2. Klucz od studni Przepaści
Jessamine Harris siedziała za biurkiem i stukała długopisem w brązowy blat. Spędzała drugą godzinę, próbując wymyślić sposób na znalezienie środków, dzięki którym będzie mogła opłacić wszystkie rachunki. Dotacje od rządu nigdy nie wystarczały, a w tamtym miesiącu otrzymała wyjątkowo mało darowizn. Na domiar złego do sierocińca trafiła trójka nowych dzieci i jedno z nich było niemowlakiem, więc potrzebowało więcej opieki oraz pieniędzy. Z ubraniami dla swoich podopiecznych nie miała problemu, bo zawsze można było zorganizować jakąś zbiórkę, poza tym, kiedy któreś dziecko wyrastało ze swoich rzeczy, to oddawało je młodszym kolegom. Niestety, niemowlęta potrzebowały pieluch oraz mleka i to w dużej ilości, a nie były to tanie rzeczy. Bała się, że będzie musiała potrącić z pensji pracownikom i ta myśl ją dobijała. Miała niewielu ludzi, na których mogła liczyć, ale ci, którzy razem z nią pracowali w sierocińcu dawali z siebie wszystko i zasługiwali na premię, a nie coraz niższą wypłatę. Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później odejdą, ponieważ w końcu też muszą za coś żyć. Z przyjemnością dałaby im tyle pieniędzy, ile potrzebowali, ale nie miała absolutnie żadnych funduszy na zbyciu. Prowadzenie domu sierot to nie był zbyt dobrze płatny biznes. Nie zależało jej oczywiście na bogactwie. Gdyby tego właśnie chciała, to zostałaby prawnikiem lub lekarzem, ale ciężko było ukryć, że ideałami nie dało się wykarmić niechcianych dzieci. Czasem była zmęczona swoją pracą i odwiecznym błaganiem różnych instytucji o datki. Miała ochotę odejść spokojnie na emeryturę, ale z drugiej strony, bała się tego dnia, gdyż nie miała komu powierzyć swojego stanowiska, a nie chciała dać go komuś, kogo nie znała. Tyle słyszała o różnych dyrektorach takich placówek, którzy znęcali się nad dzieciakami, a te przez lata żyły w piekle. Kobieta aż wzdrygała się na samą myśl o podniesieniu na kogoś ręki, dlatego też wracała do punktu wyjścia, w którym po raz kolejny prosiła o wsparcie finansowe. Uparcie ukrywała przed wychowankami, że było coraz gorzej, choć była pewna, że starsze dzieciaki zauważały, iż sierociniec był na skraju upadłości, podobnie jak ona dostrzegała, że w jej czarnych jak noc włosach zaczęła się pojawiać siwizna. W kiepskich momentach myślała o tym, że może przestała wiązać koniec z końcem, ponieważ nie miała już takiej siły przebicia jak dawniej. Kiedy była energiczną, dwudziestoletnią idealistką mogła przez miesiąc wydzwaniać codziennie do kilkudziesięciu fundacji i do każdej osoby mówić z takim samym przekonaniem, a teraz straciła tą siłę. Musiała wreszcie przyznać, że była stara i zmęczona. Przydałby jej się ktoś do pomocy, ale z tym także wiązały się koszty.
Przez głowę przemknęła jej nieproszona myśl o propozycji, którą wczoraj dostała. Jessamine zadrżała. Nie powinna była w ogóle o tym myśleć, ale z przerażeniem odkryła, że znowu ją rozważała. Rozumiała, że to było niemoralne, ale pieniądze były jej tak bardzo potrzebne, że z każdą chwilą była coraz bliższa zgodzeniu się.
Jej wewnętrzną walkę przerwało pukanie do drzwi. Kobieta wyprostowała się na krześle i poprawiła okulary, które zsunęły się jej na koniec nosa. Obowiązki ją wzywały.
- Proszę - powiedziała donośnym, aczkolwiek uprzejmym tonem.
