la do tej do­by pu­sty­nia­mi sto­ją,

Zna­ki mie­cza grec­kie­go i okrut­nej rę­ki.

A byś też te­go do­brze nie chciał sam pa­mię­tać,

He­sy­jo­na pa­mię­tać mu­si, sio­stra two­ja,

Oj­cze, a mo­ja ciot­ka, któ­ra do tej do­by

U nich w nie­wo­li ży­wię, je­śli jesz­cze ży­wię.

Tej nam krzyw­dy, o kró­lu, jed­na nie na­gro­dzi

He­le­na ani je­den Pa­rys po­we­tu­je".

Tu prze­stał Alek­san­der, a szept mie­dzy ludź­mi

Roz­le­gał się po sa­li. Ja­ko więc ku la­tu

Ro­bot­ne psz­czo­ły w ulu szem­rzą, kie­dy wo­dza

No­we­go oglą­da­ły, a chęć na­stą­pi­ła

Od ma­cior się wy­no­sić i no­we za­czy­nać

Go­spo­dar­stwo, szmer w ulu i roz­ruch kry­jo­my:

Ta­ki dźwięk tam na­ten­czas wstał był mię­dzy ludź­mi,

Któ­ry sko­ro ucich­nął, An­te­nor jął mó­wić:

„Praw­dzie dłu­gich wy­wo­dów, kró­lu, nie po­trze­ba:

Alek­san­der, w Gre­cy­jej go­ściem w do­mu bę­dąc

Czło­wie­ka przed­niej­sze­go, na go­ścin­ne pra­wa

Nie po­mniąc, żo­nę mu wziął i przy­własz­czył so­bie.

By mu był nie­wol­ni­cę na­liż­szą prze­mó­wił,

Wi­nien by mu był zo­stał, cóż kie­dy wziął żo­nę,

Któ­rej ani za­nie­dbać, ani też do­cho­dzić

Do­bry, ućci­wy czło­wiek bez wsty­du nie mo­że?

Wi­nien mu nie po ma­łu. On, cho­cia ze wsty­dem,

Żo­ny się upo­mi­na, a ja wró­cić ra­dzę,

Abych­my ku ze­lże­niu nie­spra­wie­dli­wo­ści

Nie przy­da­li: obo­je to przez się nie­zno­śne,

Cóż po­spo­łu zło­żo­ne! To­też nie­wąt­pli­wa,

Że Gre­ko­wie He­le­ny nie tyl­ko przez po­sły,

Ale na­wet i przez miecz do­ma­gać się bę­dą.

Niech­że się Alek­san­der tak dro­go nie że­ni,

Że­by mał­żeń­stwo swo­je upad­kiem oj­czy­zny

I krwią na­szą miał pła­cić! Je­śli w ła­skę du­fa

Bo­gi­niej swej, niech na to miej­sce dwu się boi,

Któ­re dla niej roz­gnie­wał i są­dem swym zga­nił.

Me­deą nie za na­szych cza­sów unie­sio­no.

I nie wiem, je­śli nam co do te­go. To wi­dzę,

Że tej krzyw­dy u Gre­ków nikt się do tej do­by

Nie do­ma­gał; mil­cze­li te­go, któ­rym by­ło

Przy­stoj­niej o to mó­wić. Nie wiem, ja­ko słusz­nie

Swój wła­sny wy­stęp cu­dzą krzyw­dą bar­wić chce­my?

To się nas ba­rziej ty­cze, że za przod­ków na­szych

Gre­ko­wie w tym kró­le­stwie mie­czem wo­jo­wa­li;

Lecz i na­ten­czas, kró­lu (praw­da się znać mu­si),

Na­sza nie­spra­wie­dli­wość do te­go upad­ku

Nas przy­wio­dła, że się też i dziś lę­kać mu­szę,

Aby to sąd ta­jem­ny ja­kiś bo­ży nie był,

Nam prze nie­spra­wie­dli­wość za­wż­dy po­mstę od­nieść

Od Gre­ków. Cze­go to­bie prze­strze­gać się go­dzi,

0 kró­lu, a tym ba­rziej, żeś i w pierw­szej klę­sce

Ma­ło ma­łym nie zgi­nął po­ku­tu­jąc za grzech

Oj­cow­ski i po­stę­pek ma­ło spra­wie­dli­wy".

