Wojna
Cichy stukot palców rytmicznie uderzających o drewno dębowego biurka bębnił w głowie młodego poety niczym tarabany. A poblaski rzucane przez świece, mieniły mu się jak postawione na sztorc kosy kościuszkowskich kosynierów. Bohaterów z opowieści starych ludzi, co szli po wolność.
Jednak ani to powstanie, ani żadne inne nie dało upragnionego rezultatu. Wręcz przeciwnie, każdy przejaw woli walki zostawał stłamszony. Wręcz płacili życiem swoim i swoich bliskich za chęć życia bez łańcuchów czy topora kata tuż nad szyją.
- Juliuszu, słuchasz mnie? Juliuszu. - Kobiecy głos wyrwał go z zamyślenia.
- Tak? - mruknął mało przytomnie.
- Od długiego czasu nie jesteś sobą. Zamyślasz się, ignorujesz wszystkich. Pominę fakt, że prawie w ogóle nie piszesz.
- A jak mam pisać, skoro w mym sercu panuje wojna? - Mężczyzna błądził wzrokiem po twarzy kobiety. Była piękna. Długie, ciemne włosy okalały twarz, na której błyszczały się szare oczy.
- Nie wystarczy, że w twej ojczyźnie ona gorzeje? - kobieta prychnęła i podniosła się z krzesła.
Zabrała swoje rzeczy i wyszła bez pożegnania, pozostawiając poetę samego. Samego z tęsknotą, z nieodpartym uczuciem przegranej i z poczuciem winy. Wielkiej winy za to, jak się zachował tamtego dnia. Uczuciem przegranej w wojnie o serce jednej osoby. Tęsknotą nie tylko za ojczyzną czy za matką, lecz za osobą, która rozpaliła jego zmysły, tak jak kowal metal, do czerwoności. Pragnął ujrzeć go jeszcze raz i jeszcze raz. Nie mógł sobie wytłumaczyć, dlaczego pragnie widzieć tego mężczyznę. Mężczyznę, który doprowadził go do stanu, w którym nie potrafił skupić się na czymkolwiek. Jego wiersze urywały się w połowie. Idąc przez Paryż, zapominał gdzie i po co szedł. Tak jak jedna z panien w jego otoczeniu stwierdziła, nie nadawał się nawet na ozdobę, bo wyglądał zbyt ponuro, choćby miał być statuą cmentarną.
Z rozmyślań wyrwało go gwałtowne pukanie u drzwi. Niedbale rzucił zaproszenie, będąc pewnym, że to kobieta, która niedawno wyszła, wróciła po coś, co zapomniała. Po jakiś puder czy inny kosmetyk — nie wiedział czego, można byłoby używać jeszcze do makijażu. I chyba nawet nie chciał się dowiadywać. Wstał i przeszedł kilka kroków, po to, tylko żeby wylądować wśród puchatej pościeli. Nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił. Przecież był we własnym domu, przynajmniej wynajmował to mieszkanie samodzielnie, więc dlaczego miałby ukrywać to, że się przejmuje czyimiś słowami krytyki jego zachowania! Miał prawo być zamyślony i żadna panna lekkich obyczajów nie mogła wpływać na jego zachowanie.
- Pan Słowacki w humorze, czy zajść kiedy indziej? - W pomieszczeniu rozległ się stukot obcasów o drewnianą podłogę i męski głos.
Jakby piorunem trafiony młody poeta zerwał się na równe nogi. A przynajmniej do siadu, gdyż zachwiał się niebezpiecznie i opadł z powrotem na miękką pierzynę. Nie mógł uwierzyć, że obiekt jego rozterek i rozmyślań zawitał w jego progi i zapragnął rozmowy z nim!
- A jeśli nie, to kiedy pan byś przyszedł? - Słowacki spojrzał na przybysza, który rozglądał się po izbie.
- Kiedy pan miałbyś humor i terminy mi na to pozwoliłyby. - Młode oczy wyłapały delikatny ruch ramion. - Ale z tego, co widzę, to pan nie ma humoru, więc się pożegnam i wrócę kiedy indziej.
Mężczyzna miał już wyjść, jednak nawet nie zdążył się obrócić, gdy w powietrze wyleciały, niczym pocisk artyleryjski, słowa. A w ślad za nimi poszedł młodszy z mężczyzn.
- Niech pan zostanie, bo później może nie być ku temu okazji. - Niezbyt silny chwyt powstrzymał przybysza, przed opuszczeniem pomieszczenia.
- A czemuż to? W jakieś wojaże się pan wybiera? - Ciemna brew powędrowała ku górze.
- Mam zaplanowaną podróż na wschód. - Po chwili ciszy, jaka zapadła, gospodarz zarumienił się i wyszeptał nieśmiało. - Mógłby pan zostać chwilę? Pragnąłbym się pożegnać, gdyż w każdej chwili mam być gotowy do wyruszenia.
Skinięcie głowy było jedyną odpowiedzią. Stali chwilę niby wytopieni z wosku. Po dłuższym momencie, bardziej na wzgląd na wychowanie niżeli na zmęczenie mięśni, usiedli na łożu, którego ramy zaskrzypiały pod ciężarem ich ciał, jakby w rozpaczliwym wołaniu o pomoc.
- To gdzie tym razem? Grecja? Egipt?
- I to, i to. Chciałbym odwiedzić jeszcze Ziemię Świętą. - Silne bicie serca rozbrzmiało w głowie Słowackiego. Było wręcz powalająca głośnie, odbierające racjonalne myślenie. - A co pan o tym myśli, panie Mickiewicz?