Na progu stanęła dobrze znana jej Amarissa Davies. Nie dało jej się pomylić z nikim innym. Biało-czarne włosy dziewczyny były jedyne w swoim rodzaju. Pamiętała dzień, w którym zobaczyła co nastolatka sobie zrobiła i początkowo zwróciła jej uwagę oraz kazała wrócić do naturalnego koloru, ale widząc smutek w brązowych oczach Amarissy, westchnęła ciężko i ostatecznie pozwoliła jej farbować włosy. Ta sama sytuacja powtórzyła się, gdy Davies zapragnęła zrobić sobie pierwszy tatuaż w wieku szesnastu lat. Po wielu prośbach Jessamine poddała się i podpisała jej pozwolenie, a potem kolejne i następne, aż podpisywanie ich stało się dla niej zwykłą formalnością. Kobieta nie potrafiła odmawiać swoim wychowankom, bo wiedziała, że i tak mieli wyjątkowo trudne życie, przebywając w sierocińcu, a do panienki Davies miała szczególną słabość z powodu tego, że patrzyła jak dorastała. Zazwyczaj niemowlęta szybko odnajdywały nowy dom, a na pewno szybciej niż starsze dzieci, ale Amarissy nikt nigdy nie chciał wziąć. Na początku kobieta sądziła, że to dlatego, iż znaleźli ją tak naprawdę przed sierocińcem bez żadnych dokumentów. Mimo zapewnień, że niemowlę było zdrowe, niektórzy miewali wątpliwości co do adopcji takich sierot, bo nie było wiadomo skąd pochodzą i obawiali się, że jakaś biologiczna matka narkomanka albo ojciec alkoholik pojawią się nagle, a potem zażądają pieniędzy za milczenie. Harris postanowiła zatem nieco naginać prawdę i twierdzić, że rodzice Amarissy nie żyli w nadziei, że ktoś wreszcie zaadoptuje dziewczynkę, ale tak się nie stało. Z roku na rok jej szanse malały, a gdy była nastolatką stało się oczywiste, że nikt już jej nie weźmie do siebie. Może to właśnie współczucie, a także przywiązanie do dziewczyny sprawiało, że Jessamine szła na te wszystkie ustępstwa. Normalnie nie pozwoliłaby żadnemu dzieciakowi zrobić sobie tatuażu, ponieważ mogło to odstraszyć potencjalną rodzinę zastępczą, ale zarówno ona, jak i Amarissa zdawały sobie sprawę, że to się raczej nie wydarzy, chociaż żadna z nich nie powiedziała tego na głos.
- Dzień dobry, Amarisso. Usiądź - Wskazała dłonią na krzesło, a jej wychowanka posłusznie spełniła polecenie. Kobieta zauważyła, że Davies miała zaciśnięte usta, co oznaczało, iż nastolatka coś nabroiła. Robiła tak, odkąd była dzieckiem i zawsze miała wówczas taką samą minę. Harris powstrzymała uśmiech, przypominając sobie o tym, że Amarissa niedługo odejdzie, więc lepiej jej tego nie utrudniać, okazując zbyt dużo uczucia.
- Nie wiem czy taki dobry - wymamrotała ponuro, spuszczając wzrok na swoje dłonie.
- Nie rozumiem. Wydaję mi się, że pogoda dziś dopisuje - odparła Jessamine, udając, że nie widziała powodów do tego, by dzień okazał się zły.
- Tak, ale nie o to chodzi - przyznała cicho. - Muszę coś pani powiedzieć, bo pewnie i tak w końcu by to wyszło.
- Słucham, co takiego się stało? - zapytała z ciekawością dyrektorka sierocińca.
- Wyrzucili mnie z pracy - wydusiła z siebie nastolatka zdenerwowana. Popatrzyła na Jessamine ze strachem, tak jak wtedy, gdy miała pięć lat i przyłapano ją na podjadaniu w kuchni. Kobieta otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Przecież wczoraj był twój pierwszy dzień. George mi obiecał, że zapewni ci pracę - powiedziała i obmyślała już epitety, jakimi obdarzy swojego znajomego.
- Tak, ale spóźniłam się i zostałam zwolniona. Nie zdążyłam nawet zrobić jednej filiżanki kawy - westchnęła zawstydzona Amarissa.
- Boże, Amarissa, czy ty nie wiesz, jak działają budziki? Gdybyś choć trochę tam popracowała, to może bym cię jakoś wybroniła, ale chyba rozumiesz jak tragicznie wygląda spóźnianie się pierwszego dnia - strofowała ją zmęczonym głosem Harris. Pozwoliła dziewczynie zostać w sierocińcu, dopóki nie dostanie pierwszej wypłaty, za którą będzie mogła wynająć coś swojego. Załatwiła jej nawet pracę w kawiarni u George'a, trzepocząc przez godzinę sztucznymi rzęsami w jego kierunku.
- Wiem, ale przez całą noc miałam koszmary i byłam padnięta, no i zaspałam, pani H - tłumaczyła się.
- To nie jest dobra wymówka - stwierdziła ostro, ignorując przybity ton nastolatki. - Jesteś dorosła, dlatego powinnaś zacząć się tak zachowywać.
- Przepraszam, ma pani rację - odrzekła skruszona wychowanka. - Wyniosę się jutro albo nawet jeszcze dzisiaj, jeżeli zdołam się spakować, a założę się, że tak, bo nie mam za wiele rzeczy. Bardzo mi przykro, że sprawiłam pani tyle problemów.
Davies wstała i z zawieszoną nisko głową ruszyła w kierunku drzwi. Uczucie Jessamine do Amarissy wygrało. Znała ją za długo, by tak po prostu ją wyrzucić. Wystarczyło, że matka dziewczyny tak postąpiła.
- Poczekaj - zatrzymała ją. - Wracaj, proszę.