To po­wie­dziaw­szy mil­czał. Toż Ene­asz mó­wił,

Toż Pan­tus i Ty­me­tes, zga­dzał się i Lam­pon,

I Uka­le­gon z ni­mi, ale Ike­ta­on

Coś in­sze­go ro­zu­miał i w te sło­wa mó­wił:

„Owa, ja­ko nam kol­wiek Gre­ko­wie za­gra­ją,

Tak my już ska­kać mu­sim? Bać się ich nam ka­żą,

A ja, ow­szem, się lę­kam. Te­raz nam He­le­nę

Wy­dać ka­żą, po chwi­li na­szych się żon bę­dą

I dzie­ci upo­mi­nać. Ni­g­dy w swo­jej mie­rze

Chci­wość wła­dze nie stoi; za­wż­dy, ja­ko po­wódź,

Po­my­ka swo­ich gra­nic nie­znacz­nie, aż po­tym

Wszyt­ki po­la za­le­je. Za cza­su, pa­no­wie,

Umy­kać ro­gów trze­ba, bo won­czas już próż­no

Mio­tać się, kie­dy jarz­mo na szy­ję za­ło­żą.

Spra­wie­dli­wo­ści pro­szą, a gro­żą nam woj­ną:

Daj, chcesz li, al­boć wy­drę, ta­ka to jest pro­sto.

Wi­me­nem spra­wie­dli­wość, ale nie z swą hań­bą:

Kto ją na mnie wy­ci­ska, so­wi­tej na­gro­dy

Ze mnie chce, i ko­rzy­ści, i ze­lże­nia me­go.

Daw­nyć to grec­ki ty­tuł pa­ny się mia­no­wać,

A nas, bar­ba­ros, słu­gi. Ale nie toć jest pan,

Co się w Pe­lo­po­ne­zie al­bo w Troi ro­dził;

Sza­bla ostra przy bo­ku to pan: ta roz­strzy­gnie,

Kto ko­mu czo­łem bić ma. Do te­go tam cza­su

Rów­ni so­bie być mu­sim; ani te­go Gre­czyn

0 so­bie nie­chaj dzier­ży, że­by tak był groź­ny,

Ja­ko się so­bie sam zda. Je­śli te­dy krzyw­dę

W tym się mieć ro­zu­mie­ją, że He­le­nę uniósł

Alek­san­der, nie­chaj­że oka­żą na so­bie

Sa­mi na­przód, ja­ko ten gwałt wi­nien na­gra­dzać

Alek­san­der, po­nie­waż sa­miż oka­za­li,

Ja­ko ta­ki gwałt czy­nić. Acz­ci Alek­san­der

Bra­ta przy sie­strze nie wziął, ja­ko oni wzię­li

Me­deą i Ab­syr­ta.

Bo co An­te­nor mó­wi, że nam nic do te­go:

Ba, i ba­rzo do te­go! Za jed­ne­go krzyw­dę

Oni się wszy­scy wzię­li, a nas po­je­dyn­kiem

Zbie­rać ma­ją? Nie tu­szę; toż­ci są­sia­do­wi

Są­siad w Azy­jej wi­nien, co u nich w Eu­ro­pie.

Mó­wio­no za­wż­dy o to i do koń­ca bę­dą.

Co się sio­stry kró­lew­skiej i szkód daw­nych ty­cze,

Więt­sza to za­się u mnie, niż­by się tu mia­ła

Przy­po­mnieć abo na ten sztych kłaść: dzier­żę o cnej

Krwi tro­jań­skiej, że te­go mścić się jesz­cze bę­dzie.

Te­raz zgo­ła nie ra­dzę He­le­ny wy­da­wać,

Aż się też oni z na­mi o Me­deą zgo­dzą".

To je­go sło­wa by­ły. Po­tym się już ża­den

Dłu­gą rze­czą nie ba­wił; je­den głos był wszyt­kich:

„Tak ja­ko Ike­ta­on"; i tych, co sie­dzie­li,

I tych, co za stoł­ka­mi sta­li, głos był je­den:

„Tak ja­ko Ike­ta­on". Kil­ka­kroć po­wsta­wał

Uka­le­gon chcąc mó­wić, lecz przed hu­kiem nie mógł.

