obóz ZHR płonie (aktualizacja po 2 latach)

od napisania tamtej sceny minęły dwa lata. Zobaczmy, jak zmienił się mój styl i emocje zawarte w tekście — zapraszam!

— Obóz ZHR płonie!

    Nigdy nie myślałem, że trzy słowa tak bardzo wpłyną na moje życie. Trzy cholerne słowa, które dudniły w moich uszach jak brzęczące pszczoły, żądlące nie tyle ciało, co serce. Wydawało mi się wtedy, że miałem alergię na to, co słyszałem. Głuchłem. Szalałem. Spalałem się.

    Trzy słowa. To groteskowe, że rok temu trzy inne wyrazy zmieniły nie tyle moje życie, co mnie samego. Ida Laura Maślana. Brzmiały tak słodko, wręcz rozlewały się w moich ustach, gdy je wymawiałem, w myślach, gdy rozpychały się pomiędzy tym, co tak racjonalne.

    Ida znaczy wieszczka.
Laura znaczy zwiastująca chwałę.
Och, Ido Lauro, swoim życiem napisałaś sobie chwałę. A raczej jego końcem. Byłaś przewrotną poetką. A ja nie wierzyłem w Boga i poetów. Kiedy cię poznałem w zasadzie w mało rzeczy i ludzi wierzyłem, pamiętasz?

    Niewiele myśląc, zrzuciłem plecak i pobiegłem w kierunku obozu ZHR, widząc płomienie i kaszląc od dymu, który dekorował drzewa jak mgła, tyle tylko, że nie zwiastował poranka, a najczarniejszą z wszystkich nocy. Biegłem i miałem gdzieś, że uciekałem od bezpiecznego punktu ewakuacji, od mojej drużyny, od Konrada, którego głos przedarł się przez powietrze, którego gorzki smak chciał nas udusić.

    — Janek! Kurwa mać, Janek! Harcerz Orli Jan Lasecki, stój do jasnej cholery, to był rozkaz! — Struchlałem na te słowa i uderzyłem w gałąź, która zostawiła czerwoną rysę na moim policzku. Byłem tak blisko obozu ZHR, widziałem zielone namioty, kulące się w ramionach płomieni. Mój oddech przyspieszył, a serce z bólem uderzało coraz szybciej. To było jak hipnoza, a ja dałem się omamić kilkom iskrami. — Słyszysz mnie? — Poczułem, że chłopak ścisnął mnie za ramię.

    — Konrad, błagam... — szepnąłem. — Zostaw mnie, daj mi...

    — Nie stracę harcerza, rozumiesz?! — krzyknął pomiędzy strugami deszczu, a w jego głosie była jakaś błagalna rozpacz. — Jesteś moim przybocznym, jesteś...

    — Ona jest moją miłością — wydusiłem z siebie, czując, że zwalnia uścisk. — Przepraszam. — Zacisnąłem usta w wąską linię, a on przytulił mnie mocno, trzęsąc się nieco. Wyrwałem mu się i czym prędzej pobiegłem w stronę podobozu Corony.

    To wyglądało jak piekło, które zalał biblijny potop. Część namiotów płonęła, inne leżały w strugach deszczu, a wystające z nich żerdzie przywiodły mi na myśl szkielety. Cały obóz ZHR przypominał cmentarzysko, mogiły ideałów, w które wszyscy wierzyliśmy. Nasz dom, nasz azyl i uosobienie tego, co nazywaliśmy "poczuciem bezpieczeństwa" płonęło, a niebo... Pieprzone niebo tylko wylewało łzy, jakby nawet sam Bóg był bezsilny i pozostał mu tylko płacz.

    Moją rogatywkę porwał wiatr, a ja rozejrzałem się, wycierając mokrą od deszczu twarz. Burza szalała jak opętana, jakby zły duch zniszczył nasze sacrum, złamał wszystko to, co było dla nas Sakramentem. Krzyże harcerskie mokły na pozostawionych mundurach.

    — Ida! — krzyknąłem, lecz odpowiedziała mi tylko błyskawica, rozświetlająca na chwilę las. Iskra. Była jak samotna, upadła gwiazda, która oderwała się od konstelacji. Ogromna, przecinająca niebo, jak gdyby spadła z niego...

    — Corona! Przeliczcie zastępy! — Przerażony głos Justyny wyrwał mnie z szoku, w jakim stałem pośrodku tej kanonady błyskawic i dźwięków. — Ida! — krzyknęła, a ten jeden wyraz przywrócił mi pełną trzeźwość myślenia.