Nastolatka zajęła z powrotem swoje miejsce naprzeciwko niej.
- Nie kazałam ci się wynieść, gdy znalazłam ci pracę i nie wyrzucę cię teraz, kiedy ją straciłaś - powiedziała spokojnie starsza kobieta, a na twarzy Amarissy odmalowała się nieopisana ulga. - Pamiętam, że obiecałam ci dach nad głową, dopóki nie zarobisz pierwszych pieniędzy, a ja dotrzymuję danego słowa, więc ta umowa nadal obowiązuję, jednak postaraj się znaleźć pracę jak najszybciej, w porządku?
- Jasne, pani H, bardzo dziękuje. Jestem tak cholernie wdzięczna... - dziękowała jej wychowanka, kładąc rękę na sercu, z którego spadł ogromny ciężar.
- Język, Amarissa - zbeształa ją Jessamine. - A teraz bądź tak miła i sprawdź czy Mary nie potrzebuje pomocy przy niemowlaku.
- Oczywiście - odparła dziewczyna z odzyskanym zapałem i wybiegła z jej biura, trzaskając drzwiami. Dyrektorka wzniosła oczy do nieba, zastanawiając się co z niej wyrośnie.
Kiedy wróciła spojrzeniem do dokumentów, zobaczyła mały świstek papieru, który był bardzo cenny oraz niezwykle kuszący. Kobieta oparła twarz na dłoniach i przymknęła powieki. To była tylko jedna osoba, jedno życie, a była w stanie uratować ich o wiele więcej. Nie zorientowała się nawet, kiedy sięgała po swoją komórkę i wpisywała kolejne cyfry. W głowie usłyszała słowa ojca, które często jej powtarzał, gdy żył. ,,Nie ma nic bardziej okrutnego niż idealizm, albowiem nie pozostawia miejsca na rzeczywistość, na ułomność natury ludzkiej, jej - wręcz konieczne – ograniczenia." Był to cytat jego ulubionego pisarza, ale Jessamine nie mogła sobie przypomnieć, jak się nazywał. Wiedziała jedynie, że pochodził ze Szwecji.
- Zgadzam się - rzuciła głucho do telefonu. Nie usłyszała odpowiedzi, tylko zimny i bezlitosny głos jej ojca w głowie. Nie ma nic bardziej okrutnego niż idealizm, albowiem nie pozostawia miejsca na rzeczywistość, na ułomność natury ludzkiej... Nie ma nic bardziej okrutnego.
***
Niemowlę trzymane przez Amarissę ucichło na skutek cichego nucenia i kołysania w jej ramionach. Dziewczyna czuła oddech dziecka w zagłębieniu swojej szyi. Rozmyślała o tym jak można było zostawić takiego szkraba samego. Co prawda, pani H niejednokrotnie jej powtarzała, żeby nie była tak ostra w swoich osądach, bo nie znała historii innych ludzi, ale nie umiała sobie wyobrazić braku miłości do własnego potomka. Dziewczyna przywiązywała się nawet do porzuconych sierot, które zostawały adoptowane po kilku miesiącach, a co dopiero gdyby urodziła własne. Jessamine tłumaczyła jej, że po prostu miała instynkt macierzyński, co było prawdopodobnie spowodowane tym, że często pomagała w opiece nad wychowankami, ale dyrektorka podkreślała, że nie każdy miał chęć posiadania dziecka czy warunki do tego, jednak nastolatka była głucha na jej wywody. Spędziła ona za dużo czasu, pielęgnując w sobie rozgoryczenie z powodu porzucenia przez rodziców i nie umiała zaakceptować tego, że ktoś patrzył na sprawę inaczej niż ona.
- Nie wiem, jak ty to robisz - zagadnęła ją Mary, niska i krępa kobieta pracująca w sierocińcu od jakichś pięciu lat. Ponoć zatrudniła się tam po śmierci dziecka, ale Amarissa nigdy jej nie zapytała czy to prawda. - Przy tobie zawsze się uspokajają. Masz rękę do dzieci.
Dziewczyna posłała jej promienny uśmiech. Lubiła jej towarzystwo, ponieważ traktowała ją jak dorosłą od bardzo dawna. Dla Jessamine wszyscy wychowankowie byli dzieciakami, których traktowała mniej lub bardziej surowo, ale Mary uważała ją za równą sobie i chyba dlatego tak ją uwielbiała.
- Dziękuję - odparła szeptem, aby nie zbudzić malucha, a następnie delikatnie odłożyła go do kołyski. - Z tym było trudniej, bo miał kolkę.
- Biedactwo - skomentowała kobieta i przesunęła grubymi palcami po jego skroni. - Szkoda tych małych.
- Fakt - przytaknęła jej nastolatka i przez moment była pewna, że niemowlę się obudzi, ale ono spało jak zabite.
- Co ja bez ciebie zrobię? - westchnęła smutno. - Zostanę sama z tymi bachorami.