Mar­szał­ko­wie, la­ska­mi w zie­mię co­raz bi­jąc:

„Po­słu­chaj­cie, pa­no­wie, Uka­le­gon mó­wi".

Nie po­mo­gły nic la­ski, a nasz Uka­le­gon

Uka­le­gon­tom mó­wił, bo nań nic nie dba­li.

Tym­cza­sem ktoś za­wo­łał gło­sem pra­wie gło­śnym:

„Co po tych kra­snych mo­wach? Roz­stąp­my się oto;

Uj­źrze­my, gdzie nas wię­cej". Le­d­we wy­rzekł, a już

Wszy­scy na no­gach sta­li i swe miej­sca bra­li.

Kie­dy się roz­stą­pi­li, nie by­ło co rów­nać:

Wszy­scy przy Alek­san­drze, a tam ich garść by­ła.

Pro­si­li po­tym kró­la, aby we­dle pra­wa

Po­stą­pił, a za więt­szą czę­ścią wy­rok po­dał.

Król, nie­wie­le miesz­ka­jąc: „Rad bych był, po­wia­da,

Na zgo­dę wa­sze pa­trzał, lecz iż być nie mo­gła,

Mnie nie lża, je­no więt­szej czę­ści na­śla­do­wać.

A tak, co z do­brym nie­chaj bę­dzie po­spo­li­tym:

He­le­na nie­chaj w Troi zo­sta­nie, aż też nam

Gre­ko­wie za Me­deą na­gro­dę uczy­nią".

Sko­ro po tym de­kre­cie po po­sły po­sła­no,

A mnie też Alek­san­der do cie­bie wy­pra­wił

Z tym wszyt­kim, coś sły­sza­ła; tu­szę, że od­pra­wę

Do tej do­by już wzię­li po­sło­wie, i twój mąż

W do­mu cię daw­no cze­ka. A tak nie miesz­kaj­my!

HE­LE­NA

Do­brze mó­wisz: idź ty wprzód, ja za to­bą w tro­py.

CHO­RUS

Tej po­dob­no ta po­wieść g'my­śli: mnie by­nam­niej.

I onej, nie wiem, na co ta ra­dość wy­ni­dzie.

Po­sło­wie, wi­dzę, idą no­sy po­wie­siw­szy:

Znać, że nie po swej my­śli od­pra­wę od­no­szą.

ULIS­SES

O nie­rząd­ne kró­le­stwo i zgi­nie­nia bli­skie,

Gdzie ani pra­wa wa­żą, ani spra­wie­dli­wość

Ma miej­sca, ale wszyt­ko zło­tem ku­pić trze­ba!

Je­den to mar­no­traw­ca umiał sprak­ty­ko­wać,

Że je­go wsze­te­czeń­stwa i ło­trow­skiej spra­wy

Od ma­łych aż do wiel­kich wszy­scy jaw­nie bro­nią,

Ni­zacz praw­dy nie ma­jąc ani koń­ca pa­trząc,

Do któ­re­go rze­czy przyść za ich ra­dą mu­szą.

Nie ro­zu­mie­ją lu­dzie ani się w tym czu­ją,

Ja­ki to wrzód szko­dli­wy w rze­czy­po­spo­li­tej

Młódź wsze­tecz­na: ci cno­cie i wsty­do­wi ce­nę

Usta­wi­li; przed ty­mi trud­no czło­wie­kiem być

Do­brym; ci do­my nisz­czą, ci pań­stwa ubo­żą,

A rze­kę, że i gu­bią (Tro­ja, po­znasz po­tym!),

A przy­kła­dem zaś swo­im ja­ko wiel­ką licz­bę

Dru­gich przy so­bie psu­ją. Patrz, ja­kie or­sza­ki

Dar­mo­ja­dów za ni­mi, któ­rzy usta­wicz­nym

Próż­no­wa­niem a zbyt­kiem ja­ko wie­prze ty­ją.