    Podbiegłem do przemoczonej drużynowej, która tuliła zmarznięte i przestraszone harcerki i rozejrzałem się. Nigdzie jej nie było.

    — Justyna! — Złapałem szatynkę za ramiona, czując jak krople deszczu spływają mi po twarzy. — Gdzie ona jest?! — krzyknąłem, może trochę za głośno, przez co harcerki zadrżały. Musiałem wyglądać jak szaleniec.

    — N-nie wiem, J-janek, nie mam... O, Boże! — Spojrzała w stronę swojego podobozu i zasłoniła usta ręką. Jej ciało zwiotczało, jak gdyby miała zemdleć, a ja zwróciłem oczy w tamtą stronę, co ona.

    To były sekundy. Przez ścianę deszczu, jak przez jakąś dziwną mgłę, zobaczyłem kadrówkę Corony, ledwo trzymającą się w ryzach. Stojące za nią potężne drzewo chwiało się pod batutą błyskawic, które dyrygowały nim w swoich wariacjach. I nagle ona. Drobne, piegowate ręce i warkocze do pasa. Przerażone oczy, których kolor znałem lepiej od barwy nieba. Szary mundur, którego odcień prześladował mnie w każdym koszmarze, który przychodził do moich snów wraz z duszącym dymem płonącego obozu. Ida.

    Wypchnęła małą harcerkę z namiotu, gdy usłyszeliśmy dźwięk łamanego drewna. Dziewczynka nie była w stanie się podnieść, więc przyboczna uklęknęła przy niej i pociągnęła ją do góry, popychając do przodu. Druhenka pobiegła czym prędzej w stronę Justyny, gdy ogromne, ciężkie drzewo runęło na przyboczną. Zanim ktokolwiek z nas zdołał tam podbiec, zwalisty pień przygniótł klęczącą w błocie dziewczynę. Ostatnim, co zobaczyłem, były jej oczy w kolorze letniego nieba, wpatrzone w coś nade mną.

     Mówią, że w oczach widzi się duszę człowieka. W tamtym momencie miałem wrażenie, że dusza Idy spoglądała w miejsce, gdzie miała się zaraz znaleźć. Zupełnie jak gdyby już wtedy wiedziała, że nikt z nas nie zdoła jej uratować. Że te ideały były ponad nasze siły.

    — Ida! — Upadłem na kolana, tak samo jak drzewo na ziemię. Czułem się tak, jakby pękło mi serce i dziwny chłód, ni to ból, ni to deszcz, oblewał mi klatkę piersiową. Oddychałem z trudem, kaszląc od dymu i zimnych kropel, które wpadały mi do ust. — Ida... — Głos mi zadrżał, a deszcz stawał się coraz cichszy i cichszy.

   Na tylko tyle go stać, pieprzony deszcz. Umie tylko spadać i upadać tak samo jak ludzie. Rozmywa się tak szybko jak oni, wsiąka w niepamięć tak jak oni. I odchodzi na długie dni, by pozostawić serce suchym i spragnionym. Tak jak ludzie. Tak jak Ida.

    Wydawało mi się, że po tym wszystkim w burzy nastąpiła jakaś dziwna skrucha; zelżała i tylko pojedyncze krople osuwały się po moich policzkach wraz ze łzami. Jakby niebiosa błagały o wybaczenie. Ale ja wtedy nie wybaczałem.

     Wstałem i podbiegłem do przewalonego drzewa. Byłem taki głupi, nie myślałem racjonalnie, ba! nie wiem czy w ogóle wtedy myślałem. Bałem się, tak cholernie się bałem, gdy przyłożyłem ręce do mokrego pnia, chcąc przewrócić go w jakąkolwiek stronę. Konary raniły mi ręce, krew ściekała po palcach, a moim ciałem wstrząsały dreszcze, gdy dłonie osuwały się po korze. Błagam, Boże, jeśli jesteś, błagam cię, krzyczałem w myślach.

    Jakaś dziwna siła pchnęła mi ręce i pień drgnął, staczając się z niewielkiego pagórka, na którym stał podobóz Corony. Uspokajając oddech, spojrzałem w dół i na chwilę musiałem odwrócić wzrok, nie mogąc spojrzeć na to, co widniało przede mną.