- Poradzisz sobie, Mary - powiedziała pokrzepiająco. - Tylko ty potrafisz krzyknąć tak głośno, że cały budynek zamiera ze strachu.
Kobieta zdzieliła ją lekko w ramię i obdarzyła na wpół obrażonym, na wpół rozbawionym spojrzeniem.
- Bez przesady, nie jestem aż taka straszna - obruszyła się.
- Wiem, a na razie nie musisz się martwić moim odejściem, ponieważ póki co się na to nie zanosi - uspokoiła ją Amarissa, chociaż nie czuła się dobrze z powodu swojego zwolnienia. Żyła obecnie na łasce pani H i nie podobało jej się to, aczkolwiek nie miała na razie lepszej alternatywy. - Wyrzucili mnie z pracy i pani Harris się nade mną zlitowała, więc nie wyleciałam na bruk.
- Co ty opowiadasz? - zapytała zaskoczona kobieta. - A nie dostałaś przypadkiem tej pracy wczoraj?
- Tak, ale to długa historia - stwierdziła, momentalnie tracąc resztki dobrego humoru.
- Dobrze. Nie chcesz, to nie mów - zawyrokowała chłodno Mary. - Jeśli jednak chcesz mojej porady, to sugeruję, żebyś się przebrała, gdyż masz na sobie wymiociny dziecka, moja droga.
Pracownica sierocińca wskazała na jej szarą koszulkę, na której odznaczała się biała plama. Najwidoczniej nowemu mieszkańcowi tego przybytku trochę się ulało, kiedy nie patrzyła. Nastolatka pożegnała się z kobietą krótko i poszła do swojego pokoju, żeby jakoś zaradzić temu problemowi.
Amarissa miała to szczęście otrzymać pokój dwuosobowy, co oznaczało, że nie było w nim takiego tłumu jak w innych pomieszczeniach, chociaż czasami zdarzało się, że gdy sierociniec był przepełniony, to musiała przyjąć dodatkową osobę, oddając jej do użytku podłogę. Obecnie nie dzieliła z nikim pokoju, gdyż jej poprzednia współlokatorka została adoptowana. Samotność jej jednak nie przeszkadzała. Wychowując się w tym miejscu, nauczyła się, że samotność to dar, którego nie wolno marnować.
Dziewczyna weszła do łazienki i wrzuciła workowaty t-shirt do miski, którą napełniła wodą. Ukradkiem zerknęła na swoje odbicie w lustrze. Nie uważała się za szpetną, ale była zdania, że do piękności także było jej daleko. Co z tego, że miała duże piwne oczy, jeżeli brakowało jej długich i gęstych rzęs? Próbowała podkreślać oczy czarnym eyelinerem, który dostała kiedyś od jednej z młodszych dziewczyny zarabiającej za pomocą swoich wdzięków, ale nie szło jej to za dobrze i jeszcze nigdy nie udało jej się namalować odpowiedniej kreski. Ostatecznie za każdym razem wychodziła jej rozmazana, a Amarissa była zbyt zawstydzona, by poprosić kogoś o pomoc, ponieważ uważała, że nastolatka, a właściwie to już dorosła kobieta, powinna była znać się na takich rzeczach.
Jej twarz była owalna i wyglądałoby to nieźle, gdyby nie nos, który w jej mniemaniu był zbyt zadarty, ale nic nie mogło się równać z uśmiechem dziewczyny. Kiedy miała zaciśnięte usta, wszystko było w porządku, ale gdy pokazywała zęby, to aż się wzdrygała, zresztą nie tylko ona. Nie dość, że były nieco krzywe, to jeszcze dwa przednie u góry dzieliła nieprzyjemnie wyglądająca diastema. Amarissa natychmiast zacisnęła odruchowo usta. Niestety, nie wszystkie dzieciaki chciały zrozumieć, że nie miała żadnego wpływu na owy mankament i często się z niej naśmiewały, nadając jej różnorakie przezwiska. Osiemnastolatka z czasem przestała zwracać na to uwagę, ale swego czasu, było to dla niej niezwykle krzywdzące.
Prawdopodobnie właśnie te wszystkie wady w jej wyglądzie spowodowały, że zapragnęła mieć tatuaż. Mogła mieć w końcu na sobie coś, co by się jej podobało i na wybór, czego miałaby wpływ. Długo się zastanawiała nad tym, co powinna sobie wytatuować, ale nie potrafiła znaleźć żadnego wzoru, który byłby dla niej znaczący. Udało jej się przekonać panią H, by podpisała jej pozwolenie na tatuaż, kiedy skończyła szesnaście lat, lecz nadal nie miała pomysłu. Wreszcie po zadaniu pytania przez tatuażystę, w oczy rzucił jej się zeszyt do matematyki, w którym więcej było bazgrołów niż mądrych rzeczy. Amarissa pokazała zdziwionemu mężczyźnie rysunek lodów w wafelku, który stworzyła, gdy nauczycielka tłumaczyła jakieś zagadnienie z geometrii.