Z te­go sta­da, mnie­ma­cie, że się któ­ry przy­da

Do po­słu­gi oj­czy­zny? Ja­ko ten we zbroi

Wy­trwa, któ­re­mu cza­sem i w je­dwa­biu cięż­ko?

Ja­ko straż bę­dzie trzy­mał, a on i w po­łu­dnie

Prze­sy­piać się na­uczył? Ja­ko stos wy­trzy­mać

Ma nie­przy­ja­cie­lo­wi, któ­ry usta­wicz­nym

Pi­jań­stwem zdro­wie stra­cił? Ta­ki­mi się czu­jąc,

A po­dob­no nie czu­jąc, na woj­nę wo­ła­ją:

Bo­że, daj mi z ta­ki­mi męż­mi za­wż­dy czy­nić!

ME­NE­LAUS

Wiecz­ne świa­tło nie­bie­skie i ty, płod­na zie­mi,

I ty, mo­rze sze­ro­kie, wy, wszy­scy bo­go­wie,

I wy­so­cy, i ni­scy, świad­ki mi dziś bądź­cie,

Żem rze­czy spra­wie­dli­wej od Tro­ja­nów żą­dał,

Abych był krzyw­dy wiel­kiej i ze­lże­nia swe­go

Na­gro­dę ja­ką wziąć mógł; ni­cem nie otrzy­mał,

Je­no śmiech ludz­ki, a żal ser­decz­ny tym więt­szy.

Na was te­dy krzyw­dę swą i ża­łość nie­zmier­ną

Kła­dę, moż­ni bo­go­wie; je­śli ser­cem czy­stym

Tę proś­bę do was czy­nię, po­mści­cie ze­lże­nia

I mej krzyw­dy tak ja­snej: daj­cie mi na gar­dle

Usieść Alek­san­dro­wym i miecz krwią na­po­ić

Czło­wie­ka be­zec­ne­go, po­nie­waż i on mej

Ze­lży­wo­ści daw­no syt i dziś się ją kar­mi.

CHO­RUS

O bia­ło­skrzy­dła mor­ska pła­wacz­ko,

Wy­cho­wa­ni­co Idy wy­so­kiej,

Ło­dzi bu­ko­wa, któ­raś gład­kiej

Twa­rzy pa­ste­rza Pry­jam­czy­ka

Mo­kry­mi sło­nych wód ścież­ka­mi

Do prze­zro­czy­stych Eu­ro­to­wych

Bro­dów no­si­ła!

Coś to zoł­wi­com za bra­to­wą,

Có­rom szla­chet­nym Pry­ja­mo­wym,

Cnej Po­lik­se­nie i Ka­san­drze

Wiesz­czej, przy­nio­sła?

Za któ­rą oto w tro­py pro­sto,

Ja­ko za zbie­głą nie­wol­ni­cą,

Pręd­ka po­go­nią przy­bie­ża­ła.

To­li on sław­ny upo­mi­nek

Al­bo pa­mięt­ne, któ­rym lu­by

Sę­dzie­mu wy­rok ze wszech We­nus

Bo­giń pięk­niej­sza za­pła­ci­ła,

Kie­dy na Idzie sto­ko­rod­nej

Śmier­ci pod­le­gły nie­śmier­tel­ne

Uznaw­ca twa­rzy ro­ze­zna­wał?

Swar był po­cząt­kiem i nie­zgo­da

Twe­go mał­żeń­stwa, Pry­ja­mi­cze.

Nie śmiem źle tu­szyć, nie śmiem, ale

Le­d­we nie ta­kiż ko­niec bę­dzie.

Nie­chaj­że się ja, moż­na Cy­pri,

Ni­nacz cu­dze­go nie za­pa­trzam!

Niech to­wa­rzy­sza życz­li­we­go,

Jed­ne­mu ło­żu przy­ja­cie­la,

Mam z ła­ski two­jej; in­szy, wię­cej

Chcą li, niech pro­szą!