    Siła drzewa, lecącego od tyłu, przewróciła ją na brzuch; leżała w błocie i przemoczonych kwiatach, które jak gdyby chciały ją otulić swoimi małymi, ulotnymi ciałkami. Uklęknąłem przy niej i ostrożnie obróciłem ją tak, by widzieć jej twarz; chrzęst połamanych kości wywołał u mnie odruch wymiotny. Trzymałem dłonie na jej policzkach, czując po palcami zmiażdżoną czaszkę i łzy płynęły mi ciurkiem po policzkach. Odgarnąłem jej włosy i spojrzałem na otworzone szeroko oczy, w których tak często widziałem łzy; tym razem to mój płacz padł na jej powieki, które zamknąłem delikatnie, nie mogąc znieść tego spojrzenia. Na palcach osiadła mi krew.

    — Iduś... — Trzęsłem się, przyciskając głowę do jej piersi. Krzyż harcerski złamał się pod wpływem uderzenia o ziemię, a gwiezdna chusta była cała w błocie i wodzie. Jak obłąkany szukałem uścisku jej dłoni, jednak jej ręce były tak wątłe i bezradne wobec moich gestów, że poczułem jeszcze większy ból. — K-kochanie... P-proszę... — szeptałem, błądząc oczyma po jej twarzy. — Powiedz coś, błagam... — szeptałem w amoku.

    — Może po prostu ludzie nie chcą szukać, druhu z czarną chustą. — Uśmiechnęła się.

    — Czego szukać? — zapytałem zakłopotany, patrząc na jej rozpogodzoną twarz.

    — Ideałów.

    Och, Ida. Znalazłem je wszystkie, przysięgam. Znalazłem je pierwszego sierpnia na Powązkach i w rok później tam zostawiłem.

    — Kochanie... — Łkałem w jej pierś, ignorując krople deszczu, które spływały mi po plecach.

   — Janek... — Poczułem czyjś dotyk na ramieniu i momentalnie się podniosłem. Zapłakana Piotrowska stała przede mną, zasłaniając dłonią usta.

    — Jak mogliście do tego dopuścić?! — krzyknąłem. — Gdzie wasze regulaminy, gdzie to wszystko?! — Szalałem z rozpaczy i byłem pewien, że gdyby nie to, że trzymałem wtedy Idę, rozszarpałbym Piotrowską na miejscu.

    — Tam, gdzie twoje ideały — syknęła. — Równie dobrze możesz krzyczeć na drzewo, że upadło, na niebo, że padał deszcz, na ogień, że zapłonął. Możesz wydrzeć się na samego Boga za to, że ludzie umierają, ale ani ty, ani ja nic z tym nie zrobimy!

    — Nic?! Mogliście wyjść wcześniej! — krzyknąłem, podnosząc się z kolan i chwytając ją za koszulę mundurową. Zadrżała, patrząc na ciało Idy. Krew płynęła z głowy przybocznej i zasychała na jej miodowych włosach.

     — Myślisz, że codziennie zdarzają mi się takie sytuacje?! Że jestem z kamienia?! — krzyknęła z rozpaczą. — Nie tylko ty teraz kogoś straciłeś! — Puściły jej nerwy. — Ja pierdolę, ale z ciebie egoista!

    — Przestańcie! — Konrad, który pojawił się obok, odepchnął mnie od Justyny i popatrzył na nas oboje. — Zamknijcie się! — dodał gniewnie, a dreszcze zaczęły mną rzucać tak, że upadłem na kolana. Justyna tylko się rozpłakała, chowając twarz w dłoniach.

    Popatrzyłem na ciało Idy i ogarnął mnie gniew. Zerwałem z jej piersi połamany krzyż, po czym zdjąłem szybkim ruchem swój własny, kilka razy uderzając nim z całej siły o kamień, który leżał przy kadrówce. Metal trzasnął i najwyższe odznaczenie jakie mogłem dostać, rozpadło się na pół.

    Trzy złamania. Okrutne domino, któremu dałem się pociągnąć.
Złamało się drzewo.
Złamał się krzyż.
Złamałem się ja.

    Opadłem na ziemię, tuż obok ciała dziewczyny, ściskając jej wątłą dłoń. Resztki żaru uchodziły z niej wraz z podmuchami wiatru, a ja znienawidziłem wtedy całe ciepło ogniska, słodkie promienie słońca w letnie wieczory i deszcz.