Jessamine była odrobinę zaskoczona jej wyborem, ale najwyraźniej uznała, że skoro przyłożyła do tego rękę, to nie powinna marudzić. Od tamtej pory skórę Amarissy przyozdobiło więcej równie zabawnych tatuaży, takich jak pastelowe serduszka, owieczka, lizak i koń z karuzeli weneckiej, która znajdowała się niedaleko jej szkoły. Były to różne rzeczy, na które w danej chwili miała ochotę, a jako że nie miała prawie nic, to wszystkie wydawały jej się ważne. Tym sposobem całe ręce dziewczyny pokryte były kolorowym tuszem, który uwielbiała.
Amarissa wróciła do pokoju ubrana w różowy stanik i czarne dresy. Z niechęcią otworzyła swoją szafę i wyciągnęła z niej rozciągniętą bluzkę z napisem ,,Córeczka tatusia", co nieodmiennie ją bawiło, ponieważ jedynym mężczyzną, którego mogła nazywać tatusiem był jej ewentualny sponsor. Na tę myśl przypomniała sobie o ofercie Lysandra. On zdecydowanie wydawał się być typem chłopaka, który chętnie by ją sponsorował, gdyby mu na to pozwoliła. Nie planowała tego jednak w najbliższej przyszłości, mimo, że może powinna.
Nastolatka westchnęła ciężko i zaczęła zaplatać sobie warkocze. Powoli podeszła do okna, na którym stało kilka jej roślin. Oczywiście jej ukochany filodendron o wielkich, zielonych liściach, a także storczyk, fiołek oraz szałwia.
- Jak się dziś macie? - zagruchała pieszczotliwie, jakby były jej dziećmi, a nie roślinami. - Zaraz dam wam pić.
Dziewczyna wzięła plastikową, czerwoną konewkę z podłogi i napełniła ją w łazience, a potem z uśmiechem zaczęła ją wlewać do poszczególnych doniczek.
- Mam nadzieję, że mieliście bardziej udany dzień niż - stwierdziła ponuro, ale przypomniała sobie o tym, że przecież ostatecznie miała dach nad głową i dodała:
- W sumie mogło być gorzej, więc nie będę narzekać.
Nagle usłyszała za sobą pojedynczy męski chichot i zamarła. Odwróciła się gwałtownie, licząc, że to była tylko jej wyobraźnia, ale zawiodła się. Na jej łóżku siedział nieznany mężczyzna w garniturze, którego Amarissa widziała po raz pierwszy w życiu. Miał gęste ciemnobrązowe włosy i oczy o tej samej barwie, które przeszywały ją świdrującym spojrzeniem. Miał może ze trzydzieści lat, nie więcej.
- Kim pan jest? - zapytała ostro, ale nakazała sobie zachować spokój. To na pewno był jeden z przyszłych rodziców adopcyjnych i zwyczajnie pomylił pokoje, dlatego spytała nieco mniej agresywnie:
- Jak mogę panu pomóc?
- Ładne roślinki - skomentował ewidentnie rozbawiony, a w nastolatce narodziło się niepokojące przekonanie, że przyszedł tu właśnie do niej. Nieznajomy wstał, sprawiając, że łóżko zaskrzypiało od jego ciężaru, a następnie ruszył w jej kierunku. Ciało dziewczyny stężało, jednak mężczyzna udawał, że tego nie dostrzegł i skupił się na zawartości doniczek. Dotknął liści szałwii i prędko podniósł palce do ust, aby na nie podmuchać tak, jakby go to oparzyło.
- Kim pan jest? - powtórzyła ze strachem. Głowa mężczyzny przekrzywiła się, a w oczach błysnęła ciekawość. Był od niej dużo wyższy, bo sięgała mu do połowy ramienia.
- Doprawdy, dziecko, rozumiem, że się dawno nie widzieliśmy, ale łudziłem się, że może mnie poznasz - powiedział, a jego twarz wyrażała dezaprobatę. Amarissa zlustrowała go wzrokiem, ale ponownie doszła do wniosku, że nigdy wcześniej go nie spotkała, lecz ten człowiek zachowywał się, jakby znali się od lat.
- Bardzo mi przykro, ale musiał mnie pan z kimś pomylić - odrzekła niepewnie. Nieznajomy wydawał się być jednak przekonany o tym, że się kiedyś poznali.
- Jak mógłbym się pomylić w takiej sprawie? Może i jestem draniem, ale nadal ojcem - rzucił z urazą, która według osiemnastolatki była na pokaz, ale nie miała pojęcia czemu zadawał sobie tyle trudu. Wtedy dotarło do niej to, co jej oznajmił. Twierdził, że ją znał i dawno się nie widzieli, ale najistotniejsze było to, że nazwał się ojcem. Dziewczyna nie dowierzała, że to może być prawda, iż jej rodzony ojciec ją odnalazł.