Oczy ła­ko­me si­ła lu­dzi

Za­wio­dły, lecz kto w kry­gi żą­dzą

Mógł ująć, w dłu­gim bez­pie­czeń­stwie

Dni swych uży­wie. Przyj­dą, przyj­dą

Nie­daw­no cza­sy, że roz­bój­cę

Roz­bój­ca zni­dzie; ten mu słod­ki

Sen z oczu ze­trze i bez­piecz­ne

Ser­ce za­trwo­ży, kie­dy trą­by

Ogrom­ne za­grzmią, a pod mu­ry

Nie­przy­ja­ciel­skie sta­ną szań­ce.

An­te­nor, Pria­mus

AN­TE­NOR

Iż mo­ja wier­na ra­da u cie­bie, o wiel­ki

Kró­lu, waż­na nie by­ła, że­byś był He­le­nę

Gre­kom wy­dać roz­ka­zał, a tę nie­wąt­pli­wą

Wiel­kiej woj­ny po­chod­nią co na­prę­cej zga­sił,

Te­raz, co po­tym idzie, w czas cię upo­mi­nam,

Abyś czuł o po­trze­bie i o pew­nej woj­nie,

Tak pew­nej, ja­ko mię tu dziś przed so­bą wi­dzisz.

Sły­sza­łeś, ja­ko cię dziś po­sło­wie że­gna­li

I nas wszyt­kich przy to­bie. Po­gra­nicz­ni pi­szą

Sta­ro­sto­wie, że grec­kie woj­ska się ścią­ga­ją

Do Au­li­dy; w tym wąt­pić nie po­trze­ba, że ci

Do nas pój­dą: ina­czej ani by tu by­li

Po­słów swych po­sy­ła­li, ani tak su­ro­wie

0 swą krzyw­dę mó­wi­li. A tak nie miesz­ka­jąc,

Pó­ki brze­gu mor­skie­go ostat­ka nie stra­cim,

Por­ty na­przód i zam­ki po­gra­nicz­ne spi­żą

I ludź­mi do­brze opatrz; hoł­dow­nym ksią­żę­tom

Roz­każ być po­go­to­wiu; żoł­nie­rzom przy­po­wiedz

Służ­bę; szpie­gi ro­ze­szli; straż miej i na mo­rzu,

I na zie­mi, aby cię łac­ni nie­go­to­wym

Gre­ko­wie nie za­sta­li. To jest ra­da mo­ja.

PRIA­MUS

Ja­ko­byś już na oko, do­bry An­te­no­rze,

Nie­przy­ja­cie­la wi­dział, tak się, wi­dzę, bo­isz.

AN­TE­NOR

O kró­lu, te­raz się bać le­piej, bo za ta­ką

Bo­jaź­nią i opatrz­ność, i go­to­wość ro­ście.

Won­czas już próż­ny roz­mysł, bo już abo się bić,

Abo ucie­kać trze­ba: trze­cie­go nic nie masz.

PRIA­MUS

A ja, ow­szem, na do­brej pie­czy wszyt­ko mieć chcę,

Aby nam do tak na­głych ucie­czek nie przy­szło.

AN­TE­NOR

Daj to Bo­że! A to zaś co za bia­ła­gło­wa

Z wło­sy roz­tar­ga­ny­mi i twa­rzy tak bla­dej?

Drżą na niej wszyt­ki człon­ki, pier­sia­mi pra­cu­je,

Oczy wy­wra­ca, gło­wą krę­ci: to chce mó­wić,

To za­milk­nie.

PRIA­MUS

Mo­ja to nie­szczę­śli­wa có­ra,

Ka­san­dra; wi­dzę, że ją duch Apol­li­no­wy

Zwy­kły na­gar­nął; nie lża, je­no jej po­słu­chać.

KA­SAN­DRA

Po co mię próż­no, sro­gi Apol­lo, tra­pisz,

Któ­ry, wiesz­cze­go du­cha daw­szy, nie da­łeś

Wa­gi w sło­wiech, ale me wszyt­ki pro­roc­twa

Na wiatr idą nie ma­jąc u lu­dzi wię­cej

Wia­ry nad ba­śni próż­ne i sny zni­ko­me?

Ko­mu ser­ce spę­ta­ne al­bo pa­mię­ci

Zgu­ba mo­jej po­mo­że? Ko­mu z ust mo­ich

Duch nie mój uży­te­czen i zmy­sły wszyt­ki

Cięż­kim, nie­zno­śnym go­ściem opa­no­wa­ne?