Starszy wieszcz zamyślił się na chwilę, rozważając wszystkie za i przeciw. Jednak nie widział jakichkolwiek negatywnych sytuacji, które mogłyby nastąpić dla planującego wojaż. Nie takie, których nie byłby świadomy. Chociaż... istniał jedna jedyna przeciwność, ale o tej nawet nie chciał wspominać. Nie po tym, co się stało.
- Nie widzę przeszkód. W każdym razie, nie takich, o których by pan nie miał pojęcia. - Mickiewicz zlustrował widok jaki miał przed oczyma.
Odkryte czoło przyozdobione pierwszymi zmarszczkami. Ciemne oczy, tak bardzo skupione na szczegółach i zdradzające delikatność duszy poety. I jeszcze ciemniejsze włosy tworzące mroczną aureolę. Drobny wąsik nad bladymi ustami. Pąsy zdobiące lica. W myślach wielkiego wieszcza rozległo się pełne skarg westchnienie. Nie miał prawa go zatrzymywać. A jednak tego pragnął. Zbijał w sobie żądzę posiadania tego mężczyzny na własność. Nie potrafił jednak zgładzić jej doszczętnie. Ilekroć miał szansę, wahał się pod wpływem delikatnego zapachu, jaki otaczał jego rodaka i tracił trzeźwość, dzięki której mógłby się odciąć od niebezpiecznego uzależnienia.
- A takich, o których pojęcia nie mam? - Znowu te oczy w połączeniu z unikalnym zapachem zawładnęły nad Mickiewiczem. - Dałby pan jakiś przykład?
- Pewna osoba, która prosiła mnie o dyskrecję, niechętnie żegnałaby pana. - Oczywiście nie była to cała prawda, ale nie musiał mówić otwarcie o swych uczuciach. - I proszę się o nią nie dopytywać. Nic panu nie powiem.
- Szkoda. Miałem jedną osobę podejrzaną, ale skoro pan nie ma zamiaru odpowiadać na pytania, to dałby się przeprosić za słowa, jakie padły przy naszym ostatnim spotkaniu?
Szare oczy zabłyszczały pod wpływem zaskoczenia. Właśnie po to przyszedł, by przeprosić za swój wybuch złości i podarcie któregoś z wierszy rywala. A tu Słowacki chce go za coś przepraszać, a przecież nie on zawinił, nie tym razem.
- A za cóż to? - Mickiewicz podniósł się i podszedł do stolika, na którym leżały kartki. Większość z nich była pusta, jednak kilka zostało już splamione atramentowymi linijkami znaków. Wziął jedną i przebiegł wzrokiem po zawiłym piśmie, po czym zwrócił się pełnym ironii głosem - Za przyjście do mnie?
- Nie, za to, że wtedy, zamiast porozmawiać na spokojnie, wybiegłem i zostawiłem to w takim stanie. – Starszy poeta odwrócił się i utkwił wzrok w smutnych oczach, które zaszkliły się niebezpiecznie. - Byłem zaślepiony zazdrością i gniewem. Bałem się, że coś powiem i nasze drogi się rozejdą zupełnie... A...
Nie skończył myśli, gdyż drugi wieszcz zmusił go do milczenia dość nieczystym zagraniem. Pod wpływem starszego Juliusz opadł wśród pościeli i oddał się ustom smakujących alkoholem. Pozwolił błądzić dużym dłoniom po swojej osobie. Rozpinać guzki koszuli. Był marionetką pod panowaniem tego, którego wszyscy uważali za pierwszego wieszcza. Jedynie poruszył się w celu pomocy przy spodniach, które zaczęły zawadzać. Powstrzymując się, próbował spojrzeć w szare oczy. Jednak mgła zasłoniła mu wszystko, widział jedynie wielką plamę, którą była twarz wiszącego nad nim mężczyzny. Jęknął cicho, gdy zęby wbiły się w jego skórę na obojczyku. Poruszył się, dając znać, że chce więcej. Pragnął oddać się przynajmniej ten jeden, być może ostatni, raz w objęcia Mickiewicza. Czuł się, jakby miał zaraz zejść z tego świata. Jego ciało płonęło, a usta jego partnera zostawiały piekącą ścieżkę od jego ust do dolnych partii ciała. Kolejny jęk wydobył się z ust, które się zaczerwieniły.
- Co pan tak się miota? Mam przestać? - Mickiewicz zaprzestał marszu ku temu, o czym myślał. Nie mógł zaprzepaścić okazji do podrażnienia się z młodszym.
- Niech pan tak nie żartuje. - Cały czerwony na twarzy Słowacki spojrzał na niego z wyrzutem. - Niech lepiej niech pan mnie dobije, niż zostawia konającego.
- Jak sobie pan życzy. - Lubieżny uśmiech zagościł na obliczu szarookiego. - Niech tylko pan później nie stęka, że coś pana boli.
◆━━━━━━◆❃◆━━━━━━◆
Ok, opis wzorowałem na kolorowych portretach, które można znaleźć na Google Grafika. A w hardach, chyba dalej się nie posunę >///<
Pisanie tego trwało 3 miesiące - 2 miesiące zaczynałem, a ostatnie 3 dni były pracą na 200%, chyba zdążę jeszcze obejrzeć mój serial, o ile go przetłumaczyli... Dobra tyle ode mnie.
Mam nadzieję, że się podobało ( ͡~ ͜ʖ ͡° ) i wiecie, co dalej było ( ͡° ͜ʖ ͡° )
Dobra zmykam.
Edit (02.10.2019): Naprawdę, powinienem się uczyć, ale oni za mną chodzą cały dzień...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top