- Jesteś moim... - zakończenie tego zdania nie chciało jej przejść przez gardło. To było tak nierzeczywiste, że Amarissa nawet o tym nie śniła, ponieważ rozumiała, że takie sny się nie ziszczą, ale pomyliła się.
- Tak, córeczko, znalazłem cię w końcu - odpowiedział i ujął jej twarz w dłonie. - Jak ty wyrosłaś! Niech ci się przyjrzę. Masz twarz taką jak twoja matka, ale oczy po mnie.
Nastolatka zamrugała szybko na wzmiankę o kobiecie, która ją urodziła.
- Jaka ona była? - zadała to pytanie, nim zdążyła ugryźć się w język. Nienawidziła jej, jednak chciała ją poznać, choćby tylko po to, by napluć jej w twarz. Wyraz twarzy jej domniemanego ojca zmienił się i miała wrażenie, że dostrzegła w nim smutek i szczery żal. Zniknęło nieprzyjemne poczucie fałszu, które wcześniej roztaczał.
- Była piękna i mądra. Kochała cię - wyznał twardo, niemal ze złością, ale dziewczyna nie rozumiała, dlaczego. Postanowiła na razie zostawić temat matki, bo najwyraźniej dla nich obojga był drażliwy.
- Nie mówiłeś, jak się nazywasz. Proszę, powiedz. Całe życie pragnęłam się tego dowiedzieć - przyznała z odrobiną goryczy w głosie. Tak czy siak, nie było go przy niej przez wiele lat.
- Jestem Abaddon - przedstawił się, a jego córka uniosła brwi. Abaddon? Gdzieś już słyszała to imię, mimo, że sprawiało wrażenie niespotykanego, ale nie miała pojęcia, gdzie.
- To dość oryginalne imię - stwierdziła. - Czy to ty nadałeś mi moje? Zakładam, że je znasz, skoro mnie znalazłeś.
- Owszem. Amarissa – Jej imię w jego ustach zabrzmiało groźnie. - To był wybór twojej matki. Sądziła, że czeka cię w życiu ważne zadanie i twierdziła, że to imię będzie do ciebie pasować.
- To czemu mnie oddała? - zapytała oskarżycielsko. Ojciec obejrzał swoje paznokcie tak, jakby jej nie usłyszał, ale odparł monotonnym głosem:
- Była świadoma, że dziecko z kimś takim jak ja może być niezwykle tragiczne w skutkach.
- Jak to kimś takim jak ty? Nie mogliście być razem? - dopytywała nastolatka.
- Istoty mojego gatunku nie powinny się grzać w blasku Niebios, a przynajmniej według praw tego świata - wyjaśnił, lecz Amarissa wciąż nie wiedziała o czym opowiadał. Wtem do niej dotarło skąd znała imię ojca. To było imię demona, który brał udział w apokalipsie świata, a przynajmniej tak twierdziła Biblia. Dziewczynę zamurowało. Jej umysł starał się odrzucać tą myśl, ale nie potrafił się jej pozbyć. Przecież to nie było możliwe, aby jej ojciec był jakimś mitycznym stworem, o ile to w ogóle był jej ojciec.
Osiemnastolatka popatrzyła na niego zdezorientowana, a on widząc jej wzrok, uśmiechnął się szeroko i złowieszczo.
- Tak, córeczko, jesteś dzieckiem demona otchłani i zniszczenia - potwierdził jej przypuszczenia. - ,,Mają nad sobą króla – anioła Przepaści. Imię jego po hebrajsku brzmi Abaddon".
- Ale jak... - wykrztusiła dziewczyna.
- Twoja matka była aniołem i nigdy nie powinna ze mną być, ale nie lubiła zasad. Nie chciałem, żeby cię rodziła. Więcej było z tego kłopotów niż korzyści, ale ona się uparła - mówił spokojnie, przechadzając się po pokoju. - Urodziła cię, ale kiedy ponownie ją odrzuciłem, to najprawdopodobniej uznała, że cię odda.
- Nie obchodziło cię co się ze mną stanie? - spytała z wyrzutem, ignorując informację o tym, że jej matka miała być aniołem. Tak czy inaczej, był jej ojcem i chyba potrzebowała choć trochę wiary w to, że nie był skończonym palantem, tylko co najwyżej wariatem.
- To naprawdę długa historia, ale mamy czas, jeżeli oczywiście ze mną pójdziesz - zaznaczył i wyciągnął w jej kierunku dłoń.
- Przykro mi, ale nie znam pana i nawet jeśli jesteś moim ojcem, to nie zmienia faktu, że nie było cię, gdy dorastałam. Nigdzie z tobą nie pójdę.