Próż­no się odej­mu­ję, gwałt mi się dzie­je;

Nie wład­ne da­lej so­bą, nie je­stem swo­ja.

Ale gdzie­żem, prze Bo­ga? Świa­tła nie wi­dzę,

Noc mi ja­kaś przed oczy na­gła upa­dła.

Owóż ma­my dwie słoń­cy, owóż dwie Troi,

Owóż i ła­ni mo­rzem głę­bo­kim pły­nie.

Nie­szczę­śli­wa to ła­ni, złej wróż­ki ła­ni.

Broń­cie brze­gów, pa­ste­rze, nie do­pusz­czaj­cie

Tej nie­zda­rzo­nej go­ście nig­dziej do zie­mie!

Nie­szczę­śli­wa to zie­mia i brzeg nie­szczę­sny,

Gdzie ta ła­ni wy­pły­nie; nie­szczę­sna knie­ja,

Gdzie wni­dzie i gdzie gład­ki swój bok po­ło­ży.

Wszyt­ki sto­py, wszyt­ki jej ło­ży­ska mu­szą

Krwią opły­nąć; upa­dek, po­żo­gę, pust­ki

Z so­bą nie­sie. O wdzięcz­na oj­czy­zno mo­ja,

0 mu­ry, nie­śmier­tel­nych rę­ku ro­bo­to!

Ja­ki ko­niec was cze­ka? Cie­bie, mój bra­cie,

Stró­żu oj­czy­zny, do­mu za­cna pod­po­ro,

Wko­ło mu­rów tro­jań­skich te­sal­skie ko­nie

Włó­czyć gro­żą, a two­je ozię­błe cia­ło

Bę­dzie li chciał nie­szczę­sny ociec po­cho­wać,

Mu­si je u roz­bój­ce zło­tem ku­po­wać.

Nie­prze­pła­co­ny du­chu, z to­bą po­spo­łu

I oj­czy­zna umar­ła: jed­naż mo­gi­ła

Obo­je was przy­kry­je. Lecz i ty, sro­gi

Tru­po­kup­cze, nie­daw­no i sam po­lę­żesz,

Strza­łą nie­męż­nej rę­ki pręd­ką ob­jeż­dżon.

Cóż po­tym? Kło­da le­ży, a ze pnia przed­się

No­wa ró­zga wy­ro­sła i nad na­dzie­ję

Pręd­ko ku gó­rze idzie. A to co za koń

Tak wiel­ki na po­bo­ju sam je­den stoi?

Nie wódź­cie go do staj­niej, ra­dzę, nie wódź­cie:

Bi­je ten koń i ka­sze; spal­cie go ra­czej,

Je­śli sa­mi od nie­go zgo­rzeć nie chce­cie.

Czuj­cie, stró­że: noc idzie, noc po­dej­źrza­na.

Wiel­ki ogień ma po­wstać, tak wiel­ki ogień,

Że wszyt­ko ja­ko w bia­ły dzień wi­dać bę­dzie,

Ale na­za­jutrz zaś nic wi­dać nie bę­dzie.

Wten­czas, oj­cze, ani już bo­gom swym du­faj,

Ani się po­świę­co­nych oł­ta­rzów ła­paj:

Okrut­ne­go lwa szcze­nię za to­bą bie­ży,

Któ­re cię pa­znok­ta­mi przej­mie ostry­mi

I krwią two­ją swe gar­dło głod­ne na­sy­ci

Sy­ny wszyt­ki po­bi­ją, dziew­ki w nie­wo­lą

Za­bio­rą; dru­gie g'wo­li tru­pom umar­łym

Na ich gro­biech bić bę­dą. Mat­ko, ty dzia­tek

Swo­ich pła­kać nie bę­dziesz, ale wyć bę­dziesz!

CHO­RUS

Rzuć­my się co na­prę­cej, a na po­kój gdzie

Wy­pro­wadź­my tę pan­nę upra­co­wa­ną!