    — Obiecałem, że nie wrócisz do domu... — Zalałem się łzami, patrząc na dziewczynę. — Wybacz mi, proszę, wybacz mi... — Błagałem, choć sam nigdy sobie tego nie wybaczyłem. Nie potrafiłem zapomnieć o deszczu, szarym mundurze, połamanym krzyżu i jej oczach, które już nigdy nie popatrzyły na mnie z miłością. — Miałaś być moja... I ja... Cały twój... — szeptałem. — Powiedziałaś "tak"... Dlaczego twój Bóg... Dlaczego... — Nie rozumiałem.

    — Jasiek, chodź. — Silne ręce Konrada poderwały mnie w górę. Szarpnąłem się.

    — Nie, błagam, nie! — krzyczałem, lecz on trzymał mnie tak mocno, że nie mogłem się wyrwać. — Błagam, puść mnie, Konrad! Konrad, jesteś moim drużynowym, proszę cię! Błagam! Pozwól mi... — Oddychałem tak szybko, że zaczęło mi się kręcić w głowie. — Nienawidzę cię. Nienawidzę was! — wrzasnąłem tak przeraźliwie, jakby sam Szatan wkradł się w moje usta. — Nienawidzę! To nie ona powinna umrzeć! To nie ona! — Ktoś uderzył w mnie z całej siły w twarz, aż poczułem smak krwi na wargach i zobaczyłem przed sobą Feliksa, który patrzył na mnie surowo. — Błagam... — rzekłem już błagalnie, a Konrad minimalnie zwolnił uścisk, nie dając mi jednak odejść.

    — To mógł być każdy z nas, Lasecki — wycedził Masse, a ja z trudem przełknąłem ślinę.

    Justyna zdjęła z szyi Idy gwiezdną chustę i uklęknęła przed przyjaciółką, zakrywając jej twarz. Widziałem jak drużynowa trzęsie się z rozpaczy, prawie upadając na ziemię obok swojej przybocznej. Słyszałem jej szloch i szeptaną modlitwę, która znaczyła dla mnie tyle, co "żegnaj". Moja Ida odeszła. Pożegnała się z nami w deszczowy, sierpniowy dzień, zamykając oczy pod chustą harcerską. Zupełnie tak, jakby nas wszystkich miała przed oczyma tam, gdzie szła. Gdzie poszła sama. Ona zawsze wolała być sama.

    Konrad trzymał mnie tak dopóki, dopóty nie przyjechała policja i karetka. Widziałem jak ratownicy podnoszą jej zmasakrowane ciało i zamykają w czarnym worku. Czerń. Dla niej zawsze byłem druhem z czarną chustą. Tak bardzo ukochała sobie ten kolor, że otoczył ją, stał się cały tylko dla niej, a ona dla niego. Moja Ida. Moja druhna z białą chustą.

    Gdy drużynowy mnie puścił, upadłem na ziemię i skuliłem się na niej jak pies, jak zaszczute zwierzę. Moim harcerzom powiedziano, że przyboczny oszalał. Ja wolałem, by mówili, że przyboczny umarł. Chciałem umrzeć, wtedy pragnąłem tego jak nigdy wcześniej i nigdy później.

    Bo z Idą połączyły mnie ideały.
I tego samego oczekiwałem od Śmierci. Ona jednak ma gdzieś wszystko to, co związane z Ziemią. Wręcz rozwiązuje to, co było tutaj. To, co trzyma ludzi przy życiu. Groteska.

     W szale i torsjach, telepałem się na ziemi, przytrzymywany przez Felka, który nie chciał odstąpić mnie na krok. Traciłem zmysły, bałem się. Ja, najdzielniejszy harcerz w drużynie, bałem się burzy. Uciekałem wzrokiem od drzew, od namiotów, mundurów. Drżałem na widok połamanych krzyży. Bałem się.

    Burza powoli przechodziła, błyskawice odeszły w zapomnienie, a las chował się w ciemności. Wiatr doganiał harcerzy, biegnąc po drodze ewakuacyjnej, a drzewa stały wyprostowane, jakby bały się pochylić, bały się upaść. A ja? Leżałem w miejscu, gdzie straciłem wszystko i moje ciało przeszywał ni to dreszcz, ni deszcz.


jak się czujecie po przeczytaniu tego fragmentu?
wydaje mi się, że jest lepszy od tego z 2018, ale pisałam go ze łzami w oczach, bo harcerskie opka jakoś mocniej na mnie oddziałują
dobrze było tu wrócić
wybaczcie, że akurat tym fragmentem, ale why not, emocje to moja pasja XD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top