Mężczyzna nie wyglądał na zadowolonego i Amarissa przeraziła się tym, że to wszystko, o czym jej opowiadał nie było kłamstwem. Abbadon zmarszczył czoło tak, jakby się nad czymś mocno skupiał, a potem upadł na podłogę. Nastolatka pomyślała, że wyglądało to jak na filmach, gdzie coś niewidzialnego popycha postać. Jej ojciec spojrzał na nią z nabożną czcią i... przerażeniem.
- Ta moc, twoja siła - powtarzał ledwo wyraźnie. - Dziewczyno, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co potrafisz.
- Ale ja nic nie zrobiłam - odrzekła piskliwie.
- Powinnaś pokładać się z bólu i błagać o litość, a stoisz bez najmniejszego problemu - wymamrotał bardziej do siebie niż do niej.
- Pan zwariował - zawyrokowała, próbując przekonać do tego samą siebie, chociaż coś jej podpowiadało, że to wcale nie była prawda. - Niech pan stąd wyjdzie i zostawi mnie w spokoju.
Mężczyzna wstał i przyjrzał jej się z klinicznym zainteresowaniem, a następnie wykonał dziwny gest dłonią. Przed nim wyrosła ściana czegoś, co przypominało czarną mgłę i ruszyło w stronę osiemnastolatki. Ta cofnęła się do tyłu i przycisnęła plecy do ściany, ale mgła była coraz bliżej. Amarissa zaczęła wymachiwać rękami z nadzieją, że ją rozproszy albo odgoni, ale jej wysiłki były bezcelowe, bo czarna chmura parła przed siebie. Davies poddała się w końcu i zamknęła oczy.
W pewnym momencie do jej uszu dobiegł okrzyk zdumienia Abaddona. Odważyła się powoli otworzyć oczy i zauważyła, że powietrze przed nią migotało. Miała wrażenie, że pojawiły się przed nią maleńkie gwiazdy, a co najważniejsze, dostrzegła, że czarna mgła odbijała się od tej zaczarowanej ściany. Dziewczyna popatrzyła na swoje dłonie. Nie docierało do niej, że była autorką owej tarczy. Jej ojciec wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi ustami.
- Na piekło - wyszeptał. - Córko, powinnaś dobrowolnie pójść ze mną, jeśli nie chcesz, żeby coś ci się stało.
- Ona nigdzie z tobą nie pójdzie - odezwał chłopak, który pojawił się jak za dotknięciem czarodziejskiej w drzwiach. Amarissa rozpoznała go natychmiast i odetchnęła z ulgą.
- Lysander! - zawołała go, a ten posłał jej szybki uśmiech, ale zaraz wrócił spojrzeniem do Abaddona. Velns przy pierwszym spotkaniu był piękny, lecz teraz nastolatka dojrzała w nim grozę i mimowolnie zadrżała. Przestała być taka szczęśliwa z powodu jego widoku, ponieważ przeczuwała, że może nie być tak niewinny jak sądziła.
- Abaddonie, uważam, że po tylu latach na ziemi nadszedł czas, abyś nauczył się przyjmować odmowę od dam - powiedział gładko, jakby nie zdziwiło go nic, co tam zaszło. Uwadze dziewczyny nie umknęło to, że znał imię jej ojca. Mężczyzna spochmurniał na te słowa. Jego oczy stały się w całości czarne jak dwa puste tunele. Serce Amarissy dudniło tak mocno, że zdawało jej się, iż każdy to słyszał, jednak zarówno Lysander, jak i jej ojciec skupili się wyłącznie na sobie.
- To nie twój interes, anielski śmieciu - warknął Abaddon. Oblicze blondyna stało się szydercze i jednocześnie wyzywające.
- Miałem nadzieję, że to powiesz - mruknął drapieżnie i rzucił się na mężczyznę, a właściwie to skoczył z gracją pantery, powalając go na ziemię. Chłopak chwycił Abaddona za gardło, a ten w odpowiedzi wbił paznokcie w ręce blondyna. Osiemnastolatka zorientowała się, że z palców ojca zaczęły wystawać długie, czarne pazury, które przebiły białą koszulę oraz skórę Velnsa. Krew pociekła mu po przedramionach. Niestety, element zaskoczenia zyskany przez nagły atak nie wystarczył na długo, bo Abaddon użył swej złowieszczej, czarnej mgły, by pokonać Lysandra i uścisk na gardle ojca Amarissy zelżał. Młodzieniec upadł na podłogę, a Abbadon wstał i teatralnie otrzepał garnitur. Lysander rzucał się na ziemi, a dziewczynie przypominało to atak padaczki, aczkolwiek wiedziała, że była to sprawka jej ojca. Ten stał nad jej wczorajszym wybawicielem i chichotał.
- Naprawdę wydawało ci się, że możesz powstrzymać pana zniszczenia i chaosu, żałosny aniołku? - zapytał drwiąco. Blondyn jęknął z bólu i napiął wszystkie mięśnie, o czym świadczyły żyły widoczne na jego ciele. Davies chciała mu pomóc, ale wątpiła, że da radę powtórzyć sztuczkę z migoczącym powietrzem.