An­te­nor, Pria­mus

AN­TE­NOR

Te sło­wa, kró­lu, nie są ku wy­ro­zu­mie­niu

Na­zbyt trud­ne, a zgo­ła to­bie i oj­czyź­nie

Upad opo­wia­da­ją; prze Bo­ga cię pro­szę,

Nie waż ich so­bie lek­ce ani miej za ba­śni!

PRIA­MUS

Jesz­cze te­go nie­pra­wie ta prze­ciw­na wied­ma

W mię wmó­wi­ła, że­bych się miał bać; ale przed­się

Po­stra­szy­ła mię nie­co, zwłasz­cza że mi przy­szedł

Sen na pa­mięć żo­ny mej; bo gdy z tym złym sy­nem,

Alek­san­drem, cho­dzi­ła, ma­ło przed zlę­że­niem

Śni­ło się jej już na dniu, że mia­sto dzie­cię­cia

Po­chod­nią uro­dzi­ła.

AN­TE­NOR

I jam też to, kró­lu,

Jesz­cze na­ten­czas wie­dział i po­mnie, ja­ko to

Wieszcz­ko­wie wy­kła­da­li, że to dzie­cię mia­ło

Upad oj­czyź­nie przy­nieść; cze­go, wi­dzę, bli­sko.

PRIA­MUS

Do­brze to po­mnisz, ale i jam był roz­ka­zał

Grze­chu te­go nie ży­wić; daw­no to na pusz­czy

Wil­cy mie­li roz­dra­pać i ko­ści nie­szczę­sne

Po pu­stych gó­rach roz­nieść.

AN­TE­NOR

A le­piej by­ło, niż­li nam przeń wszyt­kim zgi­nąć.

Co za więź­nia to ma­my? Ubiór to jest grec­ki.

Rot­mistrz, Wię­zień

ROT­MISTRZ

Tak­ci, pa­no­wie; wy tu ra­dzi­cie, a w po­lu

Gre­ko­wie nas wo­ju­ją. Wczo­ra o po­łu­dniu

Pięć ga­ler ich przy­pa­dło na tro­jań­skie brze­gi.

Lu­dzi wpraw­dzie nie bra­li ani też pa­li­li,

Ale co­kol­wiek by­ło w po­lu by­dła, wzię­li.

Ja­ko nas tam nie­wiel­ki na­ten­czas był po­czet,

Ku­siw­szy się kil­ka­kroć o nie, mu­sie­lich­my

Na osta­tek dać po­kój; kil­ka głów jest przed­się

Za­bi­tych, ten sam je­den tyl­ko po­ima­ny;

Na pró­bie to po­wie­dział, że grec­kie­go woj­ska

Ty­siąc ga­ler na ko­twiach po­go­to­wiu stoi

W Au­li­dzie, któ­rzy tyl­ko na po­sły cze­ka­ją.

A ci je­śli He­le­ny na­zad nie przy­nio­są

(Ja­koż wi­dzę, że bez niej tak na mo­rze wsie­dli),

Wszyt­ko się woj­sko te­dyż ma ru­szyć i pro­sto

Ku Troi ża­gle po­dać; wszak tak?

WIĘ­ZIEŃ

Nie­po­chyb­nie.

ROT­MISTRZ

Het­ma­nem Aga­mem­non?

WIĘ­ZIEŃ

Ten, brat Me­ne­la­ów.

PRIA­MUS

Każ więź­nia te­go scho­wać i opa­trzyć do­brze!

To więc już, An­te­no­rze, in­sza niż pro­roc­twa

Al­bo sny bia­ło­głow­skie; ale wszy­scy przed­się

W je­den cel przed się bi­ją. Ju­tro co na­ra­niej

W ra­dę wnidź­my, a stam­tąd już ani wy­chodź­my,

Aż obro­nę ura­dzim.

AN­TE­NOR

Ba­czę, że jej trze­ba,

Acz mi to sło­wa przy­kre i coś nie bez wróż­ki;

Na każ­dy rok nam ka­żą ra­dzić o obro­nie;

Ba, radź­my też o woj­nie, nie wszyt­ko się broń­my:

Radź­my, ja­ko ko­go bić; le­piej, niż go cze­kać!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top