Amarissa rozejrzała się wokół siebie w poszukiwaniu czegoś ciężkiego, czym mogłaby uderzyć Abaddona w głowę, ponieważ był tak skupiony na chłopaku, którego torturował, że najwidoczniej zapomniał o własnej córce oraz o tym, że również była w stanie z nim walczyć. Sytuacja sprzed chwili to potwierdzała. Jej ojciec twierdził, że miała moc i uznała, że nie może stać bezczynnie. Wzrok nastolatki padł na parapet. Doniczka, pomyślała z roztargnieniem i już miała wziąć swojego storczyka, ale wtem przemknęło jej przez myśl wspomnienie tego jak Abaddon zabrał szybko rękę, gdy dotknął szałwii. Zachowywał się, jakby go parzyła. Osiemnastolatka uznała, że to jej szansa i postanowiła spróbować. Złapała doniczkę w obie dłonie i rozbiła ją z całej siły na głowie ojca tak, że roślina musnęła jego twarz.
Abbadon wrzasnął i brzmiało to jak chór tysiąca potępieńców. Davies przeszły ciarki. To był jej ojciec. Ta myśl wydała się wówczas tragiczna, gdyż właśnie go zaatakowała. Mężczyzna upadł na jej łóżko i strzepnął z siebie liście szałwii. Amarissa zobaczyła, że jego twarz była dosłownie zwęglona w miejscach, gdzie dotknęła go roślina.
Lysander, który zdążył się już pozbierać po interwencji nastolatki, złapał Abaddona za ramiona i zaczął go wlec do szafy. Mężczyzna ciągle krzyczał z bólu i nawet tego nie czuł, natomiast Velns otworzył szafę i wrzucił go tam, nie starając się być delikatnym. Następnie prędko zamknął szafę i wziął miotłę stojącą obok, a potem wsadził ją między uchwyty drzwi, blokując otwarcie ich od wewnątrz. Kiedy skończył, otarł pot z czoła i zbliżył się powoli do Davies.
- Niezły refleks - pochwalił ją, jakby strzeliła gola, a nie oparzyła swojego ojca – demona szałwią.
- Czemu tak zareagował na szałwię? - wydusiła z siebie wreszcie.
- Ma moce ochronne i oczyszczające, a tacy jak on nie są zbyt czyści, przynajmniej w moralnym znaczeniu tego słowa - wyjaśnił, wzruszając ramionami. Najwyraźniej to wszystko, co się niedawno wydarzyło nie zrobiło na nim dużego wrażenia, pomimo, że niemal umarł.
- Co ty tu robisz? Kim jesteś i kim jest mój ojciec? Po co przyszedł po mnie właśnie teraz? Co to za brednie o aniołach? - zarzuciła go pytaniami. Dziewczyna była zagubiona i potrzebowała usłyszeć odpowiedzi, chociaż na część z tych pytań.
- Mogę ci wytłumaczyć, ale to bardzo skomplikowane i musisz mi dać trochę czasu, jednak Abaddon za chwilę wydobrzeje i będziemy mieli problem. Proponuję zatem, abyś ukryła się przed nim w mojej rezydencji, bo zapewniam, że tam cię nie znajdzie - zasugerował, lecz Amarissa przeczuwała, że nie miała wyboru.
- Najpierw jeden dziwny typ chce, żebym z nim poszła, a potem drugi prosi o to samo. Nie wiem, co może pójść nie tak - odparła sarkastycznie, a Lysander zmrużył oczy.
- Przypominam, że ten drugi dziwny typ właśnie uratował ci życie - odparował.
- Serio? Bo wydaję mi się, że było odwrotnie - stwierdziła arogancko.
- Dobra, skoro wolisz dokończyć rozmowę z ojcem, to proszę bardzo, ale jeśli nie, to zrobisz to, co ja - burknął w odpowiedzi i wszedł na parapet, a później wyskoczył przez okno tak szybko, że nastolatka nie zdążyła krzyknąć. W ciągu sekundy znalazła się przy oknie, ale nawet się nie zdziwiła, gdy spostrzegła, że Velns rozpłynął się w powietrzu.
- To szaleństwo - powiedziała sama do siebie i w tej chwili Abaddon zaczął uderzać w drzwi szafy. Próbował je wyważyć. Osiemnastolatka zerknęła w dół. Mieszkała na trzecim piętrze i była pewna, że w najlepszym wypadku taki skok skończy się wylądowaniem na wózku. Uznała jednak, że tego dnia działo się wystarczająco niezwykłych rzeczy, by uwierzyć w cuda.
Niepewnie stanęła na parapecie i przymknęła powieki. Amarissa skoczyła w dół, gdy Big Ben informował mieszkańców Londynu, że nadeszła dwunasta, zagłuszając jej krzyk.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top